-34-
Zmieniają się przy mnie niczym strażnicy. Jest jakiś niepisany grafik, który ustalili między sobą. Tata przychodzi każdego ranka, przychodzi równo z godziną otwarcia oddziału dla odwiedzających. Louis pojawia się popołudniami. Zazwyczaj zbiera się w czasie kolacji, bo musi zrobić ją też mamie. Potem tata wraca wieczorem, ale tym razem z Gemmą. Mama wpada dość nieregularnie, to taki bonus, ale podczas drugiej wizyty zniosła cały zabieg transfuzji krwi. To wymagało od niej dużo samozaparcia i byłem pod ogromnym wrażeniem jej postawy.
– Nadciągają płytki krwi i hemoglobina. – oznajmiła wesoło, kiedy mnie podłączono do kroplówki.
Podoba mi się to, że potrafi znaleźć właściwe słowa. W końcu porusza się płynnie wśród medycznych terminów, ale przemyca w swoich wypowiedziach trochę żartu i świeżego spojrzenia. Tata zawsze robił to dość poważnie.
Jestem w szpitalu już od cholernych dziesięciu dni. Spędziłem tu nawet święta wielkanocne. Marnuję zbyt wiele czasu. Cały czas myślę o tym, co mógłbym już zrobić.
Każdej nocy leżę w łóżku i pragnę Louisa, jego nóg splecionych z moimi, jego ciepła. Rozmyślam o jego palcach na moim ciele, ramionach owiniętych wokół klatki piersiowej, zaroście drapiącym moją szyję. Chcę znów oglądać z nim gwiazdy, jeździć na motorze czy nawet ogarniać ten głupi ogródek dla jego mamy. Tęsknię za jego śmiechem, słońcem odbijającym się w jego oczach. Za tym, jak niespodziewanie zjawiał się w moim domu, jak całował z uwielbieniem, jak przeczesywał palcami moje włosy.
I może tutaj robimy podobne rzeczy, ale nie jest to to. Mam dość.
– Chcę wrócić do domu. – mówię pielęgniarce, gdy tylko pojawia się w pokoju.
– Jeszcze nie teraz. – zbywa mnie.
– Czuję się lepiej. – zaznaczam, wgapiając się w jej nieprzejętą twarz.
– Ale nie dostatecznie dobrze. – mamrocze.
– Na co czekacie? – wzdycham ciężko. – Macie jakąś głupią nadzieję, że wrócę do zdrowia? – pytam zezłoszczony, a ona tak po prostu wychodzi.
Słońce zagląda do mojego pokoju każdego ranka, gdy gasną uliczne latarnie. Chmury pędzą po niebie, na parkingu przed szpitalem robi się ruch, który dopiero pod wieczór ustaje, potem słońce znowu znika za horyzontem i kolejny dzień dobiega końca. Czas pędzi za siebie. Nikt mi go nie wróci. Przepada bezpowrotnie. Krew pulsuje. Niedługo może przestać. Co wtedy?
Pakuję torbę, którą przywiózł mi tata i ubieram się. Nie będę cały czas siedzieć w piżamie. Czas jakoś się zaprezentować. Siadam na łóżku i staram się przybrać dziarską minę. Czekam na Jamesa. On mnie tak nie zignoruje. Pogadamy i tyle. Musi mi się udać. Duszę się w tym pomieszczeniu, nienawidzę go całym sercem, bo jest więzieniem, w którym mam spędzić swoje ostatnie dni.
– Chcę wrócić do domu. – oznajmiam, kiedy wnikliwie przegląda kartę choroby.
Kiwa głową, jakby się tego spodziewał. Może ta pielęgniarka mu powiedziała? Jej też nie lubię. Głupia kobieta. Powinna być pozytywna, a nie sprawiać, że umierający nastolatek naprawdę ma ochotę umrzeć.
– Jesteś pewny? – pyta mnie lekarz.
