-8-
Chłopak jest ogromnie zaskoczony, kiedy wystawiam głowę zza płotu i wołam go zwykłym Ej ty!, wlepiając potem w niego swój przenikliwy wzrok. Jest starszy niż początkowo myślałem, chociaż może tylko wydaje mi się tak, gdy marszczy brwi, spoglądając na mnie. Wygląda na dziewiętnaście lat, a może nawet więcej? Ma istnie karmelowe włosy, jasne oczy, a lekki zarost pokrywa jego policzki.
– Tak? – pyta mnie, a ja uśmiecham się delikatnie, bo udało mi się zwrócić jego uwagę.
– Mogę coś dorzucić do ogniska? – tym razem ja pytam z wyczuwalną nadzieją w głosie.
Powoli idzie w moją stronę i przeciera dłonią czoło, jakby było gorąco, a nie wiał wiatr i było tak ponuro. Ma brudne paznokcie i liście splątane we włosach. Nie uśmiecha się, chyba jest zmęczony. Podnoszę do góry dwa kolorowe pudełka po butach, żeby mógł je zobaczyć. Swoją czarną koszulę przewiesiłem wcześniej przez ramię niczym flagę.
– Co tam jest? – dopytuje, wlepiając wzrok w kartony, jakby mi nie do końca ufał. Może to jakieś dowody zbrodni? No tak, w końcu mnie nie zna. Nawet nie jestem pewien, czy wie, że mieszkam obok.
– Głównie papiery. – mówię obojętnie. – Mogę je przynieść?
Wzrusza ramionami, jakby nie miał nic przeciwko, więc przechodzę przez trochę zardzewiałą furtkę i niski ceglany murek oddzielający nasze domy. Mijam jego ogród i idę za dom. Czeka tam na mnie i przytrzymuje furtkę. To miłe. Waham się jednak chwilę. W końcu w ogóle go nie znam, a jedynie obserwuję z okna niemal każdego dnia.
– Jestem Harry. – wyrzucam z siebie, chcąc, aby to wszystko wyglądało lepiej niż jest naprawdę. Pewnie ma mnie za jakiegoś dziwnego, nawiedzonego dzieciaka z sąsiedztwa, którego pewnie nawet nigdy nie widział przez te kilka lat, odkąd tu mieszka.
– Louis. – kiwa delikatnie głową, jednak na tym ucina naszą krótką rozmowę.
Podążamy w milczeniu wydeptaną w trawie ścieżką. Wiem, co sobie teraz pewnie o mnie myśli. Że rzuciła mnie dziewczyna i chcę spalić jej listy. Na pewno nie dziwi się, że mnie to spotkało, bo wyglądam jak szkielet i mam prawie łysą czaszkę. Taki ze mnie przystojniak.
Za jego domem spodziewam się buchającego ogniem ogniska, ale widzę tylko kupkę tlących się liści i gałązek. Dwa pełgające płomyki budzą jednak nadzieję.
– Liście były wilgotne. – mówi łagodnie, widząc moje zmieszanie. – Papier roznieci ogień.
Otwieram pierwsze pudełko i odwracam je do góry nogami.
Od dnia, w którym zauważyłam pierwszą rysę na plecach, do chwili, kiedy lekarze dali za wygraną, czyli dwa miesiące temu, pisałem dziennik. Cztery lata żałosnego optymizmu idzie z dymem. Co za piękny płomień! Kartki z życzeniami powrotu do zdrowia zwijają się na rogach, kruszą i obracają w proch. W ciągu czterech długich lat można zapomnieć imiona znajomych. Była taka pielęgniarka, która rysowała karykatury lekarzy i wieszała je przy moim łóżku, żeby mnie rozśmieszyć. Nie pamiętam, jak się nazywała. Louise? Miała inwencję. Ogień wypluwa iskry, które strzelają w stronę drzew.
– Zrzucam ciężar. – oznajmiam nagle Louisowi.
Ale on mnie chyba nie słucha. Taszczy jakieś gałęzie po trawie. Jego mięśnie napinają się pod koszulką, kusząc mnie, żebym nie odrywał już od nich wzroku. Cholera, to wygląda naprawdę dobrze.
Największą odrazę budzi we mnie zawartość drugiego pudła. Są tam zdjęcia, które oglądałam razem z tatą, rozkładając je na szpitalnym łóżku.
Wyzdrowiejesz. – powtarzał, przesuwając palcem po fotografii przedstawiającej mnie w wieku jedenastu lat. Świadomy swojego wyglądu chłopiec w szkolnym mundurku, pierwszy dzień w szkole średniej. – A tu jesteś w Hiszpanii. – mówił. – Pamiętasz ten wyjazd?.
Byłam szczupły, opalony i pełen nadziei. Po raz pierwszy przechodziłem remisję. Jakiś chłopak gwizdnął na mój widok na plaży. Tata zrobił to zdjęcie w przekonaniu, że nie będę chciał zapomnieć pierwszego gwizdnięcia. Teraz chcę. Bardzo.
Nagle nachodzi mnie ochota, aby pobiec do domu i przynieść coś jeszcze. Ubrania, książki.
– Mogę wpaść następnym razem, kiedy będziesz coś palił? – pytam.
Louis przytrzymuje butem koniec gałęzi i łamie ją nad ogniem.
– Dlaczego pozbywasz się wszystkich rzeczy? – pyta, jednak ja nie wiem, co powinienem mu odpowiedzieć.
