-46-
– Cześć. – mówi cicho Louis. – Obudziłeś się. – dodaje, a w jego głosie mogę wyczuć uśmiech. Mały i nieśmiały, ale jest.
Pochyla się nade mną i zwilża mi usta gąbką. Potem osusza je flanelowym ręcznikiem i smaruje dokładnie wazeliną. Bardzo o mnie dba. Chciałbym mu za to podziękować, ale nie mogę. Mam tylko nadzieję, że on wie, że jestem wdzięczny.
– Masz zimne ręce. – zauważa. – Potrzymam je i rozgrzeję, dobrze? – pyta, dobrze wiedząc, że nie uzyska odpowiedzi.
Cuchnę. Puszczam śmierdzące bąki. Słyszę tykanie mojego ciała, które pożera samo siebie. Jest jak bomba, tylko nie widzimy wyświetlacza z pozostałymi sekundami do wybuchu. Zapadam się, coraz bardziej się zapadam.
Punkt piętnasty na mojej liście – wstać z łóżka i zejść po schodach. Żartowałem.
Dwieście dziewiąty – wyjść za mąż za Louisa.
Trzydziesty – iść do szkoły na zebranie. Nasze dziecko to geniusz. Cała trójka jest genialna. Chester, Merlin i Daisy. Mała Daisy jest przeurocza. Oczko w głowie Louisa.
Pięćdziesiąty pierwszy, drugi, trzeci – otworzyć oczy. Cholera, otwórz oczy!
Nie mogę. Spadam.
Czterdziesty czwarty – nie spać. Nie chcę spać. Boję się.
Czterdziesty piaty – nie spadać.
Myśl o czymś, Harry. Nie umrę, jeśli będę myślał o gorącym oddechu Louisa między moimi udami. Nie, nie mogę tak umrzeć.
Nie mogę uchwycić się żadnej myśli na dłużej niż ułamek sekund. Mój mózg skacze pomiędzy nimi.
Drzewo gubiące liście. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie naszej jabłonki jesienią.
Zapominam, o czym myślałem.
– Dlaczego on wydaje takie dźwięki? – słyszę jakiś zniekształcony cichy głos.
– Pochodzą z płuc. – tutaj rozpoznaję Louisa. Wydaje się być spokojny. – Gromadzi się w nich płyn, ponieważ Harry nie może się ruszać.
– Brzmi okropnie.
– W rzeczywistości nie dzieje się nic strasznego. – zapewnia.
Czy to Gemma? Słyszę trzask wieczka. Otwiera puszkę coli. To Gemma. Tak.
– Co robi tata? – pyta Louis.
– Rozmawia przez telefon. – odpowiada dziewczynka. – Chce, żeby mama przyjechała. – dodaje.
– To dobrze. – mogę być pewien, że mój chłopak kiwa właśnie głową.
Gemms, co się dzieje z ciałem po śmierci? – chciałbym spytać. Na pewno znałaby odpowiedź.
Pył, blask, deszcz.
– Myślisz, że on nas słyszy? – pyta cicho moja siostra.
– Na pewno. – odpowiada chłopak.
– Bo mówię mu różne rzeczy.
– Jakie? – Louis z pewnością unosi brew.
– Nie twoja sprawa!
układ słoneczny powstał na skutek wielkiego wybuchu i wtedy uformowała się ziemia, a dopiero potem mogło pojawić się na niej życie. kiedy ustały deszcze i zgasł ogień, narodziły się ryby, potem owady, płazy, dinozaury, ssaki, ptaki, naczelne i wreszcie ludzie.
– Jesteś pewien, że on powinien wydawać takie dźwięki? – dopytuje Gemma.
– Myślę, że wszystko w porządku.
– Ale coś się zmieniło. – zauważa.
– Cicho, nie słyszę.
– Brzmi gorzej. – Gemma kontynuuje. – Jakby nie mógł oddychać.
– Cholera! – Louis jest przerażony.
– Czy on umiera? – szept Gemmy jest bardzo niepewny, niemal jej nie słyszę.
– Biegnij po tatę, Gemma. – nakazuje przejęty chłopak. – Szybko!
mały ptaszek przenosi górę z piasku po jednym ziarenku. bierze ziarenko raz na milion lat, a kiedy cała góra zostaje przeniesiona, ptaszek układa ją z powrotem i właśnie tak długo trwa wieczność. to znaczy, że bardzo długo będę martwy.
Może wrócę jako ktoś inny?
Będę śliczną dziewczyną z burzą wspaniałych włosów, którą Louis pozna w ciągu pierwszego tygodnia na uniwersytecie.
– Cześć, ty też studiujesz ogrodnictwo? – tak bym go zagadał, nie mając lepszego pomysłu.
– Jestem tutaj, Harry. – mówi tata. – Jestem przy tobie i trzymam cię za rękę. Louis też tu jest, siedzi po drugiej stronie łóżka. I Gemma. Mama już jedzie, będzie lada chwila. Kochamy cię, Harry. Jesteśmy z tobą wszyscy. – zapewnia.