– Całkowicie. Brakuje mi powietrza. – zaczynam tłumaczyć.
Wskazuję okno, na wypadek gdyby był zbyt zajęty, żeby zauważyć łagodne światło i chmury na błękitnym niebie. Pogoda była piękna, a ja kisiłem się w śmierdzącej chlorem sali.
– Musisz przestrzegać określonych procedur, żeby utrzymać wyniki krwi na tym samym poziomie, Harry. – mówi spokojnie, podkreślając coś w wynikach ostatnich badań.
– A nie da się tego robić w domu? – wzdycham.
Patrzy na mnie z powagą. Marszczy lekko brwi i nakłada skuwkę na swoje pióro.
– Istnieje poważna różnica między życiem, które zostawiłeś, a tym obecnym, wymagającym zabiegów medycznych. – odpowiada. – Tylko ty możesz podjąć decyzję. Masz już dość? – patrzy na mnie z pewnego rodzaju współczuciem i żalem.
Widzę w myślach nasz dom, kolory dywanów i zasłon, ustawienie mebli. Droga, którą lubię szczególnie, prowadzi z mojego pokoju po schodach, przez kuchnię, aż do ogrodu. Chcę posiedzieć w fotelu na trawie. Chcę obserwować motyle. Chcę móc przechodzić przez dziurę w płocie do Louisa.
– Efekty ostatniej transfuzji utrzymały się zaledwie trzy dni. – mamroczę.
Kiwa głową ze zrozumieniem i może nawet małym smutkiem.
– Wiem, przykro mi. – mówi cicho.
– Dziś rano znów podawano mi krew. – stwierdzam. – Jak długo to jeszcze potrwa? – unoszę brew, oczekując rzeczowej odpowiedzi. James już wie, z kim ma do czynienia, ale i tak bawi się w jakieś podchody.
Wzdycha ciężko, pocierając dłonią czoło.
– Nie wiem. – wyrzuca z siebie.
Wygładzam prześcieradło na łóżku.
– Chcę wrócić do domu. – mówię ponownie.
– Pozwól, że porozmawiam najpierw z pracownikami socjalnymi w twojej okolicy. Jeśli zagwarantują, że będą cię codziennie odwiedzać, możemy rozważyć takie rozwiązanie. – odpowiada, gdy odwiesza kartę choroby na metalową poręcz łóżka. – Zadzwonię do nich i wrócę, kiedy pojawi się twój tata. – uśmiecha się pocieszająco, a ja wywracam oczami.
Po jego wyjściu liczę do stu. Mucha idzie po stoliku. Niczego się nie boi. Wyciągam palec, żeby dotknąć jej delikatnych skrzydełek. Nigdy nie czułem ich pod opuszkami i nagle chcę tego doświadczyć. Wyczuwa jednak moje zamiary, ożywia się i wznosi w powietrze zygzakowatym ruchem. Znajduje się w moim zasięgiem. Wzdycham.
To już czas.
Wkładam płaszcz, owijam szyję szalikiem i biorę torbę pod ramię. Wychodzę z sali, zostawiając wszystko w idealnym porządku. Pielęgniarka nie widzi, jak mijam jej biurko i wsiadam do windy. Opuszczam oddział.
Na parterze piszę smsa do Louisa: CZY PAMIETASZ O SWOJEJ OBIETNICY?
Umrę tak, jak ja chcę. To moja choroba, moja śmierć i mój wybór. Nikt nie będzie decydować za mnie. Mam do tego cholerne prawo.
To właśnie oznacza słowo tak.
Ogromną przyjemność sprawia mi chodzenie – stawianie jednej stopy przed drugą wzdłuż żółtych linii wymalowanych na podłodze korytarza i prowadzących aż do izby przyjęć. Wspaniale patrzeć na zewnętrzne drzwi obrotowe. Zanim wyjdę, czekam, aż miną mnie dwa razy po to, by oddać hołd ich genialnemu konstruktorowi. Jak przyjemny jest powiew świeżego powietrza! Wita mnie słodki, rześki, wstrząsający swym pięknem świat. Słońce świeci mi w oczy i jestem zachwycony.
