Rozdział 5

Żałobne szaty łopotały na wietrze, brzmiąc przeraźliwym hukiem w roztrzęsionych myślach Jiang Chenga. Mężczyzna niepewnie spoglądał na nagrobek. Zwykła skałka, na której wygrawerowano Jiang. I tylko tyle. Dziecko nie zdążyło otrzymać imienia. Nie zdążyło się narodzić, a Jiang WanYin już musiał pochylać się nad jego grobem. Słone łzy zostawiły na opalonych polikach smutny ślad.

— Tak bardzo przepraszam. — załkał mężczyzna, opadając na kolana.

Paznokcie wbił w nagrobek, pozwalając, by łamały się i krwawiły. Byle tylko odczuć jakąś karę za spowodowanie śmierci.

— To nie była twoja wina. — zawiał łagodny głos, otulając zrozpaczone serce.

Jasne dłonie Lan XiChena chwycił zakrwawione palce, okrywając je błękitną chustką. Szkarłatne plamki zabarwiły materiał, gdy ZeWu – jun chwycił nadgarstki męża. Przyciągnął go do swojej piersi, ukrywając zapłakaną twarz. Białe szaty chłonęły gorące łzy, udając, że nic nie widzą, nie słyszą.

Lan XiChen nigdy nie pomyślałby, że Jiang Cheng nosił tak powierzchowną skorupę. Że w głębi wciąż nie potrafił radzić sobie ze stratą, że się tak szybko przywiązuje. Wszystko wydało mu się nieprawdopodobne, choć w pewnym stopniu poczuł ulgę. W końcu nikt nie chce wiązać się z bestią bez uczuć.

Jin Ling od dłuższego czasu wpatrywał się w wuja ciemnymi oczami. Dławiąca niemoc chwytała jego krtań, gdy ociężale przełykał ślinę. Czuł się winny śmierci nienarodzonego dziecka. Gdyby nie przyszedł, to wszystko byłoby w porządku, prawda? Jiang Cheng by się nie zdenerwował, a ciąża by się utrzymała, tak? Głosy oskarżycieli wciąż huczały w jego głowię. Nie wiedział nawet, dlaczego został w Przystani Lotosów. Powinien był odejść i nie wracać aż do chwili, w której jego wuj urodziłby dziecko.

— Paniczu Jin? — łagodny głos rozniósł się za plecami nastolatka.

Zaskoczony chłopak podskoczył, przewracając się na ziemię. Jego poliki wciąż były mokre łez, a oczy zaczerwienione i opuchnięte.

Wang Xiao uśmiechnął się smutno i odłożył na bok kosz z praniem. Wystawił dłoń w stronę rówieśnika, by pomóc mu wstać.

Skóra omegi była jasna i pozbawiona przebarwień, a jednak szorstka i chłodna. Wang Xiao nie był synem bogatej rodziny. Po śmierci rodziców szukał pracy, podejmując się wszystkiego. Pasł bydło, naprawiał buty, szył ubrania, pomagał lekarzom. Wielokrotnie też kradł i był okradany. Dopiero niedawno udało mu się zdobyć pracę w głównej siedzibie. Był zmęczony i pełen skaz. Niszczył idiotyczne wyobrażenia na temat omeg, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

— Nie powinien panicz tak długo przebywać na zewnątrz. Może się panicz przeziębić. — służący łagodnymi ruchami naciągnął na barki Jin Linga szatę, zawiązując ją pod szyją — Robi się coraz chłodniej, lepiej wrócić do środka.

Wang Xiao mówił spokojnie i łagodnie, chustą ocierając policzki Jin Linga. Chłopak jednak poczuł się dotknięty. W końcu jakiś podrzędny służący zobaczył jego łzy i jeszcze miał czelność się do niego odezwać.

— Zostaw. — warknął więc zgryźliwie, odpychając omegę.

Wang Xiao zachwiał się, jednak zaraz z powrotem stanął na prostych nogach. Jego oczy zapadły się i zaczął wyzierać z nich smutek i zmęczenie podobne do tych, które czasami zdradzają oczy żołnierzy.

— Nie musi panicz płakać. Nikt nie obwinia panicza o poronienie. — powiedział spokojnie, podnosząc z ziemi kosz.

Głos Wang Xiao był łagodny i spokojny. Chciało się go słuchać i za nim podążać, jednocześnie próbując się oprzeć. Jin Ling nie znał swojej matki, jednak niemało o niej słyszał. I teraz, w tym krytycznym momencie, będąc na granicy załamania, Wang Xiao niebezpiecznie mu ją przypominał. Łagodny, cierpliwy, skromny.

