-35-
Zdejmuję pospiesznie jedwabną koszulę z wieszaka i wycinam wielkie dziury na jej tyle. Nie przejmuję się równymi cięciami, brzegi są poszarpane i wystają z nich nitki. Nożyczki są tak ostre, że przychodzi mi to bez trudu – jakbym metalem przenikał przez wodę. Nigdy tego nie robiłem, ale daje mi to taki typ odczuć. Błękitna, obcisła tkanina zostaje rozcięta na ukos na wysokości piersi. Potem odpadają od niej rękawy. Układam rzeczy obok siebie na łóżku, jak w jakimś transie i głaszczę je. Czuję pod palcami różne faktury, ale ich nie rozróżniam. Wszystko jest bez wyrazu.
Nie pomaga mi to. Muszę iść dalej.
Idiotyczne dżinsy, które kupiłem kiedyś razem z Gemmą pod wpływem chwili, są następne. I tak nigdy na mnie nie pasowały, więc odcinam nogawki na wysokości kolan. Przecinam je nierówno, a potem wbijam nożyczki w losowe miejsca grubego materiału. Obrywam kieszenie od dresowych spodni, robię dziury w ulubionych swetrach i rzucam to wszystko obok kolorowych koszul. Powstaje ogromny stos na moim łóżku.
Długo nie mogę się uporać z rozerwaniem butów. Bolą mnie ramiona i zaczynam charczeć. Przeklinam pod nosem, bo materiał stawia zbyt duży opór albo ja nie mam już siły. Ale dziś rano miałem transfuzję – w moich żyłach płynie cudza krew, więc nie przerywam. Ten ktoś nie był chory, ten ktoś nie umiera. Rozcinam buty wzdłuż. Powstają dwie wielkie rany. Uśmiecham się triumfalnie.
Chcę być pusty. Pragnę żyć sobie gdzieś całkiem zdrowy. Nie wiedzieć, co oznacza słowo nowotwór i nie mieć tak rozległej wiedzy z zakresu walki o każdy kolejny dzień umierającej osoby. Może w innym życiu mógłbym mieszkać w Australii i być surferem?
Otwieram okno na całą szerokość i wyrzucam buty z wielkim impetem. Lądują na trawniku przed naszym domem po tym, jak odbiły się dwa razy od ziemi.
Szare chmury wiszą nisko na niebie. Atmosfera jest ciężka. Dość tu ciemno Mży.
Moknie szopa. Trawa też wchłania krople deszczu. Grill na kółkach rdzewieje. Zauważam, jak w kilku miejscach od naszego płotu odkleja się już farba.
Wyciągam z szafy wszystkie ubrania. Nie patrzę już na to, czy to wyjściowa koszulka, czy może wysłużone bokserki. Świszcze mi w płucach, w głowie lekko wiruje, ale nie przerywam. Drę płaszcze na strzępy, guziki spadają na podłogę. Słyszę te głuche dźwięki, ale to mi nadal nie wystarcza. Rwę swetry na małe kawałki. Rozpruwam je. Rozszarpuje spodnie, jedne po drugich, nawet moje ulubione. Ustawiam buty na parapecie i obcinam języki. Potem siłuję się z podeszwami, ale ostatecznie rezygnuję, bo w większości przypadków nie jestem w stanie poczynić większych strat.
Dobrze. Czuję, że żyję. Krew buzuje w moich żyłach. Czuję ją w każdej komórce mojego ciała.
Zbieram wszystkie ubrania z łóżka i wyrzucam przez okno razem z butami. Wielki tłumok opada na patio i leży na deszczu. Widzę, jak tkaniny nasiąkają wodą. Zrzucam kolejne partie, nie przejmując się niczym.
Kiedy kończę, spoglądam na komórkę. Brak wiadomości. Brak nieodebranych połączeń. Nic. Jedna wielka pustka. No tak. Czego mogłem się spodziewać?
Nienawidzę tego pokoju. Nienawidzę każdej z tych czterech ścian, każdego mebla, każdej pojedynczej rzeczy. Wszystko w nim przypomina mi o czymś innym. Miseczka z chińskiej porcelany z St. Ives. Brązowy gliniany słój, w którym mama trzymała herbatniki. Figurka śpiącego psa z pantoflem, która stała kiedyś na kominku babci. Zielone jabłko ze szkła. Wszystko ląduje na trawie, wszystko oprócz psa, który rozbija się o płot. To był piękny widok. Szkoda, że jednorazowy.
Przełykam ciężko ślinę, cicho dysząc. Podwijam rękawy swetra i ruszam ponownie do ataku.
Zrzucam książki z półki. Otwierają się w locie. Kartki opadają na podłogę niczym egzotyczne ptaki. Płyty CD i DVD szybują nad ogrodzeniem jak ringo. Louis będzie mógł je puszczać swoim nowym przyjaciołom z uniwersytetu, kiedy umrę. W końcu to jego plan – nowe życie. Beze mnie. Śmieję się szaleńczo, gdy uświadamiam sobie, jak naiwne było moje zachowanie. Jestem zazdrosny o robienie planów, o przyszłość. Ja tego nie mam i już nigdy nie dostanę.