Przed wyjściem ze szpitala leży mały kiosk. Kupuję mleczną czekoladę i paczkę gumy do żucia. Kobieta za ladą dziwnie mi się przygląda, kiedy płacę. Przychodzi mi do głowy myśl, że mogę świecić po tych wszystkich zabiegach i niektórzy to widzą. Każdy mój ruch wywołuje błysk neonu. Jestem niczym królik doświadczalny albo zwierzę, które uciekło ze strefy promieniowania.
Idę powoli w kierunku taksówek i cieszę się z widoku wszystkiego, co mnie otacza: kamery zawieszonej na słupie latarni i kołyszącej się wokół własnej osi, ludzi rozmawiających przez telefony komórkowe. Szpital rozmywa się za moimi plecami, kiedy szepczę do niego słowa pożegnania. Cienie rzucane przez drzewa padają na jego okna.
Mija mnie dziewczyna idąca rozkołysanym krokiem, postukuje wysokimi obcasami, a skórzana torebka obija się o jej bok. Czuję zapach pieczonego kurczaka, musiała go właśnie zjeść i teraz oblizuje palce do czysta. Jakiś mężczyzna niosący na rękach płaczące dziecko krzyczy do słuchawki:
– Nie! Nie mogę przynieść ziemniaków!
Tworzymy pewne wzory, pojawiamy się w życiu innych tylko na chwilę. Czasem myślę, że jestem jedyną osobą, która to dostrzega. Może to przez chorobę umiem inaczej spojrzeć na świat?
Częstuję kierowcę taksówki czekoladą, kiedy włączamy się w ruch uliczny. Mówi, że ma dzisiaj podwójną zmianę i że na jezdni jest zbyt wiele samochodów, jak na jego gust. Z zainteresowaniem słucham każdej z jego opowieści. Rozpaczliwie macha w kierunku aut, kiedy przejeżdżamy mozolnie przez centrum.
– Kiedy to się skończy? – pyta.
Proponuję mu gumę na poprawę humoru. Znów piszę smsa do Louisa: PAMIETAJ O OBIETNICY.
Pogoda się zmienia, słońce chowa się za chmurami. Zimne kwietniowe powietrze wnika w moje płuca. Czuję orzeźwienie. Może choroba wypłynie ze mnie razem z wydechem?
Taksówkarz bębni palcami w kierownicę.
– Utknęliśmy! – denerwuje się.
Podoba mi się i korek, i ruch na ulicy, głębokie buczenie silnika autobusu, naglący klakson karetki jadącej gdzieś w oddali. Cieszę się, że suniemy tak wolno przez High Street. Dostrzegam jaja wielkanocne, których nie wykupiono, na wystawie kiosku, niedopałki papierosów zamiecione w kupkę przed barem z kurczakami. Widzę dzieci niosące w ramionach niesamowite przedmioty – niedźwiedzia polarnego, ośmiornicę. A pod kołami wózka stojącego przed sklepem Mothercare dostrzegam litery tworzące moje imię, nieco już zatarte, ale wciąż widoczne na chodniku, rozpościerające się aż do banku.
Uśmiecham się pod nosem. Ślad pozostał. Nadal tu jestem.
Dzwonię do Louisa. Nie odbiera, więc wysyłam mu kolejną wiadomość: PRAGNĘ CIĘ
To proste.
Ja i on. Tyle. Niczego więcej nie chcę.
Na skrzyżowaniu stoi karetka z otwartymi drzwiami. Rzuca na drogę błękitne światła. Docierają one nawet do chmur wiszących nisko nad nami. Jakaś kobieta leży na jezdni przykryta kocem.
– Widzisz? – pyta kierowca, odwracając się do mnie na chwilę przez ramię.
