-33-
Budzę się w kwiatach. Wazony pełne są tulipanów i goździków jak podczas ślubu. Zalewa mnie może roślin. Wszystkie są tak śliczne i kolorowe. Wydaje mi się, że niektóre kojarzę z naszych ogrodów, chociaż może tylko mi się tak wydaje.
Budzę się przy tacie, który wciąż trzyma moja rękę. Nasze palce są nieustannie splecione w ciasnym uścisku.
Otaczają mnie same wspaniałe rzeczy – żółty kubek, plastikowe krzesło. Błękitne niebo za oknem. Jest na nim kilka białych obłoczków. Jestem zakochany w tym widoku.
– Jesteś spragniony? – pyta cicho tata. – Podać ci coś do picia? – dopytuje, jakby nie był pewien, czy zrozumiałem.
Mam ochotę na sok z mango. Dużo soku. Mango to mój ulubiony owoc. To dzięki Louisowi. Kiedyś nienawidziłem tego słodkiego smaku, ale teraz nie wyobrażam sobie niczego lepszego.
Tata powoli podnosi poduszkę pod moimi plecami i przytrzymuje ostrożnie szklankę. Patrzy mi w oczy. Nabieram soku w usta, przełykam z małym trudem. Czeka chwilę, aż złapię oddech, i znów podsuwa szklankę. Potem ociera mi usta chusteczką.
– Poisz mnie jak dziecko. – stwierdzam, patrząc na zmarszczkę na jego czole. Wygląda na głębszą niż pamiętam.
Kiwa głową. Łzy napływają mu same do oczu. Nie potrafię znieść tego widoku. Odwracam wzrok i opieram się policzkiem o poduszkę.
Zasypiam.
Budzę się znowu. Tym razem umieram z głodu. Sok mi nie wystarczy.
– Jest szansa na lody? – pytam, uchylając powoli powieki.
Tata odkłada książkę z delikatnym uśmiechem.
– Za minutkę, H. – mówi ciepłym głosem, na co uśmiecham się lekko.
Wychodzi z mojej sali, a ja wzdycham cicho.
Nie ma go tylko chwilę. Wraca z lodem truskawkowym. Owija patyk chusteczką, żeby nic nie kapało i nie ubrudziło przez przypadek pościeli. Nie chcemy, aby całe łóżko się od niego kleiło. Mogę go wziąć do ręki. Lód jest przepyszny. Smak jest dość chemiczny, ale dlatego tak mi smakuje. Wydaje mi się, że moje ciało rozpoczęło proces naprawy. Nie sądziłem, że jeszcze to potrafi. Wiem, że nie umrę, trzymając w ręku truskawkowego loda na patyku. To nie jest możliwe. Po prostu nie.
– Chyba będę miał ochotę na jeszcze jednego. – mówię z uśmiechem.
Tata mówi, że dostanę ich pięćdziesiąt, jeśli tylko zechcę. Pewnie zapomniał, że nie wolno mi jeść cukru ani nabiału, ale nie mam nic przeciwko. Mam ochotę jeść ten zimny deser cały dzień.
– Mam dla ciebie coś jeszcze. – oświadcza, patrząc na mnie z błyskiem w oku.
Grzebie w kieszeni i po chwili wyciąga magnes na lodówkę. Jest w kształcie serca, pomalowany na czerwono i nierówno pociągnięty lakierem. Przemawia przez niego jakiś trudny do opisania urok.
– Gemma go zrobiła. Kazała cię pozdrowić. – dodaje.
Teraz już rozumiem, czemu czuję od przedmiotu takie ciepło. To dzieło mojej siostry. To bardzo miłe. Nigdy nie szły dobrze jej takie rzeczy, więc nie czepiam się już niedociągnięć. To cała Gemma. Chciałbym jej powiedzieć, że ją kocham, bo zdecydowanie zbyt rzadko jej to mówiłem.
– A mama? – pytam, wbijając wzrok w swoje dłonie. Zastanawiam się, czy już uciekła.