– Nie mogę znieść tych dźwięków. – mamrocze najmłodsza. – Brzmi to tak, jakby go bolało.
– Nie odczuwa bólu, Gemma. – tłumaczy tata. – Jest nieprzytomny. Nic go nie boli.
– Louis mówił, że on nas słyszy. Jak może nas słyszeć, jeśli jest nieprzytomny? – unosi brew.
– To tak, jakby spał, ale zdaje sobie sprawę z tego, że tu siedzimy. – tata odpowiada spokojnie. – Możesz usiąść przy mnie, Gemms. Lub na kolanach. Jest spokojny, nie martw się. Nic się nie dzieje. – uspokaja.
– Nie wydaje mi się, żeby był spokojny. – wzdycha cicho. – Wydaje dźwięki jak zepsuty bojler.
Kieruję się do środka, ich głosy są jak szum wody. Coraz mniej jestem w stanie wyłapać. Muszę bardzo się na tym skupiać.
Chwile się gromadzą. Samoloty uderzają w budynki. W powietrze wylatują ciała. Eksplodują pociągi i autobusy. Wokół opada pył promieniowania. Słonce zmienia się w mikroskopijny czarny punkcik. Rasa ludzka wymiera, a karaluchy opanowują świat.
Wszystko może się zdarzyć, więc czemu nie mogę cudownie wyzdrowieć?
Przepyszny deser na plaży.
Metalowy widelec postukujący o ceramiczną miskę.
Mewy. Fale. Szum morza.
– W porządku, Harry, możesz odejść. – zapewnia tata, gdy mama już jest z nami. – Kochamy cię. Możesz już odejść. – mówi spokojnie, gładząc moją dłoń.
– Dlaczego to mówisz? – pyta oburzona Gemma.
– Nie wiemy, czy nie potrzebuje naszego pozwolenia, żeby umrzeć, Gemms. – wyjaśnia.
– Nie chcę. Nie pozwalam jej.
Zgódźmy się.
Zgadzajmy się na wszystko jeszcze przez jeden dzień.
To był śmieszny dzień. Pamiętam, jak byłem w kanale, cały mokry z tym facetem. Jak kupiłem mnóstwo rzeczy Gemmie. Jak byliśmy na placu zabaw i czułem się niczym pan świata na samej górze pająka.
Jeszcze jeden dzień, proszę.
– Chyba powinnaś się pożegnać, G.
– Nie. – dziewczynka zaprzecza.
– To ważne. – przekonuje ją tata.
– On może przez to umrzeć. – mówi przerażona.
– Nie umrze dlatego, że coś powiesz. – tata wzdycha. – Na pewno chce wiedzieć, że go kochasz.
Jeszcze chwila. Jeszcze jedna. Dam radę.
Papierek po cukierku niesiony po ścieżce przez wiatr.
Jego szelest.
– Gemma, proszę cię. – tata nalega.
– Głupio mi. – odpowiada po krótkiej chwili.
– Nikt z nas cię nie słucha. Podejdź bliżej i szepnij.
Moje imię wypisane na rondzie. Na roletach. Na moście.
Mątwy wyrzucone przez morze na brzeg.
Martwy ptak na trawniku. Jego pogrzeb.
Miliony robaków oślepionych słońcem.
– Do widzenia, Harry. – szepcze Gemma. – Wiesz, możesz mnie nawiedzać, jeśli chcesz. Nie mam nic przeciwko temu. Naprawdę. Nie będę się bać. Obiecuję.
Mysz utopiona w wodzie i przytrzymywana łyżką.
Trzy bąbelki powietrza uciekające jedno po drugim.
Sześć bałwanków z waty.
Sześć serwetek złożonych w lilie origami.
Siedem kamieni w różnych kolorach na srebrnym sygnecie od Louisa.
Słońce w mojej filiżance.
Cara wygląda przez okno, a ja wyjeżdżam samochodem ojca z miasta, chociaż nie mam prawa jazdy. Niebo ciemnieje coraz bardziej. Zaraz będzie burza.
Pozwól im odejść, Harry. Pozwól im.
Louis wypuszcza dym nad miastem leżącym w dole. Jesteśmy na naszym wzgórzu. Zabrał mnie tu motorem.
– Cokolwiek tam się teraz dzieje, my o tym nie wiemy – mówi cicho.
Nasz pierwszy raz. Louis głaszcze mnie po wszystkim po głowie i twarzy, całuje moje łzy. Jest tak czuły i delikatny.
Dostąpiliśmy łaski. Prawdziwej łaski.
Pozwól odejść im wszystkim.
Trzepot skrzydeł ptaka lecącego przez ogród. Potem nic. Nic. Chmura sunie po niebie. Znowu nic. Światło zagląda przez okno, pada na mnie, wnika we mnie.
Chwile. Rozmaite chwile.
Wszystkie zgromadzone w tej jednej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top