Wszyscy się przyglądają: pasażerowie samochodów, urzędnicy, którzy wyszli na lunch, są też dziennikarze. Kobieta ma zakrytą twarz, ale spod koca wystają jej nogi w rajstopach. Jej buty są ułożone pod nienaturalnym kątem. Obok znajduje się kałuża krwi czarnej jak deszcz.
Kierowca zerka na mnie tym razem w lusterku.
– Robi wrażenie, co?
Tak. Wszystko jest takie namacalne. Istnienie i popadanie w niebyt. Odnoszę wrażenie, że w palcach moich nóg gromadzi się żywica i płynie w górę aż do goleni. Zastygam. Wszystko jest gęste.
Dowozi mnie prosto pod dom. Płacę i dziękuję za miły przejazd. Już po chwili pukam do drzwi Louisa.
Jay wygląda przez próg. Czuję przypływ miłości do niej. Tęskniłem za jej depresją, za smutkiem, tym przygnębiającym wyrazem twarzy.
– Czy jest Louis? – pytam z uśmiechem.
– Nie powinieneś być w szpitalu? – kobieta marszczy brwi.
– Już nie. – kręcę głową, wciskając dłonie do kieszeni swoich jeansów.
Wygląda na zdezorientowaną.
– Nie wspomniał, że mają cię wypisać. – mamrocze.
– Niespodzianka. – wzruszam ramionami.
Jednak nie tęskniłem. Już zaczyna mnie denerwować. Miała tylko powiedzieć mi, gdzie jest jej syn. Tylko tego od niej chcę.
– Jeszcze jedna. – wzdycha zamiast podania sensownej odpowiedzi.
Otwiera drzwi szerzej i spogląda na zegarek.
– Nie wróci przed piątą. – mówi w końcu, a ja niczego już nie rozumiem. Przecież normalnie o tej godzinie byłby jeszcze ze mną w szpitalu. Oglądalibyśmy jakiś film. A teraz... Teraz miał zajmować się ogrodem. Co w takim razie robi od rana? Gdzie jest?
– Piątą? – mamroczę, tracąc grunt pod nogami.
Kobieta znów marszczy brwi i lustruje mnie wzrokiem.
– Dobrze się czujesz? – pyta cicho.
Nie. Nie mogę czekać do piątej. Wtedy dopadnie mnie już anemia.
– Gdzie on jest? – wyrzucam z siebie nieco głośniej niż trzeba.
– Pojechał pociągiem do Nottingham na uniwersytet. – tłumaczy, a ja przełykam cicho ślinę. Coś blokuje jej drogę. To wielka gula, która urosła mi w gardle. – Zgodzili się z nim porozmawiać. – dodaje.
– O czym? – dopytuję skołowany.
– Chce zacząć studia od września.
Ogród wiruje mi przed oczami. Oddech staje się cięższy. Słońce jest zbyt intensywne, a powietrze za chłodne.
– Jesteś tak samo zaskoczony jak ja.
Zasypiałem w jego ramionach w szpitalu. Dbał o mnie.
– Dotknij mnie. – powiedziałem i on mnie dotknął. Spełnił moją prośbę.
– Kocham cię. – powtarzał. – Nie masz prawa temu zaprzeczać. – dodawał za każdym razem.
Obiecał mi.
Obiecał być obok. Trzymać za rękę. Trwać.
Teczka z napisem Harry zostanie zamknięta za kilka godzin, dni czy tygodni. Wrzuci to gdzieś na tył swojej głowy, gdy będzie zapełniać nowe segregatory. Mnie nie będzie. On będzie. Zacznie nowe życie. W końcu wie, że to koniec. Mój. Nie jego.
Zaczyna padać, kiedy odchodzę od drzwi domu Tomlinsonów. Piękny srebrny deszcz osiada na ziemi niczym pajęczyna.
Pojedyncza łza spływa po moim rozgrzanym policzku, gdy przechodzę przez dziurę w płocie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top