– Odwiedziła cię kilka razy. – zapewnia tata, co przynosi mi pewną ulgę. – Byłeś bardzo słaby, Harry. Musieliśmy ograniczyć liczbę wizyt.
– Więc Louis nie przyszedł? – wzdycham cicho. Bardzo chcę go zobaczyć.
– Jeszcze nie.
Oblizuję patyk, starając się wyssać trochę więcej smaku. Drewno drapie mnie w język. Czuję się jak kilkuletni dzieciak na wakacjach. To dokładnie te same wspomnienia. Potem gryzę patyczek, gdy jest już miękki od śliny i do niczego się nie nadaje.
– Przynieść ci kolejnego loda? – pyta tata.
– Nie. Idź już. – odpowiadam, patrząc na jego twarz.
Moja odpowiedź go zaskoczyła. Marszczy brwi, między nimi powstaje głęboka zmarszczka, co przypomina mi, że jednak jestem do niego trochę podobny.
– Dokąd? – zaczyna ostrożnie.
– Odbierz Gemmę ze szkoły i wybierzcie się do parku. – wzruszam ramionami. – Zagrajcie w piłkę. Kup jej frytki, a potem wróć i opowiedz mi o tym. – dodaję z uśmiechem.
Tata wydaje się trochę zdziwiony, ale po chwili cicho się śmieje.
– Widzę, że masz nastrój do świętowania. – nuci radośnie.
– Chcę też, żebyś zadzwonił do Louisa. – precyzuję, a on już wie, o co mi chodzi, bo lekko kiwa głową. – Powiedz mu, że może dzisiaj do mnie przyjść.
– Coś jeszcze? – pyta z łagodnym uśmiechem.
– Powiedz mamie, że chcę dostać prezenty: drugi sok, mnóstwo kolorowych czasopism i nowy lakier do paznokci. Jeśli sobie nie radzi z całą tą sytuacją, to niech mi przynajmniej coś kupi. – stwierdzam bezwstydnie.
Tata wyraźnie poweselał, gdy mnie słuchał. Bierze kurtkę pod ramię i zapisuje na telefonie, jakich odcieni jeszcze nie miałem na paznokciach i jakich perfum używam. Zachęca mnie, żebym zastanowił się, na co jeszcze mam ochotę, więc zamawiam jagodzianki, mleko czekoladowe i sześciopak kremowych jajek. Ostatecznie zbliża się Wielkanoc. Mam ochotę trochę ją poczuć.
Całuje mnie trzy razy w czoło na pożegnanie i mówi, że niedługo wróci.
Po jego wyjściu ptak przysiada na parapecie. Jest zwyczajny, to nie sęp ani feniks, lecz po prostu szpak. Zwykły, pospolity szpak.
Wchodzi pielęgniarka z czystą pościelą, nalewa mi świeżej wody do kubka. Pokazuję jej ptaka i żartuję, że to, tak jakby, zwiastun śmierci. Przygryza wargi i ostrzega, żebym nie kusił losu.
Ale szpak patrzy na mnie znacząco i unosi łepek.
– Jeszcze nie teraz. – szepczę.
Cicho wzdycham i zamykam oczy. Wspominam wszystkie miłe wydarzenia z ostatnich tygodni. Uśmiecham się pod nosem.
Potem przychodzi lekarz.
– Udało nam się dobrać odpowiedni antybiotyk. – oznajmia z uśmiechem.
– Nareszcie.
– Było trochę strachu. – dodaje, a ja unoszę brew w zaskoczeniu.
– Naprawdę? – dopytuję, patrząc na jego twarz.
– Mam na myśli ciebie. Tak silna infekcja może oszołomić. – tłumaczy, po czym chwyta za stetoskop przewieszony na jego szyi.
Osłuchuje mnie, a ja odczytuję jego nazwisko z plakietki. Doktor James Wilson. Jest mniej więcej w wieku mojego taty, ale szczuplejszy, ma ciemne włosy, lekko łysieje nad czołem. Może to ze stresu? Wydaje się być też dość zmęczony. Ogląda moje ręce, nogi i plecy, szukając śladów podskórnego krwawienia. Potem siada na krześle przy łóżku i zapisuje coś w karcie choroby.
