Rozdział 1
Czekam już kolejną godzinę, kiedy oni w końcu otworzą te cholerne bramki? I czemu ja się, kurna, w ogóle zgodziłem na ten wyjazd? Feliciano znowu mnie przekonał do swojego "cudownego" pomysłu. "Może po powrocie będziesz spokojniejszy, braciszku", "Może nie będziesz się tak denerwował, braciszku", on wie gdzie sobie może wsadzić takie braciszkowanie. Poza tym, przecież wcale nie mam problemów z panowaniem nad sobą, prawda?
- Prawda?! - po zdziwionych spojrzeniach kilku osób, które akurat mnie mijały, uświadomiłem sobie, że powiedziałem to na głos. Chciałem zakryć jakoś rumieniec pojawiający się na moich policzkach, więc chwyciłem czasopismo leżące na stoliku obok i otworzyłem je na wysokości twarzy.
Niedługo powinni już nas wpuścić do samolotu. Wyglądając znad gazety zacząłem szukać wzrokiem mojego brata. On chyba pomyślał o tym samym, bo zauważyłem go, kiedy szybkim krokiem kierował się w moją stronę machając rękami jak wariat. Prawie od razu spojrzałem w innym kierunku.
- Tu jestem fratello! - Feliciano wykrzykując te słowa klepnął mnie w ramię. Pięknie. Teraz już wszyscy ludzie, którzy są na tej sali, wiedzą, że jest moim bratem.
- Za pięć minut zostaną otwarte bramki numer osiem i jedenaście - na całym lotnisku dało się usłyszeć ten komunikat. Od razu popędziłem na początek kolejki i znowu straciłem mojego brata z oczu.
Po jakimś czasie, który na pewno nie był pięcioma minutami, przejście na zewnątrz otworzyło się razem z punktem sprawdzania biletów. Ludzie się przepychali, ale jakoś udało mi się dojść do stewardesy, która szybko sprawdziła moją kartę pokładową i zaprosiła do samolotu. Kiedy już tam wchodziłem, zobaczyłem kolejne członkinie załogi pokładowej, witające z wymuszonym uśmiechem wchodzących pasażerów. Znalazłem rząd czternasty, w którym miałem siedzieć i zająłem fotel przy oknie. Niedługo potem Feli się odnalazł, niezadowolony z faktu, że pierwszy usiadłem na tym miejscu. Opadł zrezygnowany na środkowe siedzenie i zapiął pasy. Kiedy reszta ludzi wreszcie się ogarnęła, mogliśmy startować. Z głośników poleciał komunikat, ten sam, co zawsze. Niech to się wreszcie wyłączy. Nie jestem głupi, przecież wiem, jak założyć kamizelkę ratunkową.
W każdym razie, wystartowaliśmy, a ja zacząłem odliczać dni i godziny do powrotu. Te "wakacje" nie zapowiadały się jakoś ciekawie.
***
Feliciano po raz kolejny położył się na mnie, próbując zobaczyć, co było za oknem. Co on, nie wie, jak wygląda morze?
- Czemu tam ciągle jest woda...? - ja się kiedyś załamię przez tego dzieciaka.
- Lecimy nad morzem, a tam zazwyczaj jest woda, wiesz?
- Szkoda. Chciałem sobie popatrzeć na miasta z góry... Są takie malutkie! - kiedy to mówił, wyrzucił, nie wiem po co, ręce na boki, więc oberwałem nie tylko jego głupotą, ale i ręką. Prosto. W twarz.
Mój ulubiony braciszek przez cały lot nie mógł usiedzieć na swoim miejscu. Rozpychał się i wiercił, głośno rozmyślał o rzeczach, w których nawet ja, mieszkający z nim przez całe życie, nie potrafiłem znaleźć sensu. Ja poświęciłem ten czas na bezowocne poszukiwania odpowiedzi na pytanie "Jak ja z nim wytrzymuję?". Podróż trwała tylko półtorej godziny, szczęśliwie dla mnie.
***
Samolot odjechał do hangaru, a my skierowaliśmy się do miejsca, gdzie odbierano bagaże. Kiedy czekaliśmy, aż nasza walizka się pojawi, nagle mnie olśniło. Nadal nie znałem jednego malutkiego szczegółu.
- Feli... Gdzie my będziemy nocować, tak w ogóle..?
- Nie wiem dokładnie. - spojrzałem na niego z przerażeniem.
