Rozdział 7
Tygodnie upływały w zastraszającym tempie. Lan XiChen spokojnie obserwował, jak Jiang Cheng staje się ucieleśnieniem motta YunmengJiang.
"Dokonaj niemożliwego."
Pięknie brzmiało. Takie słowa nigdy się nie nudzą, choć czasem niezwykle irytują. ZeWu-jun podejrzewał jednak, że dla Jiang WanYin, któremu śpiewano je jako kołysankę, dokonywanie niemożliwego jest kwestią czasu.
Lan XiChen siedział przy niskim stole, gdy do pomieszczenia wszedł Jiang Cheng z rozkołysanymi biodrami. Jego głowa kiwała się to w jedną to w drugą stronę, przetwarzając w zwojach myślowych nadzwyczaj trudne zagadnienie.
— Dzień dobry. — powiedział łagodnie, podsuwając poduchę w miejsce, na które opadł tyłek młodszego.
Jiang Cheng tylko skinął głową, upijając łyk zielonej herbaty, majaczącej na stole. Lazurowe oczy błyszczały, najwidoczniej opowiadając jakąś zabawną historię.
Lan XiChen westchnął ciężko. Niedawno udało mu się odkryć, dlaczego omegi stroniły od lidera YunmengJiang. Mężczyzna się nie angażował. Choć może to złe określenie. Jiang Cheng dbał o Lan XiChena. Codziennie upewniał się, że potrawy partnera są łagodne. Pamiętał, by woda nie była za gorąca i nawet zajął się wyciszeniem pawilonu bibliotecznego. Ale się nie odzywał. Krótko po rozpoczęciu treningu, Jiang Cheng przestał interesować się Lan XiChenem. Zaufał mu, pozwalając wchodzić do wszystkich pomieszczeń, nie robił żadnych wywiadów. O ile straszy kultywator nie rozpoczął rozmowy, to milczeli cały dzień.
— Pod koniec tygodnia postaramy się o dziecko. — powiedział nagle Jiang Cheng, jakby mówił o pogodzie. — Najlepiej wieczorem, godzinę przed zachodem słońca. Wtedy nie będziemy już mieli obowiązków. Pozwolę też mojemu ciału odpocząć, śpiąc osiem godzin.
Lider YunmengJiang upił łyk zielonej herbaty. Lan XiChen obserwował go z dziwnym błyskiem w oku. Mieszanina sprzecznych myśli krążyła w jego głowię, gdy myślał o swojej becie. Oczywiście nie była to miłość. Bardziej fascynacja i próba przywyknięcia.
— Przepraszam. — odezwał się zmęczony głos z progu rozsuwanych drzwi — Przybyli goście. Lider GusuLan wraz z mężem. W sprawach prywatnych, bez obstawy.
Jiang Cheng zmarszczył brwi, ale skinął głową, wstając z poduchy. Jego biodra znów się rozkołysały. Wyminął spokojnie służącego, wciskając w jego dłonie pergamin.
— Niech to wróci do mojego stolika. — rzucił tylko, kierując się do wyjścia z siedziby.
Lan XiChen mógł tylko podążać za nim. Nie miał z tym żadnego problemu. Jiang Cheng przywykł do samotności, więc pomoc alfy w czymkolwiek była bardziej niż zbędna. Jadeit miał być tylko rodzicem jego następcy.
— Nadal jesteś ignorantem, który nie wie, że o wizycie uprzedza się z wyprzedzeniem? — warknął lider YunmengJiang, ale przytulił starszego brata.
Wei Ying uśmiechnął się szeroko, wyrzucając ramiona do góry. Pod luźną szatą nie było widać lekko zaokrąglonego brzuszka, który HanGuang - jun uwielbiał gładzić, jakby był najcenniejszą rzeczą na świecie. Prawdopodobnie dla niego był.
— Bracie. — przywitał się sztywno Lan Zhan, kiwając starszemu głową.
Lan Huan odpowiedział w sposób identyczny.
Szczerze mówiąc, byli okropnymi braćmi. Braci ma się z konkretnego powodu. Mają to być przyjaciele, którzy nie będą w stanie się od ciebie uwolnić. Natomiast Jadeity były tak przeraźliwie apatyczne, że graniczyło to z cudem. Wei WuXian skrycie marzył, by ujrzeć, jak Lan WangJi rzuca się w ramiona starszego brata.
— Muszę być ignorantem! — Patriarcha Yiling wypiął dumnie pierś — Jeśli ja nim nie będę, to kto? — zapytał, chichocząc otwarcie.
Jiang Cheng wywrócił oczami, ale zaprosił gości do środka. Był tak idelanie przeciętny, że trudno było się nie zakochać.
_______________________
Jin Ling wpadł zdegustowany do kuchni, od razu siadając przy kominku. Nadął policzki, czekając, aż Wang Xiao raczy do niego podejść i zapytać o powód tego jakże zaskakująco typowego zachowania.