Lekarze oczekują, że będę uprzejmy i wdzięczny. Dzięki temu ich praca stanie się łatwiejsza. Tymczasem nie mam ochoty zachowywać się taktownie. Chcę wiedzieć wszystko. Muszę.
– Ile czasu mi zostało? – rzucam, nie owijając w bawełnę.
Patrzy na mnie zaskoczony.
– Może zaczekamy z tą rozmową na twojego tatę? – pyta ostrożnie.
– Po co? – jęczę niezadowolony, bo czego mogłem się po nim spodziewać? Oczywiście, że nie porozmawiamy jak dorośli.
– Wspólnie rozważymy dalszą terapię. – stwierdza.
– Przecież to ja jestem chory, nie on. – wywracam oczami.
Wkłada długopis do kieszonki z przodu jego fartucha. Zahacza skuwką o jej brzeg. Zaciska usta w cienką linię.
– Nie chcę się bawić w zgadywanie, Harry. To nie pomaga. – mówi poważnie.
– Mnie pomoże. – zapewniam.
Nie chodzi o to, że postanowiłem być dzielny. Nie podejmuję postanowień noworocznych. Ale jestem podłączony do kroplówki i straciłem mnóstwo czasu na pobyt w szpitalu. Nagle dostrzegam wyraźnie, co jest naprawdę ważne. Ważny jest czas z rodziną, z Carą, z Louisem, nawet z tą jego cholerną matką.
– Moja najlepsza przyjaciółka urodzi dziecko za osiem tygodni i muszę wiedzieć, czy jeszcze je zobaczę. – oznajmiam.
Krzyżuje nogi i zaraz je rozkłada. Trochę mi go żal. Lekarze nie przechodzą szkolenia w dziedzinie przekazywania pacjentom złych wiadomości. A może podchodzą? Jednak nawet najlepsze szkolenie nie przygotuje ich do zderzenia się z rzeczywistością, z prawdziwym pacjentem, który umiera.
– Gdybym przedstawił teraz nadmiernie optymistyczne prognozy, poczułbyś się potem rozczarowany. – zaczyna. – Podobnie byłoby, gdybym okazał się pesymistą.
– Nie szkodzi. Pan się w tym lepiej orientuje niż ja. Proszę, James. – patrzę na niego błagalnym wzrokiem.
Nawet pielęgniarkom nie wolno zwracać się do lekarzy po imieniu i normalnie nigdy bym się na to nie ośmielił. Ale coś się zmieniło. To moja śmierć i o niektórych rzeczach muszę wiedzieć. Nie przejmuję się też swoim zachowaniem, bo wiem, że nie poniosę żadnych konsekwencji. Teraz należy mi się tylko współczucie. Nikt nie będzie się na mnie złościł. To nieetyczne wrzeszczeć na umierającego dzieciaka. Wyrzuty sumienia by go zjadły.
– Nie pozwę cię, jeśli się pomylisz. – zapewniam, chcąc go zachęcić do powiedzenia mi prawdy o przebiegu leczenia.
Posyła mi blady uśmiech.
– Udało nam się zwalczyć infekcję i czujesz się znacznie lepiej, lecz badanie krwi nie przyniosło zadowalających wyników. – mówi, przełykając cicho ślinę. – Przeprowadzimy więcej testów. Możemy je omówić, gdy wróci twój ojciec.
– Czy choroba zaatakowała naczynia obwodowe? – atakuje go kolejnym pytaniem.
– Nie wiemy tego jeszcze na pewno, Harry. Nie wolałbyś zaczekać z tą rozmową na tatę? – pyta już trochę spanikowany.
– Po prostu powiedz.
Wzdycha głęboko, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, że właśnie mi ulega.
– Tak, wykryliśmy chorobę w naczyniach obwodowych. Bardzo mi przykro. – mamrocze.
Więc tak to wygląda. Toczy mnie rak, mój układ odpornościowy przestał funkcjonować i nie mogą już nic dla mnie zrobić. Sprawdzali to podczas cotygodniowych badaniach krwi. Stało się. No nic.