Kołdra, prześcieradło, koce – wszystko trafia za okno. Fiolki z lekarstwami i pudełka stojące na nocnym stoliku, strzykawki, maść Diprobase, krem nawilżający. Szkatułka z biżuterią. Jedna rzecz po drugiej fruwa w powietrzu.
Rozcinam sakiewkę i rozsypuję na podłodze plastikowe kulki. Pusty woreczek ląduje na trawie. Ogród się zapełnia. Rosną sterty przedmiotów. Na drzewie wiszą spodnie. W winorośli zaplątały się książki. Samego siebie wyrzucę później i zapuszczę korzenie w tym zacienionym miejscu obok szopy. Nigdy stamtąd nie wyjdę.
Sięgam do kieszeni. Nadal brak wiadomości od Louisa. Telefon znika za płotem. Jego ekran roztrzaskuje się na małe kawałeczki. Mam to gdzieś.
Telewizor jest ciężki, praktycznie jak jakiś samochód. Łupie mnie w plecach. Moje mięśnie drżą. Czuje palenie w nogach i w rękach. Taszczę go i przesuwam po dywanie, centymetr po centymetrze. Brakuje mi tchu. Muszę zrobić sobie małą przerwę. Pokój się przechyla, a może to moja głowa? Oddychaj. Oddychaj. Dasz radę. Musisz wyrzucić wszystko.
Ustawiam telewizor na parapecie i wypycham go za okno ostatkami sił. Ląduje ze strasznym hukiem – wybucha, strzelając kawałkami szkła i plastiku. Oddycham z niewyobrażalną ulgą.
Koniec. Uporałem się ze wszystkim. Zostało tylko łóżko, szafa i biurko, które nie zmieszczą się w oknie. Osuwam się na podłogę i przymykam oczy. W końcu mogę odpocząć. Należy mi się.
Potem wpada tata. Przystaje na chwilę z otwartymi ustami.
– Ty potworze... – szepcze, łapiąc się za głowę.
Muszę zatkać uszy. To nagle wydaje się strasznie głośne.
Podchodzi i obejmuje mnie ciasno ramionami, kucając przede mną. Pachnie zatęchłym tytoniem. Pojawia się u mnie odruch wymiotny i z trudem się powstrzymuję.
– Chcesz mnie zostawić z niczym? – pyta tata, gdy odsuwa się, żeby na mnie spojrzeć.
– Nikogo nie było w domu! – wyrzucam ręce w dramatycznym geście.
– Więc postanowiłeś wszystko zniszczyć? – unosi brew.
– Gdzie poszedłeś? – warczę, bo on niczego nie rozumie. Myślałem, że już jakoś się dogadujemy, ale on nadal nic nie łapie. Jest taki, jak zawsze. Przeklęty Des.
– Do sklepu. – odpowiada. – Potem pojechałem do szpitala, ale ciebie tam nie było. Wszyscy wpadli w panikę. – mówi poddenerwowany.
– Gówno mnie to obchodzi, tato! – wykrzykuję, zrywając się na równe nogi.
– Za to mnie obchodzi! Będziesz kompletnie wyczerpany! – kontratakuje tata, który również podnosi się z podłogi.
– To moje ciało. Mogę robić, co tylko zechcę i chuj ci do tego. – dyszę, czując, że zaraz wybuchnę.
– Więc ono także przestało cię już obchodzić? – oskarża mnie.
– Mam go dość! – wyrzucam z siebie z wrzaskiem. – Mam dość tych cholernych lekarzy, igieł, badań i transfuzji. Rzygać mi się chce na myśl, że jestem przykuty do łóżka i tak mija dzień za dniem, a wy macie swoje własne życie. – mówię z prędkością światła, czując, jak łzy napływają mi do oczu. – Nie mogę tego znieść! Nienawidzę was wszystkich! – wykrzykuję, rzucając się po niemal pustym pokoju. – Wiedziałeś, że Louis wybiera się na pieprzony uniwersytet? Ma przed sobą długie lata świetlanej przyszłości, a ja już za parę tygodni będę gryzł ziemię! To takie niesprawiedliwe!
Gdy się do niego odwracam to tata płacze. Siada ciężko na łóżku, chowa głowę w dłoniach i łka. Po prostu robi to wszystko, a ja patrzę na niego w osłupieniu. Nie wiem, co mam robić. Dlaczego nagle okazuje się słabszy ode mnie? To on jest tu dorosły. To on ma być moją opoką.
Siadam obok z cichym westchnieniem i kładę rękę na jego kolanie.
– Nie wrócę do szpitala, tato. – mamroczę, pocierając delikatnie materiał jego spodni.
Wyciera nos w rękaw koszuli i patrzy na mnie cały czerwony i zasmarkany. Wygląda zupełnie jak Gemma. Jest mi go w jakiś sposób żal i nie jestem już zły.
– Naprawdę masz już dość? – szepcze, patrząc na mnie przekrwionymi oczami.