- Jak to nie wiesz?!
- No ten... Nie wiem, gdzie oni mieszkają, ale...
- Jacy oni?!
- Wiesz... kiedy gadałem o tym wyjeździe z Kiku, to on powiedział, że jego dobry kolega, Ludwig, ma brata, który ma przyjaciół. No. Oni właśnie tam razem mieszkają. Zgodzili się, żebyśmy właśnie do nich pojechali.
- Kurna, co? Jak możemy nocować u obcych ludzi?! Obcy są głupi, mówiłem ci przecież!
- Musimy ich teraz znaleźć. - udał, że mnie nie słyszał albo jest większym idiotą, niż sądziłem. Złapałem naszą walizkę, która akurat pojawiła się na taśmie i poszedłem za nim, ponieważ już skierował się do wyjścia.
Wyszliśmy na zewnątrz. Nie wiedziałem, kogo szukać ani czego się spodziewać, ale i tak rozejrzałem się, jakby to miało w czymś pomóc. Wielki tłum ludzi czekających przy drzwiach wyjściowych nie poprawiał mojej sytuacji, gdyż z moim wzrostem nie za wiele widziałem.
Los czasem potrafi być okrutny do przesady... Chociaż tym razem nie wiem, czy to była oznaka jego okrutności, czy może łaska... Wpadłem na człowieka. Jak później się dowiedziałem, Antonia.
- Czy to ty?
- Czyli kto. Wysławiaj się, człowieku. - tylko się do mnie wyszczerzył i wyjął z kieszeni jakiś kawałek papieru. Przeczytałem tekst zapisany pochyłym pismem. To były dwa imiona oprawione tym samym nazwiskiem. Ja i mój brat. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na niego pytającym wzrokiem. - Tak, to ja. Tylko skąd...? - nie odpowiedział, ale złapał mnie za dłoń i z uśmiechem pociągnął w stronę czarnego samochodu. Przerażony zacząłem się stawiać, iść w przeciwnym kierunku, starałem się wyrwać... Chyba wiele to nie pomogło, bo chwilę później byliśmy już przy aucie. - Zostaw mnie! - wyrwałem rękę z uścisku i zacząłem się wycofywać.
- Uspokój się. Ja nic nie robię przecież... - uśmiechnął się do mnie, chyba przyjaźnie, ale z takimi ludźmi nigdy nie wiadomo, a z wozu wyszło jeszcze dwóch innych chłopaków.
W tym momencie podbiegł do mnie mój brat. Super. Jeszcze jego tu brakowało. Odwróciłem się do niego i szeptem kazałem uciekać, za to on spojrzał się na mnie z tym swoim głupim uśmiechem i zapytał czemu. Jak to czemu?! Przecież... No. Bo... To obcy. Im nie wolno ufać.
- Czy to wy jesteście przyjaciółmi brata przyjaciela mojego przyjaciela?
- Zdaje mi się, że jestem tym bratem, ale reszta się zgadza. - powiedział jeden z moich potencjalnych porywaczy - Gilbert Beilschmidt. - uśmiechnął się. Najpierw mnie straszą, a potem się jeszcze szczerzą jak gdyby nigdy nic. Niedorzeczność.
Pozostali dwaj też się przedstawili. Ja jakoś nie dałem rady, ponieważ mój brat postanowił zrobić to za mnie. Staliśmy tak po prostu. Czułem na sobie spojrzenia Gilberta, o jasnych włosach i dziwnych czerwonych oczach, z głupkowatym uśmieszkiem na twarzy, Francisa, czy jak mu tam, o zdecydowanie za długiej, jak na chłopaka, fryzurze, który śmiał się jak jakiś pedofil i tego trzeciego. Antonia. Wysokiego, ciemnowłosego, o zielonych oczach jak... Oliwki? Nie, bardziej... Świeża bazylia. Tak. Stał sobie, oparty o auto i patrzył na mnie... Zaraz, patrzył na mnie?! Uświadomiłem sobie, że wpatrujemy się w siebie nawzajem i prawie od razu odwróciłem wzrok. A on? On się tylko zaśmiał.
- Czego tak rżysz, idioto?! Taki śmieszny jestem?! - chciałem podejść i sprawić, żeby ten uśmieszek zniknął z jego twarzy, ale poczułem czyjąś dłoń na swoim ramieniu - Puść mnie, Feliciano. - potrząsnąłem ręką, aby mnie zostawił.