Służący jednak nie kazał czekać na siebie długo. Był przyzwyczajony do humorków spokrewnionych z tajfunem.
— Czy coś się stało, paniczu Jin? — zapytał spokojnie, siadając w pobliżu chłopca.
Ten zmarszczył na chwilę nos, a na poliki wpłynął soczysty rumieniec. Wiercił się w miejscu, miętosząc dłońmi wilczą skórę, która gościła na sobie dwóch młodych mężczyzn.
— Kurtyzany! — zawołał wreszcie, jakby to jedno słowo miało wyjaśnić całą sytuację.
Wang Xiao niewątpliwie był inteligentny, ale na pewno nie aż tak, by domyślić się całej historii.
— Czy zrobiły coś nieodpowiedniego? Jeśli zaproponowały paniczowi usługi, to proszę zrozumieć, że jest panicz młodym i atrakcyjnym mężczyzną z dobrym statusem społeczenym. Mają w obowiązku zwracać uwagę takich ludzi. — powiedziała spokojnie omega, chwytając w dłonie kawałek materiału.
Wang Xiao zaczął niespiesznie haftować lotos na dziecięcej szacie.
— Nie o to chodzi. — Jin Ling pokręcił głową, zginając nogi — Po prostu to jest niesmaczne. To, jak pokazują swoje nagie nogi i ramiona. — chłopak wzdrygnął się.
Służący nagle zaprzestał przetykania purpury nicią.
— Chyba panicz nie ma pojęcia, jak działaj domy publiczne, prawda? — zapytał, ale zdezorientowana twarz chłopaka nie wymagała potwierdzenia. — Jest to dość skomplikowane. Większość kurtyzan zostaje tam sprzedana w młodym wieku. — zaczął, pamięcią wracając do swojej przeszłości — Głównie chodzi o długi rodziny. Albo zostaje się tam sprzedanym na zawsze albo pracuje się tak długo, aż spłaci się dług.
Jin Ling posłał służącemu zaskoczone spojrzenie. Zbolała twarz Wang Xiao obudziła w nim mdłe poczucie winy, a coś głęboko w środku pytało z wyrzutem, dlaczego zaczął ten temat. Było już jednak za późno.
— Większość omeg trafia tam mając około dziesięciu lat. Dorastają tam. Widok niemal nagich ludzi, ciągłe patrzenie, jak ich współpracownicy są traktowani jak rzeczy i ubieranie ich jak lalki kształtuje myślenie. Żadne z nich nie ma prawa opuścić budynku, więc rozpusta to jedyne co znają. A skoro ich świat zawsze wyglądał w ten sposób, to czego mają się wstydzić? — zapytał służący, choć nie oczekiwał odpowiedzi.
Jin Ling wydał się być przygaszony i przerażony jednocześnie.
— Dziesięć lat? — rzucił z konsternacją.
Wang Xiao niemal się roześmiał, widząc niedowierzające spojrzenie.
— Nie zaczynają pracować od razu. Dopiero po pierwszej gorączcę. Do tego czasu czeszą inne kurtyzany, ubierają je, pomagają w recepcji. Ale głównie pięknieją. — mruknęła cicho omega.
Syn LanlingJin może był arogancki, ale na pewno nie głupi. Widział spojrzenie zasnutę mgłą i dreszcze przechodzące po ramionach Wang Xiao.
— Byłeś tam kiedyś, prawda? — zapytał mimo to okrutnie, natarczywością spojrzenia wbijając w ziemię.
Służący skinął głową, uśmiechając się odlegle.
— To raczej oczywiste, ale obawiam się, że paniczowi nie wypada o tym słuchać. — powiedział tylko, uśmiechając się gorzko.
______________________________
— Jak planujecie nazwać dziecko? — zapytał Lan XiChen, patrząc na Wei Yinga, który z dumą głaskał swój brzuch, tłumacząc coś bratu.
Lan Zhan podążył za jego spojrzeniem. Złote oczy uśmiechnęły się, ale usta nie drgnęły nawet o milimetr.
— Nie myśleliśmy nad tym. — przyznał beznamiętnym tonem.
Straszy z braci wcale się nie dziwił. Sama świadomość, że dziecko się urodzi, była orzeźwiająca. Mała istotka, ufnie wpatrująca się w rodziców. Rozczulające i przerażające jednocześnie.
— Niech wyboru dokona Wei Ying. — powiedział łagodnie Lan XiChen, otulając spojrzeniem Jiang Chenga — W końcu to on najlepiej pozna te dziecko.
Młodszy z braci nie śmiał się nie zgodzić. Patriarcha od jakiegoś czasu zaczynał jadać słodkie potrawy i uwielbiał zapach bzu. Jakby dziecko, które nosił pod sercem, pokazywało wszystko to, co w przyszłości złoży się na jego osobowość.
— Czy Jiang WanYin jest już w kolejnej ciąży? — zapytał Lan WangJi, choć wcale go to nie interesowało.
