-6-
Tata bierze mnie za rękę – ta jego jest ciepła i silna, moja bardziej przypomina część szkieletu, na którym w szkole uczy się kości. Myślę, że temperaturą od plastiku również zbytnio nie odbiega. Może mógłbym zostać takim kościotrupem w swoim liceum? Pokazywaliby na mnie, gdzie co jest i byłby chociaż ze mnie jakiś pożytek, bo tak to jestem jedynie umierającym synem, bratem, przyjacielem...
Zaciskam mocno oczy, próbując odgonić od siebie te myśli, ale one stale powracają, sprawiając, że czuję się bezsilny, słaby... Nie warty nic.
– Oddaj mi swój ból. – tata prosi mnie cichym, pełnym zmartwienia i bezradności głosem.
Leżę na niewygodnym szpitalnym łóżku na boku, z podwiniętymi do siebie kolanami i głową na poduszce. Kręgosłup mam ułożony równolegle do krawędzi łóżka. Nie ruszam się, jestem spokojny na zewnątrz, gorzej z tym, co dzieje się w środku mojej głowy.
W pokoju jest teraz dwoje lekarzy i jakaś pielęgniarka. Nie widzę ich, bo stoją z tyłu mnie. Nawet się nie przedstawili, gdy wchodzili do małej sali. Niezbyt ich za to lubię. Lekarka jest jednak studentką. Nie mówi wiele, ale domyślam się, że patrzy, jak wykonujący badanie lekarz znajduje punkt na moim widocznym pod skórą kręgosłupie i zaznacza go grubym czarnym mazakiem. Przeciera to miejsce środkiem dezynfekującym. Jest zimny i mogę poczuć jego nieprzyjemny zapach drażniący moje nozdrza. Doktor najpierw odkaża miejsce, w które wbije zaraz igłę, a następnie smaruje skórę wokół, zataczając coraz szersze kręgi. Potem przykrywa mnie papierowymi ręcznikami i wkłada na ręce lateksowe rękawiczki.
– Użyję igły dwuipółmilimetrowej. – informuje studentkę formalnym głosem. – I pięciomilimetrowej strzykawki. – dodaje, a ja słyszę szelest przezroczystych opakowań. Pewnie teraz otwiera swoje narzędzia tortur, obraca je w dłoniach, prezentując kobiecie.
Na ścianie za plecami taty wisi mały obraz. W szpitalu często je zmieniają. Tego jeszcze nigdzie nie widziałem. Wpatruję się w niego intensywnie, jakby był czymś wspaniałym. Chcę go poznać, zbadać każdy milimetr moim uważnym wzrokiem. W ciągu czterech lat choroby nauczyłem się stosowania różnych technik odwracania uwagi. Obraz przedstawia późne popołudnie, angielską łąkę, zachodzące słońce i mężczyznę walczącego z ciężkim pługiem. W górze unoszą się ptaki. Jest ładny, chociaż nie widzę go, na przykład w swoim pokoju na ścianie.
Tata obraca się na niebieskim plastikowym krześle, żeby sprawdzić, na co się patrzę. Puszcza moją, już nie tak lodowatą jak wcześniej, dłoń i powoli wstaje. Podchodzi do obrazu, marszcząc brwi, gdy przypatruje się małej – udającej złotą – tabliczce na ramie. W dole widać biegnącą kobietę, która jedną ręką przytrzymuje spódnicę, żeby móc poruszać się szybciej
– Wielka zaraza Eyam. – czyta tata. – Cóż za beztroski obraz, nadający się w sam raz do szpitala. – dodaje sarkastycznie, jednak ja nie jestem w stanie się uśmiechnąć, chociaż ten komentarz naprawdę mu wyjątkowo wyszedł.
Doktor chichocze, a ja przewracam oczami. Ma okropny chichot, mógłby się uciszyć. Najlepiej od razu.
– Wiedział pan, że co roku mamy ponad trzy tysiące przypadków dymienicy morowej? – oh, kim byłby, gdyby nie zabłysnął jakąś wiedzą stricte medyczną, w końcu musiał się wywyższyć. Denerwuje mnie, mógłby już dźgnąć mnie tą igłą i wyjść. Natychmiast wyjść.
– Nie. – mówi tata. – Nie wiedziałem. – kiwa delikatnie głową zupełnie bez potrzeby.
– Na szczęście wynaleziono już antybiotyki. – A ja mam raka i na niego antybiotyków nie ma, naprawdę musisz mnie tak dobijać, doktorku?, odpowiadam mu w myślach. Co mnie obchodzi jakaś dachownica czy dymica, jak to tam było... Mniejsza. Mam raka, wyrok śmierci, a ten raczy mnie ciekawosteczkami o chorobach, które leczyć można. Mam ochotę wbić mu tą igłę w krocze, a strzykawkę wsadzić w odbyt.
Może zbyt się denerwuję i tata jakby to wyczuwa: siada i bierze mnie za rękę, pocierając uspokajająco jej wierzch.
– Dzięki Bogu. – mruczy do doktora.
Kobieta biegnąca na obrazie płoszy kurczęta. Dopiero teraz dostrzegam jej przestraszony wzrok, którym przeszywa mężczyznę. Zaraza, wielki pożar i wojna z Holendrami miały miejsce w jednym roku – tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym. Uczyłem się o tym w szkole. Miliony ciał wywożono wozami, wrzucano je do dołów wypełnionych wapnem i grzebano bezimiennie. Ponad trzysta czterdzieści lat później nie było już śladu po tych, którzy wtedy przeżyli. Ze wszystkich elementów przedstawionych na obrazie pozostało tylko słońce. I ziemia. Myśląc o tym, czuję się bardzo mały.