- Może byś sobie meliski zaparzył, co? - wykrztusił Gilbert dusząc się ze śmiechu. Moim zdaniem nie było w tym nic zabawnego. Jak ja mam wytrzymać z takimi idiotami? Podszedłem do auta, wyminąłem Antonia, powstrzymując się, żeby mu nie przywalić i otworzyłem drzwi od strony pasażera.
- Kto prowadzi? Niech mnie już zawiezie do domu. - usiadłem w fotelu koło kierowcy i skrzyżowałem ręce na piersi.
- Ale do mojego? Do twojego trochę daleko... - spojrzałem rozdrażniony na Antonia, który właśnie pakował się za kierownicę, ale nic nie odpowiedziałem.
***
Po co im taki duży samochód przy takich wąskich ulicach? Tylko utrudniają sobie życie... To bez sensu... Tak samo zresztą jak ta muzyka... Tego nie da się przecież słuchać. A ci idioci nie pozwalają mi zmienić płyty. Pewnie odpłacają się za to, że pierwszy tu usiadłem. Trudno, przeżyję.
***
Wreszcie. Po czterdziestu minutach mordęgi z niemieckim metalem, stanęliśmy. Wysiadłem z samochodu. Niech tym razem Feli się męczy z walizką, zmęczony jestem. Obszedłem auto i stanąłem przed drzwiami. Francis pojawił się koło mnie z kluczem i otworzył dla mnie dom. Wszedłem i od razu znalazłem się w salonie. Zrzuciłem buty i opadłem na kanapę. Niestety nie było mi dane długo odpoczywać, ponieważ mój kochany braciszek krzyknął mi do ucha.
- Braciszku! Jak chcesz spać, to umyj się najpierw! Ty wiesz ile musiało być zarazków na tym lotnisku? Bardzo dużo! Dlatego musisz je umrzeć! - zrezygnowany podniosłem się i poszedłem do naszej walizki, którą Feliciano zostawił na środku pokoju. Wyjąłem coś na przebranie i poprosiłem Antonia, żeby mi pokazał gdzie jest łazienka.
Zamknąłem drzwi i zdjąłem ubrania, a potem odkręciłem ciepłą wodę i wszedłem pod prysznic. Chyba jedyne miejsce w całym domu, gdzie mój brat nie wyskoczy nagle i nie zacznie się na mnie uwieszać... Podkreślam chyba. Wziąłem kilka wdechów i starałem się odprężyć. Umyłem włosy. W końcu wyszedłem i owinąłem się ręcznikiem na biodrach. Ładną mieli łazienkę. Minimalistyczną. Na ścianach były białe kafelki, na podłodze biały dywanik, po prawej stronie toaleta. Przy przeciwległej ścianie stał prysznic ze szklanymi ściankami, a po lewej stronie od drzwi była umywalka i kilka półek. Lustro. A na lustrze... Jaszczurka. U nas, we Włoszech, też są. Wiele się ich tam widuje. Dlatego tym bardziej zastanawiam się co mnie podkusiło, żeby z krzykiem wybiec z łazienki. Kiedy tak sobie biegałem w ręczniku po czyimś domu, wpadłem na kogoś. A właściwie ktoś wpadł na mnie. Znowu on...
- Och, a... Przepraszam... - zmarszczył brwi - Dlaczego ty-
- Nie kończ. - zarumieniony spojrzałem na niego, a właściwie zadarłem głowę, żeby mieć wrażenie, że na niego patrzę - Nie pytaj, bo ja też nie wiem.
- Dobrze. - uśmiechnął się - Zaraz będziemy oglądać film, więc lepiej się ubierz. - zauważyłem jak ukradkiem zerknął na... Chociaż, może mi się tylko wydawało?
- Mhm... - odwróciłem się, żeby odejść, ale poślizgnąłem się na wodzie, która prawdopodobnie skapnęła na ziemię z moich włosów i przewróciłem się. Prawie, bo Antonio mnie złapał. Trwaliśmy tak przez chwilę, ale wreszcie się ogarnąłem. Stanąłem na nogach i wyrwałem się z jego uścisku. Cały czerwony, próbując zachować resztki godności, wróciłem do łazienki i się ubrałem.
~~~
Yay! Pomijając to, że stu obserwatorów i w ogóle, moje pierwsze opko~
Nawet nie wiecie jak się cieszę ^J^
Mam nadzieję, że się podoba, to moja pierwsza komedia...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top