Wang Xiao był dość specyficznym typem człowieka.

Zdawało by się, że jest dobry i nigdy nie zaznał zła tego świata. W głębi skrywał jednak mrok i straszną historię. Jego oczy sprawiały wrażenie głupich i młodych, gdy tak naprawdę nosiły bagaż doświadczeń. Często też grał, bo tak było łatwiej. W końcu jak taka drobna omega miałaby nie bać się ogromnej i strasznej alfy? Dlatego Wang Xiao udawał. Udawał słabego i nieśmiałego, będąc po prostu zmęczonym i poniekąd zobojętniałym. Niewątpliwie potrzebował kogoś, kto wyrwałby go z gęstej nicości.

Był także typem człowieka, którego wielcy zwą przewodnikiem. Niby nieznacząca postać, pojawiająca się na początku powieści, dająca głównemu bohaterowi radę i zanikająca, zapomniana przez wszystkich. A potem, na końcu opowieści, gdy główne postacie radują się swoim zwycięstwem, przewodnik odchodzi, by znów komuś pomóc i znów zostać zapomnianym.

Tacy ludzie zwykli brać pod swoje skrzydła silnych, którym trafiła się chwila słabości lub słabych, którzy potrzebują przewodnika, by stać się silnym. Przewodnicy kochali swoich podopiecznych, wychowywali, pomagali. A potem podopieczni odchodzili, porzucając swoich przewodników, którzy zatapiali się w samotności, oczekując na następnych, którym potrzebna będzie pomoc.

Taką osobą był Wang Xiao. Był przewodnikiem, a Jin Ling jakby wyczuł, że teraz może stać się jego podopiecznym. Bo wiecie, na świecie są ludzie wielcy i ci, którzy pomagają wielkim osiągnąć szczyt.

Jin Ling zaszlochał rzewnie, chwytając szatę Wang Xiao i zatapiając w niej twarz.

Służący uśmiechnął się smutno, masując jego plecy.

— Chodź, paniczu, nie wypada rozklejać się na zewnątrz. Zresztą przeziębi się panicz. Lepiej wejść do środka. Zrobię dla panicza gorącą zupę. — powiedział łagodnie i ruszył do siedziby.

Kosz oddał przypadkowej dziewczynie, wychodzącej z pomieszczenia gospodarczego. Służąca z zainteresowaniem przyglądała się dwóm nastolatkom, niemal wypalając dziurę w ich plecach.

Jin Ling spiął się tylko bardziej spięty, mając wrażenie, że ta nieznajoma dokładnie zna powód jego łez. Bladymi palcami mocniej pochwycił szatę Wang Xiao, spuszczając głowę do ziemi. Ciemne włosy zasłoniły jego twarz, czerwoną od długiego płaczu.

Wang Xiao natomiast obrócił głowę, spoglądając na służącą. Czarne jak węgiel oczy zmrużyły się, przez jedną krótką chwilę wyglądając jak ślepia węża.

Po kręgosłupie dziewczyny przeszedł zimny dreszcz. Nie dając nic po sobie poznać, odwróciła się i zniknęła na zewnątrz.

— Niech panicz usiądzie przy palenisku. — powiedziała łagodnie omega, gdy chłopcy dotarli do kuchni.

Pomieszczenie było duże, ciepłe i skąpane w półmroku. Jin Ling miał dziwne wrażenie, że jest w nim o wiele przyjemniej niż w sypialni.

Gruba skóra opadła nagle na ramiona Jin Linga, niemal wbijając go w ziemię. Chłopak zakaszlał, odruchowo chwytając materiał. Szorstkie dłonie Wang Xiao podrzuciły kilka drewienek do ognia, zaraz się wycofując.

Przez pewien czas w kuchni było względnie cicho. Nikt się nie odzywał, zostawiając nastolatków samych. W garnku bulgotała woda, czasami nóż siekał warzywa lub kawałki mięsa, które potem skwierczały na patelni.

Żołądek Jin Linga postanowił urządzać symfonię chwilę po tym, jak poczuł intensywny zapach jedzenia. Wang Xiao zachichotał, myjąc dłonie w zimnej wodzie. Palce kostniały przez to bardziej, a skóra robiła szorstka.

Omega zajęła miejsce obok alfy, odchylając się na macie. Jasne ogniki tańczyły wesoło, by potem zginąć w ciemnych oczach. Tęczówki Wang Xiao zdawały się pochłaniać całe światło, nic nie odbijając.