Zawsze myślałem, że nieodwołalna diagnoza będzie jak cios w żołądek – najpierw ostry ból, a potem otępienie. Ale nic takiego nie czuję. Jestem całkowicie skoncentrowany. Może w pewnym sensie czuję jakąś ulgę, że to nadeszło i nie muszę się już niczym zamartwiać, bo gorzej nie będzie.
– Tata już wie? – pytam zaciekawiony.
Doktor kiwa potakująco głową.
– Zamierzaliśmy powiedzieć ci razem.
– Co ze mną będzie dalej? – dopytuję.
– Twój układ odpornościowy przestał funkcjonować, Harry. Masz ograniczone możliwości. Możemy nadal podawać ci krew, jeśli chcesz, ale poprawa potrwa krótko. – wyjaśnia mi. – Gdy dostaniesz anemii zaraz po transfuzji, będziemy musieli zrezygnować.
– I co wtedy?
– Zrobimy wszystko, żebyś nie cierpiał, i zostawimy cię w spokoju. – mówi cicho.
– Codzienne transfuzje nie wchodzą w grę? – unoszę brew.
– Nie.
– Więc nie przeżuję ośmiu tygodni? – wzdycham cicho.
Doktor Wilson patrzy mi prosto w oczy. Już znam odpowiedź, ale on i tak się odzywa.
– Będziesz miał dużo szczęścia, jeśli ci się uda.
...
Wiem, że zostały ze mnie skóra i kości. Louis jest wstrząśnięty. Czuję to, ponieważ przystanął na chwilę w drzwiach.
– Nie takiego mnie zapamiętałeś, co? – pytam głupio, obdarzając go szerokim uśmiechem, gdy w końcu do mnie podchodzi.
Pochyla się i całuje mnie w policzek. Jego skóra lekko drapie, bo nie golił się kilka dni.
– Wyglądasz pięknie. – zapewnia. – Mój cudowny chłopak.
Myślę, że właśnie tego bał się najbardziej – udawać zainteresowanie, kiedy stanę się brzydki i bezużyteczny. Wzdycham cicho. Może on wcale nie chce tu być? Obawy kaskadami wpadają do mojej głowy.
Przyniósł tulipany z ogrodu. Wkładam je do kubka z wodą, podczas gdy on ogląda liczne kartki z życzeniami. Rozmawiamy przez chwilę o niczym – o tym, jak przyjęły się rośliny, które kupił w sklepie ogrodniczym, o tym, że jego mama częściej wychodzi na dwór i cieszy się ładną pogodą. Louis wygląda przez okno i żartuje sobie z tego, co widzi na parkingu.
– Chcę, żebyś zachowywał się naturalnie. – proszę cicho, gdy robi na chwilę przerwę w swojej opowieści.
Marszczy brwi, jakby nie rozumiał.
– Nie udawaj, że ci na mnie zależy. – mamroczę. – Nie potrzebuję litości. Naprawdę. – wzdycham cicho.
– Co to ma znaczyć? – szepcze. Jego głos jest jakiś dziwny, obcy.
– Nie zniosę udawania.
– Nie udaję. – zapewnia.
– To nie twoja wina. Nie wiedziałeś, że moja choroba jest tak poważna. A będzie jeszcze gorzej. Tylko gorzej. – mówię, wgapiając się w białą pościel.
Zastanawia się przez chwilę, a potem zrzuca buty. Jeansowa kurtka ląduje na plastikowym krześle.
– Co robisz? – pytam wystraszony.
– Zachowuję się naturalnie. – mówi z tym swoim głupim uśmiechem.
Odchyla koc i kładzie się do łóżka obok mnie. Unosi mnie i obejmuje ciasno ramionami. Czuję jego mocne perfumy i ciepłe ciało. Mimowolnie zaciągam się jego zapachem, wtulając się.
