-32-
Śmierć przywiązuje mnie do szpitalnego łóżka, przywiera do mojej piersi i siedzi tam. Przygniata mój kręgosłup do twardego materaca. Chwyta za nadgarstki i przyszpila je do materiału. Opieram się, ale ona chce wyssać ze mnie wszystko. Nie jestem w stanie się ruszyć, nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Nie wiedziałem, że będzie aż tak bolało. Nie spodziewałem się, że potrafi wymazać z mojej pamięci wszystkie dobre rzeczy, które mnie spotkały.
Wydaje mi się, że nie pamiętam już Louisa. Nie pamiętam spędzonych z nim nocy, wymienianych pocałunków, rozmów w ogrodzie. Zapominam o naszym pierwszym wypadzie na wzgórze, o pobycie w lesie, gdy byłem naćpany, o tym, jak go obserwowałem przez okno. Nie mogę sobie przypomnieć tego, jak pomagał mi palić moje rzeczy, jak pierwszy raz rozmawialiśmy, jak pierwszy raz się do mnie uśmiechnął...
To, co się dzieje teraz, jest jak najbardziej prawdziwe i chociaż moi bliscy obiecują, że mnie zapamiętają, i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia, bo nie będę o tym wiedział, kiedy odejdę. Nie dowiem się, kto płakał na moim pogrzebie, nie będę mógł ocenić nagrobka ani tego, kto ile się wykosztował na kwiatowe wiązanki. Będzie jeszcze wiele innych niewiadomych: czy Louis znajdzie sobie kogoś innego, czy Gemma opowie o mnie dzieciom, czy mała Lauren pozna mnie z opowieści Cary. Nie będę wiedzieć. Mnie już nie będzie.
Mogę sobie wmawiać, że jest coś po śmierci, że wrócę jako duch, że będę nawiedzać bliskich w snach, ale po prostu czas pogodzić się z rzeczywistością. Skończę kilka metrów pod ziemią. Już niedługo. Chciałbym przeżyć jeszcze wiele lat, ale czuję oddech śmierci na karku. Stoi tuż za mną. Czuwa.
W kącie pokoju tworzy się czarna dziura i wypełnia mgłą, która przypomina tkaninę falującą między drzewami.
Z oddali dobiega mnie mój własny jęk. Nie chcę tego słyszeć. Widzę, jak wymieniają spojrzenia – pielęgniarka z lekarzem, lekarz z tatą. Dochodzą mnie przyciszone głosy. Z gardła taty wydobywa się szloch.
Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Proszę.
Koncentruje myśli na białych kwiatach otwierających się pod błękitnym niebem. Jakże mali jesteśmy my, ludzie, jak znikomi w porównaniu ze skałami i gwiazdami. One są wieczne. Były świadkiem narodzin życia, patrzyły, jak świat się zmienia, trwają do dziś i trwać jeszcze będą. Człowiek może żyć raptem kilkadziesiąt lat, może trochę dłużej, a może krócej. Nigdy im nie dorówna. Wmawia sobie, że jest panem wszechświata, ale tak naprawdę jest marnym punktem w historii.
Wchodzi Gemma. Pamiętam ją. Chcę jej poradzić, żeby się nie bała. Chcę chwycić ją za rękę i przytulić, zapewnić, że nic mi nie jest. Chcę, żeby mówiła normalnym głosem i opowiedziała mi coś zabawnego. Chcę, żeby zaczęła się śmiać, biegać i skakać, pokazała mi jakąś magiczną sztuczkę. Ale ona staje obok taty, cicha i mała. Jej buzia jest blada.
– Co mu jest? – szepcze.
– Ma infekcję. – mówi cicho mężczyzna.
– Umrze? – Gemma patrzy na jego twarz.
– Podali mu antybiotyk. – odpowiada tata, obejmując jej małe ciało ramieniem i zaciskając palce na jej łokciu.
– Więc wyzdrowieje? – pyta dziewczynka.
Milczenie.
Nie jest w stanie jej powiedzieć.
Nie tak miało być. Nie tak nagle, jakbym wpadł pod jakiś głupi samochód czy miał wypadek na motocyklu. Bez tego dziwnego gorąca, bez tych wewnętrznych ran. Białaczka jest chorobą postępującą. Miałem słabnąć stopniowo do chwili, aż stanę się zupełnie obojętny.
A ja nie jestem obojętny. Kiedy to się zmieni?
Miałem zdążyć zrobić wszystkie rzeczy z listy, odpowiednio się pożegnać, żyć pełnią życia, przestać się bać.
Staram się myśleć o prostych rzeczach – o gotowaniu ziemniakach, mleku. Jednak wciąż dręczą mnie straszne obrazy – wypalone drzewa, kurz. Obnażona kość szczęki. Nie umiem wyrzucić tego z głowy.
Chcę powiedzieć tacie, jak bardzo się boję, ale mówienie okazuje się wysiłkiem równie dużym jak dla zdrowego człowieka wydostanie się ze zbiornika pełnego ropy. Moje słowa wypływają z jakiegoś ciemnego i śliskiego miejsca. Głos jest ochrypły i obcy.
– Nie pozwól mi spaść. – proszę.
– Trzymam cię. – zapewnia tata, od razu klękając przy szpitalnym łóżku.
– Spadam. – szepczę przerażony.
– Jestem tutaj. Trzymam cię. – powtarza, ściskając moją dłoń, gdy patrzy na moją twarz.
Ale w jego oczach czai się lęk, twarz skurczyła mu się jakby miał sto lat. Jego włosy są bardziej siwe niż to zapamiętałem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top