– Zaraz poczujesz krótkie ukłucie. – informuje mnie doktor, a ja przewracam oczami.
Tata gładzi mnie po ręku kciukiem, kiedy do moich kości napływa fala gorąca. Przychodzą mi na myśl słowa: Na zawsze. Myślę o tym, że na świecie znajduje się więcej zmarłych niż żywych, że jesteśmy otoczeni przez duchy. Powinno mnie to pocieszyć, ale tak nie jest. Co, jeśli za chwilę będę jednym z nich? Ja naprawdę nie chcę umierać. Cholera.
– Ściśnij mnie za rękę. – prosi cicho tata.
– Nie chcę sprawiać ci bólu. – wzdycham ciężko, przymykając swoje zielone oczy.
– Kiedy twoja mama cię rodziła, trzymała mnie za rękę przez czternaście godzin i nie powyrywała mi palców. Nie zrobisz mi krzywdy, Hazz. – uśmiecha się do mnie słabo.
Przeszywa mnie coś w rodzaju prądu elektrycznego, jakby mój kręgosłup został zamknięty w tosterze i doktor wyszarpywał go stamtąd tępym nożem.
Tak bardzo boli...
Moja twarz krzywi się w brzydkim grymasie.
– Jak myślisz, co teraz robi mama? – pytam zmienionym, niższym głosem. Trzymaj się. Mocno. To tylko chwila. Mocno.
– Nie mam pojęcia. – odpowiada, patrząc na mnie zmartwiony.
– Prosiłem, żeby przyjechała. – szepczę, zaciskając mocniej powieki.
– Naprawdę? – Tata jest wyraźnie zaskoczony.
– Pomyślałem... Pomyślałem, że już po wszystkim moglibyście... Moglibyście pójść do kawiarni. – wyrzucam z siebie drżącym głosem, spoglądając na niego przez chwilę.
Tata marszczy brwi.
– Dziwny pomysł.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że stałem się drzewem wysuszonym przez słońce i moim jedynym pragnieniem jest sprowadzenie deszczu. Myślę o srebrnej wodzie rozpryskującej się na moich liściach, nasączającej korzenie, płynącej w żyłach.
Lekarz przekazuje studentce dane statystyczne. Mówi:
– Mniej więcej jeden na tysiąc pacjentów, przechodzących te badania, cierpi na skutek drobnego uszkodzenia nerwu. Istnieje również niewielkie ryzyko infekcji, krwawienia lub uszkodzenia chrząstki. – mamrocze, gdy wyciąga igłę. – Grzeczny chłopczyk. Już po wszystkim.
Prawie czekam, aż poklepie mnie po zadzie, jak posłusznego konia. Nie robi tego. Macha mi przed oczami trzema wysterylizowanymi fiolkami. Super... Czuję się tak okropnie.
– Zaniosę to do laboratorium. – oświadcza i wychodzi bez pożegnania, po prostu wyślizguje się cicho z pokoju, ciągnąc za sobą studentkę. Jakby nagle zawstydził się tej chwili intymności między nami.
Cieszę się, że wyszedł, od razu staję się spokojniejszy.
Za to pielęgniarka jest naprawdę kochana. Rozmawia z nami, bandażując mi plecy gazą. Potem obchodzi łóżko i zatrzymuje się przy mnie z uśmiechem.
– Musisz chwilkę poleżeć, kochanie.
– Wiem. – odpowiadam i uśmiecham się delikatnie na to jak mnie cały czas nazywa.
– Już to przerabiałeś, co? – pyta retorycznie i odwraca się do taty. – A co pan będzie robił w tym czasie?
– Posiedzę tutaj i poczytam książkę. – mówi łagodnie.
Pielęgniarka kiwa głową ze zrozumieniem.
– Będę w pobliżu. Wie pan, na co trzeba zwracać uwagę po powrocie do domu?
Tata jest już prawdziwym profesjonalistą w tej kwestii.
– Na dreszcze, gorączkę, sztywność karku i ból głowy, odwodnienie, krwawienie, stany otępienia lub osłabienia, ucisk w okolicach lędźwi.
Pielęgniarka jest pod wrażeniem.
– Świetnie!
Kiedy wychodzi, tata uśmiecha się do mnie.
– Dobrze się spisałeś, Hazz. Już po wszystkim, co?
– Chyba, że wyniki będą kiepskie. – mówię sceptycznie.
– Nie będą.
– Wtedy każą mi przychodzić na punkcję co tydzień. – wzdycham ciężko. bardzo tego nie chcę.
– Cicho. – ucina temat i gładzi mnie po głowie z przesadną delikatnością. – Postaraj się zasnąć, malutki. W ten sposób czas minie szybciej. – uśmiecha się pokrzepiająco i zabiera dłoń.
Bierze książkę i rozsiada się na krześle.
Pod powiekami przelatują mi punkciki światła jak ogniste nietoperze. Słyszę szum krwi, tętni niczym końskie kopyta na bruku. Za szpitalnymi oknami zapada mrok.
Tata przewraca kartkę.
Na obrazie za jego plecami dym unosi się niewinnie z komina wiejskiej chatki. Kobieta biegnie z twarzą wykrzywioną przerażeniem...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top