– Kocham cię. – szepcze gniewnie z ustami tuż przy mojej szyi. – Czuję ból, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyłem, ale kocham cię. Nie masz prawa temu zaprzeczać. Nie mów tak więcej! Nigdy nie zarzucaj mi, że cokolwiek z tego udaję, bo nie mogę przestać o tobie myśleć, bo boję się każdej cholernej nocy, bo jedyne czego pragnę to ty.
Leżę z głową opartą na dłoni tuż przy jego twarzy, a on przyciska się do mnie. Przychodzi mi na myśl, że jest samotny. Zaraz ja też go zostawię. Szkoda mi go. Żałuję tych oskarżeń. Nie powinienem w niego wątpić.
– Przepraszam. – mamroczę, wciskając twarz w jego szyję. Wyciskam na niej delikatny pocałunek i odsuwam się.
– I słusznie. – wzdycha cicho.
Nie patrzy na mnie. Chyba usiłuje powstrzymać łzy. Czuję nieznany ścisk w sercu. Będę tęsknić za Louisem Tomlinsonem.
Zostaje ze mną całe popołudnie. Oglądamy MTV, potem on czyta gazetę pozostawioną przez tatę, a ja zapadam w drzemkę. Śnię o nim, mimo że jest przy mnie i czuję jego obecność. Brniemy razem przez śnieżne zaspy, ale jest nam gorąco i mamy na sobie stroje kąpielowe. Idziemy pustymi alejami wśród marznących drzew, drogą, która wije się przed nami bez końca.
Kiedy się budzę, znów jestem głodny, więc posyłam Louisa po lody truskawkowe. Zaczynam zanim tęsknić w tej samej chwili, gdy zamyka za sobą drzwi. Czuję się tak, jakby cały szpital opustoszał. Jak to możliwe? Zaciskam palce pod kocem i nie poruszam się, dopóki nie wróci do łóżka.
Louis oznajmia radośnie, że zdobył, co trzeba. Rozpakowuje loda i podaje mi. Kładę go na stoliku obok.
– Dotknij mnie. – proszę, patrząc mu w oczy, gdy siada na brzegu łóżka.
Jest zmieszany.
– Lód ci się roztopi. – mówi zmartwiony.
– Proszę. – szepczę.
– Jestem tutaj. Dotykam cię, Harry. – mówi, gdy kładzie się obok i stykamy się ramionami.
Przesuwam jego dłoń na moje udo pod szpitalną piżamą.
– W ten sposób.
– Nie, Harry, nie chcę ci sprawić bólu. – szepcze, patrząc mi w oczy ze smutkiem.
– Nie sprawisz. – zapewniam.
– A jeśli wejdzie pielęgniarka? – unosi brew.
– Zagrozimy, że wylejemy na nią zawartość basenu. – wywracam oczami, a on tylko kręci głową z niedowierzaniem. Może udawać, ale dobrze wiem, że uwielbia moje poczucie humoru. Mały uśmiech go zdradza.
Delikatnie muska opuszkami mój nagi pośladek. Zaczyna zataczać małe kółka.
– Czy tak dobrze? – pyta, chcąc spełnić moje oczekiwania.
Dotyka mnie, jakbym był bardzo cenny, jakby moje ciało wprawiało go w oszołomienie i zachwyt, nawet teraz, kiedy umiera. Obaj drżymy pod wpływem tej bliskości. Jest niebywale delikatny. Moja skóra pali w miejscach, gdzie mnie dotyka: uda, brzuch, dół pleców. To mi starcza. Jest idealnie.
– Chcę się kochać.
Jego ręka nieruchomieje na jednym z moich boków.
– Kiedy? – pyta cicho.
– Po powrocie do domu. – mówię, na co wyraźnie się uspokaja. Może myślał, że chcę to zrobić tutaj, ale nie jestem aż tak głupim i napalonym nastolatkiem. – Ostatni raz, zanim umrę. Obiecaj mi to. – szepczę, patrząc mu w oczy.
Jego wzrok mnie przeraża. Nigdy wcześniej tak nie patrzył. Tak głęboko i prawdziwie, jakby widział rzeczy, które inni mogą sobie tylko wyobrażać. Błękit jego tęczówek sprawia, że tonę.
– Obiecuję, Harry.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top