Interesowało natomiast jego omegę, więc siłą rzeczy musiał zdobyć jakieś informacje.
Lan XiChen pokręcił przecząco głową.
— Jeszcze nie. Woleliśmy nie ryzykować jego zdrowia. — przyznał, choć gdzieś w jego słowach zaplątała się nutka kłamstwa.
Wei WuXian nagle poderwał się, zaczynając węszyć jak pies. Dość ironiczne.
— Czuję smutek. Taki gorzki smutek. — powiedział, rozglądając się po pomieszczeniu.
Lan XiChen wyglądał na zdezorientowanego. Nie tym, że jego bratowy wyczuł emocje. Raczej tym, że w stolicy szczęścia, jaką była Przystań Lotosów, odnalazła się dusza splamiona smutkiem.
Jiang Cheng natomiast zdawał się być przyzwyczajony. Upił łyk herbaty, do ust wrzucając trochę nasion lotosu.
— To Wang Xiao. — zdradził wreszcie, splatając razem swoje dłonie — Młoda omega. Przytargał się tutaj brudny i pobity, niemal obdarty z ubrań. Minę miał jednak hardą, jakby bardziej irytował go jego stan niż zasmucał. Może trochę nawet bawił. W każdym razie nie ma za ciekawej przeszłości, więc to pewnie od niego.
Wei Ying skinął głową. Gdyby mógł, po prostu ruszyłby do skrzywdzonej omegi i tulił, czekając, aż Lan Zhan zgodzi się na adopcję. Ale nie mógł, więc po prostu opadł z powrotem na poduszki.
— Chyba będziemy się już zbierać. Sekta nie powinna zostawać za długo bez lidera. — westchnął, zerkając na męża.
Wei WuXian miał w oczach jakąś łagodność, pokrytą wielkim żalem. Piękna i niebezpieczna, jak Jezioro Lotosów. Róż kwiatów cudownie pokrywał taflę, ale jeden nieostrożny ruch i kończyny zaplątywały się w śmiercionośnych łodygach. Jiang Cheng nie znał osoby, której udałoby się opuścić przerażającą toń po tym, jak został pochwycony pezez rośliny.
Mężczyźni pożegnali braci. Wszystko zdawało się być wokół obojętne, dziwnie ciche. Lan XiChen naraz poczuł się niekomfortowo. Jiang Cheng Jeszce do niedawna nie pozwalał się dotykać. Syczał jak kot i odskakiwał, czasami nawet krzyczał, gdy dłoń Jadeita choćby przypadkiem lądowała na jego ciele.
Mimo to starszy mężczyzna nie widział na twarzy lidera YunmengJiang obrzydzenia czy też przerażenia. Bardziej grymas irytacji i znudzenie. Ponurej akceptacji.
— Chodźmy już. Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. — mruknął Jiang Cheng, gdy Lan XiChen zatapiał się w swoich myślach.
I faktycznie. Niebo błyszczało już czerwienią, zapowiadając chłód nocy. Kudłate obłoki płynęły wzdłuż różowych łun, rozpływając się powoli. Nieboskłon szykował się, by odsłonić księżyc i gwiazdy.
Lan Huan spokojnie podążył za mężem, zerkając na jego ramiona. Mężczyzna był zwarty, w każdej chwili gotowy by kontynuować dzień. Jakby wciąż nie wierzył, że noc może być spokojna. Jakby był przekonany, że ogień, który raz zapłonął, nigdy już nie zgaśnie.
Powolnym krokiem weszli do sypialni, nie spiesząc się za bardzo. Mimo ogólnego planu mieli czas. Lan XiChen poetycko zauważył, że niemal całe życie.
— Umyj się pierwszy. — polecił Jiang Cheng, odwiązując ciasny pas.
Jęknął, gdy spięte mięśnie rozluźniły się w nagłym poczuciu wolności. Był zmęczony treningiem i obowiązkami lidera.
Mimo wszystko nie narzekał. Jiang Cheng zapominał o tym, jak wiele zrobił i jak wiele jeszcze zrobić musi. Chociaż bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie, że zapominał, jak wielki ból przyjdzie mu jeszcze znieść, nim śmierć wyzwoli go z tułaczki.
Lan XiChen natomiast doskonale wiedział, jak bardzo go zraniono. Wciąż pamiętał, co przyszło mu przejść. Nie zwracał jednak na to uwagi. Było minęło. Jaki sens ma wspominanie tego w spokojnej teraźniejszości?
A jednak jakiś ponury cień wlókł się za nimi. I tak, jak Lan XiChen słyszał ciągle jego szept, nakazujący mu zdobyć jak najwięcej osób do kochania, tak Jiang Cheng słyszał jedynie, że jego miłość jest przekleństwem.
Wszyscy, których kiedykolwiek pokochałeś, spotkali na swej drodze śmierć. — zdawał się mówić demon przeszłości — I wszyscy, którzy pokochają ciebie, będę zmuszeni patrzeć, jak toniesz w kałuży własnej krwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top