Natomiast oczy Jin Linga wciąż były wilgotne od łez. Im dłużej siedział w ciszy, tym więcej myślał, a im więcej myślał, tym bardziej płakał.

— Jak długo ma zamiar panicz się odwadniać? — zapytał Wang Xiao, podając chłopcu kubek.

W naczyniu jednak nie było wody, a nasiona lotosu. Jin Ling ugryzł pierwsze, a słodki sok rozlał mu się na języku. Zapach lotosów osiadł na jego palcach, znów wzbudzając falę poczucia winy.

— Gdybym nie przyszedł, nic by się nie stało. — wycharczał słabo, podciągając kolana do brody.

Wang Xiao westchnął ciężko, odgarniając włosy z czoła.

— Naprawdę panicz myśli, że bogowie pozwoliliby żyć temu dziecku, nawet gdyby panicz nie przybył? — zapytał łagodnie, podchodząc do garnka.

Jin Ling zamrugał kilka razy zaskoczony.

Wang Xiao ciągnął natomiast dalej.

— Dla nas jest panicz naprawdę ważny i cenny, jednak niebiosa zainteresują się paniczem dopiero wtedy, gdy osiągnie panicz nieśmiertelność. — ciepłą miskę wcisnął w dłonie nastolatka.

Chłopak patrzył na niego wielkimi oczami, jakby nie rozumiejąc.

— To niebiosa decydują o tym, kto będzie żyć, a kto nie. Ying i yang, wieczna równowaga, sprawiedliwość. Widocznie to dziecko zostało poświęcone, by jakieś inne życie mogło przetrwać, a panicz był po prostu elementem, który pomógł to osiągnąć. Nie miał panicz z tym bezpośredniego związku, bo gdyby nie panicz, to pewnie ja lub panicz Lan. — miękki głos powoli rozbijał twardy mur sumienia.

Wang Xiao nie był osobą, która powtarzałaby w kółko, że będzie dobrze. Przecież źle nie było, to czemu, do diabła, miało być dobrze? Jak dla niego takich słów używają jedyni ci, którzy są zbyt słabi, by przyjąć czyjeś łzy.

— Czyli to nie moja wina? — zapytał niepewnie, przełykając zupę.

Oczy omegi zrobiły się jakby smutniejsze.

— Tego nie powiedziałem. — rzucił, zaczynając sprzątać kuchnię — Jeśli złamię gałąź, to będzie to moja wina, czy wina niebios, które wybrały dla mnie drogę? — zapytał, związując wyżej włosy — Będzie to moja wina, jednak nikt nie będzie mnie o to oskarżał. Zapamiętaj paniczu; wina zawsze leży u tego, kto uczynił, jednak oskarżać można tylko tego, kto rozkazał.

Jin Ling patrzył na służącego jak na kapłana. Oczy osuszyły już łzy, a z polików zeszła opuchlizna. Nie czuł się uniewinniony. Raczej ułaskawiony. I mógłby przysiąc, że jest to uczucie o stokroć lepsze.

Dopił zupę i wcisnął pustą miskę w dłonie omegi. Usta zdobił mu uśmiech ulgi, a oczy na nowo zaczęły skrzyć.

— Dziękuję, tak bardzo ci dziękuję. — powtarzał jak mantrę, ściskając Wang Xiao.

Dłonią przejechał po jego plecach. Ciało omegi spięło się, gnane wspomnieniami. Jin Ling nie zauważył jednak tego, szybko opuszczając pomieszczenie.

Wang Xiao westchnął ciężko, przejeżdżając dłonią po starych bliznach na kręgosłupie. Duszący uścisk objął jego szyję, a samotność znów chuchnęła mu w kark.

Służący jednak powitał ją z uśmiechem, jak starego przyjaciela. Lubił ją, jednak rzadko to, co lubimy, jest dla nas dobre.

Kogo jednak obchodziło, co niszczy podrzędną omegę? Albo raczej, kto miałby takową ratować?









___________________________

Rozdział krótki, dodatkowo po dość długiej przerwie. Ogólnie wena była, ale czasu brak. Tyle testów, ile ja miałam, to wam się w najgorszych koszmarach nie śniło.

W każdym razie.

Rozdział krótki, bo nie chcę mieszać historii Wang Xiao, z historią głównej pary. Po prostu teraz jest czas na refleksje i może ktoś z was znajdzie w swoim otoczeniu osobę, będącą tak zwanym przewodnikiem.

Ogólnie to rozważałam oddzielną książkę dla Wang Xiao, ale nie wiem, czy znalazłabym czas.

A teraz żegnam. Jutro mam okulistę i dostanę ochrzan tysiąclecia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top