Zwijam w kłębek czarną koszulę z wyjścia do klubu. Mieści się w mojej dużej dłoni bez problemu. Rzucam ją w ogień z dziką satysfakcją. Materiał rozbłyskuje, zanim ulega unicestwieniu. Topi się jak plastik.
– Niebezpieczna koszula. – stwierdza Louis i patrzy mi prosto w oczy, jakby czegoś się domyślał.
Materia składa się z cząsteczek. Im bardziej solidna wydaje się jakaś rzecz, tym większa jest gęstość tworzących ją cząsteczek. Ludzie robią wrażenie posiadających solidną konstrukcję, tymczasem w środku mają wodę. Może przebywanie zbyt blisko ognia wpływa na układ moich cząsteczek, bo nagle zaczyna kręcić mi się w głowie, czuję się lżejszy. Nie wiem, co mi jest. Może to z powodu złego odżywiania się, ale odnoszę wrażenie, że nie jestem osadzony w ciele. Ogród nieoczekiwanie się rozjaśnia. Podobnie jak iskry strzelające z ogniska i osiadające na moich włosach oraz ubraniu zgodnie z prawem grawitacji, wszystkie ciała, które zostały wyrzucone muszą upaść na ziemię.
Nagle odkrywam, że leżę na miękkiej trawie i patrzę w bladą, zmartwioną, otoczoną chmurami twarz Louisa. Przez chwilę nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co się stało.
Jego oczy przypominają kolorem niebo. Może jest aniołem? Nie... Chwila... Co się dzieje?
Przerywa mi jego ciepły głos.
– Nie ruszaj się. – mamrocze nad moją twarzą i marszczy na chwilę brwi. – Chyba zemdlałeś.
Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę sprawnie poruszać językiem. Znacznie łatwiej jest po prostu leżeć.
– Masz cukrzycę? Potrzebujesz cukru? – zaczyna wypytywać, a ja przewracam na to oczami. – Mam colę. – mówi i tym mnie kupuje. Czy musi wiedzieć, że mam raka? Wolałbym wersje z cukrzycą, naprawdę.
Siada obok i czeka, aż sam się podniosę. Częstuje mnie napojem. Zaczyna mi szumieć w głowie, kiedy cukier dociera do mózgu. Czuję się niesamowicie lekko, jak duch, a jednocześnie jestem w lepszym humorze. Obaj wpatrujemy się w ogień. Zawartość moich pudełek spłonęła. Kartony obróciły się w zwęglone szczątki. Koszula zamieniła się w popiół. Z ogniska został tylko żar, dostatecznie jasny, żeby przyciągnąć ćmę. Głupi owad tańczy nad żarzącymi się patykami. Kiedy trąca je skrzydełkami, w jednej chwili obraca się w proch. Patrzymy w miejsce, w którym zniknęła ćma.
Czy ja też tak zniknę?
– Dużo pracujesz w ogrodzie. – mówię cicho, patrząc przed siebie.
– Lubię to. – kątem oka widzę, że się delikatnie uśmiecha.
– Obserwuję cię. – stwierdzam, wzruszając ramionami. – Widzę przez okno, jak kopiesz i tak dalej.
– Obserwujesz mnie? Dlaczego? – Louis wygląda na poważnie zaniepokojonego.
– Lubię na ciebie patrzeć. – szepczę, jakby była to tajemnica i może faktycznie tak właśnie jest?
Marszczy brwi, jakby usiłował zrozumieć, co mam na myśli. Odnoszę wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale zamiast tego odwraca głowę i spogląda na ogród.
– Mam zamiar założyć ogródek warzywny w tamtym rogu. – rzuca po chwili, patrząc w stronę miejsca, o którym mówi. – Posadzę groszek, kapustę, sałatę, fasolę. Wszystko, co mi wpadnie w ręce. Robię to bardziej dla mamy niż dla siebie.
– Dlaczego?
Wzrusza ramionami i patrzy na okna, jakby mówienie o niej mogło ją przywołać.
– Lubi ogrody. – odpowiada mi cicho.
– A twój tata? – pytam.
– Nie mieszka z nami. – mamrocze, ucinając tym zdaniem temat.
Zauważam cienką strużkę krwi na jego ręku. Podąża za moim wzrokiem i wyciera ją niedbale o dżinsy.
– Powinienem już wracać do pracy. – stwierdza, wstając i otrzepując spodnie z ziemi. – Dasz sobie radę? – pyta z troską w głosie, patrząc na mnie łagodnie. – Możesz dopić colę.
Towarzyszy mi, kiedy powoli idę ścieżką w stronę furtki. Cieszę się, że spaliłem zdjęcia i dziennik. Koszula też poszła z dymem. Czuję się tak, jakbym zrobił miejsce dla czegoś całkowicie nowego.
Przy furtce odwracam się do Louisa.
– Dzięki za pomoc. – mówię nieśmiało, gdy patrzy na mnie ciekawsko.
– Zawsze do usług. – kiwa głową, a ja przechodzę przez furtkę.
Odwracam się jeszcze na chwilę, jakbym chciał coś jeszcze zrobić, ale ostatecznie jedynie patrzę na niego przez chwilę i ruszam do domu. Louis wkłada ręce do kieszeni, uśmiecha się i wbija wzrok w buty, ale jestem pewien, że mnie widzi i unosi na mnie wzrok, odprowadzając mnie nim pod same drzwi.
Czuję na sobie jego wzrok.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top