– Naprawdę. – kiwam delikatnie głową.
Obejmuję go jedną ręką, a on kładzie głowę na moim ramieniu. Głaszczę go po włosach, gdy on lekko drży i uspokaja oddech. Czuję się tak, jakbyśmy płynęli łodzią gdzieś daleko. Przez otwarte okno wpada bryza. Siedzimy tak całą wieczność. Nie ma między nami słów i obaj chyba tego potrzebujemy.
– Kto wie, może wcale nie umrę, jeśli zostanę w domu. – mówię cicho po jakimś czasie.
– Byłoby cudownie. – przyznaje tata.
– Zdam egzaminy i pojadę na uniwersytet. Nie znam jeszcze kierunku, ale pójdę na studia. – rozmyślam.
Wzdycha, rozciąga się na łóżku i zamyka oczy. Wydaje się dziesięć lat starszy. Jego zmarszczki są głębokie, a włosy w połowie siwe.
– Dobry pomysł. – mówi pod nosem.
– Dostanę jakąś fajną pracę i może kiedyś będę miał dzieci. Adoptuję je ze swoim mężem. Chociaż najpierw będziemy mieli psa.
Tata otwiera na chwilę jedno oko i łypie na mnie.
– Niech mi Bóg dopomoże!
– Zostaniesz dziadkiem. – kontynuuję. – Będziemy cię często odwiedzać, żeby dzieciaki miały z tobą dobry kontakt. Będzie tak przez całe lata, no może aż skończysz dziewięćdziesiątkę.
– A potem co? – pyta, marszcząc brwi. – Przestaniecie mnie odwiedzać?
– Nie, tato, potem umrzesz. – mówię, patrząc na jego twarz. – Przede mną. Tak jak powinno być.
Nie odzywa się. Zmierzch powoli sączy się przez okno i cienie okrywają jego ramiona. Tata powoli znika w ciemnościach. Nie potrafię odczytać niczego z jego miny.
– Wyprowadzisz się z tego domu i zamieszkasz w mniejszym, tuż nad brzegiem morza. – wzdycham cicho. – Będę miał do niego klucze. Któregoś dnia otworzę drzwi, tak jak zwykle, ale zasłony zastanę rozsunięte, a na wycieraczce zobaczę pocztę i poranną gazetę. Pójdę na górę do twojej sypialni. Poczuję ogromną ulgę, kiedy zobaczę cię leżącego spokojnie na łóżku, i wybuchnę głośnym śmiechem. Rozsunę zasłony, a wtedy zauważę, że masz posiniałe usta. Dotknę twojego policzka. Będzie zimny. Tak jaki ręce. Zacznę wołać cię po imieniu, ale ty nie usłyszysz i nie otworzysz oczu. Zadzwonię po karetkę, mimo, że nie będzie miało to sensu. Lekarz tylko potwierdzi moje myśli.
Tata siada prosto. Znowu płacze. Jego ciało lekko drży. Obejmuję go ciasno i klepię po plecach.
– Przepraszam. – mamroczę. – Wystraszyłem cię?
– Nie, nie. – zaprzecza. Odsuwa się i przeciera oczy rękawami, w które wcześniej smarkał, na co się krzywię, bo to bardzo niehigieniczne. – Lepiej pójdę posprzątać, zanim zrobi się ciemno. Mogę zostawić cię teraz samego? – upewnia się.
– Jasne.
Obserwuję go z okna. Rozpadało się na dobre, więc wkłada stare kalosze oraz nieprzemakalną, niebieską kurtkę. Idzie do szopy po miotłę i taczkę. Wkłada rękawice ogrodowe. Najpierw podnosi telewizor. Zmiata kawałki szkła. Bierze karton i układa w nim książki. Zbiera nawet luźne kartki, które dygoczą na płocie. Część z nich pewnie już odfrunęła.
Pojawia się Gemma w szkolnym mundurku, z tornistrem i rowerem. Wygląda zdrowo i normalnie. Tata podchodzi do niej i przytula ją na powitanie. Myślę sobie, że to ona znajdzie go w tym domku nad morzem i to ona będzie przyprowadzać do niego wnuczki. Może nawet będzie miała psa.
Gemms rzuca rower i pomaga mu sprzątać. Wygląda jak poszukiwacz skarbów, kiedy podnosi kolejno pierścionki i ogląda je pod światło. Znajduje srebrny sygnet, który dostałem od taty na ostatnie urodziny, i bransoletkę z kolorowych koralików. Potem wygrzebuje jakieś śmieszne przedmioty – ślimaka, piórko i kamyk. Odkrywa błotnistą kałuże i włazi w nią obiema nogami. Błoto rozchlapuje się i brudzi jej spodnie. Tata się śmieje. Opiera się na miotle i głośno chichocze. Moja siostra mu wtóruje. Są tacy beztroscy. Przynajmniej teraz.
Deszcz bębni miękko o szybę, przesłaniając mi widok. Ich sylwetki się rozmywają.
Tylko, że to ja się rozpłynę. Oni zostaną.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top