-29-

Krew leci mi z nosa. To dość niespodziewane. Stoję w przedpokoju przed naszym obszernym lustrem i patrzę, jak cienka, szkarłatna strużka spływa po moim policzku na palce. Czuję jej lepkość, jej ciepło. Kapie po mojej dłoni na podłogę i od razu wsiąka w dywan. Potrafię przez kilka długich chwil jedynie wgapiać się w swoje odbicie. Nie jestem w stanie się ruszyć.

– Proszę. – szepczę w końcu, dociskając mocniej palce do nosa. – Nie teraz. Nie tej nocy. – mamroczę błagalnie.

Ale nie potrafię jej zatamować. Nadal płynie. Nic się nie zmienia.

Słyszę z dołu, jak mama mówi ciche dobranoc Gemmie. Zamyka drzwi do jej pokoju i idzie prosto do łazienki na piętrze. Czekam na nią, nasłuchując, jak się załatwia, a potem spuszcza wodę. Nie jest to super doświadczenie dźwiękowe, ale nie jestem w stanie jej zawołać czy poprosić o pomoc. Po prostu jej oczekuję i rozmyślam. Wyobrażam sobie, że myje dokładnie ręce, używając naszego migdałowego mydła, i wyciera je puchatym fioletowym ręcznikiem. Być może patrzy na siebie w lustrze, tak jak ja tu na dole. Tylko po jej twarzy nie spływa krew. Zastanawiam się, czy wydaje się sobie równie odległa, czy jest równie oszołomiona swoim odbiciem, czy też widzi każdy detal.

W końcu opuszcza łazienkę i schodzi na parter. Zbliżam się do niej i staję, wlepiając w nią zmartwiony wzrok.

– O Boże! – odzywa się, przykładając dłoń do ust.

– Mam krwawienie z nosa. – oznajmiam spokojnie.

– Ależ to krwotok! – mama panikuje i od razu łapie mnie za ramiona. – Szybko, chodź tutaj! – wykrzykuje, gdy popycha mnie pospiesznie do salonu. 

Ciężkie krople krwi spadają na dywan. Pod moimi stopami rozkwitają maki. Wygląda to dość ładnie. Jak łąka. Niedługo wiosna, łąki zakwitną i będę mógł podziwiać piękno natury. Nie mogę się tego doczekać. Na samą myśl jestem zachwycony.

– Usiądź. – komenderuje. – Połóż się na plecach i ściśnij nos.

Powinienem zrobić coś odwrotnego, więc ignoruję jej polecenia. W końcu to nie mój pierwszy krwotok z nosa. 

Louis przyjdzie za dziesięć minut. Idziemy potańczyć. Tego też nie mogłem się doczekać. Całej nocy spędzonej z nim. Liczyłem też na coś więcej. Przy nim totalnie odżywam. Mój głupi organizm chce mi to wszystko pokrzyżować.

Mama przygląda mi się przez chwilę, a potem wybiega z pokoju. Przychodzi mi na myśl, że pewnie musi zwymiotować, ale ona wraca ze ścierką i rzuca mi ją praktycznie na twarz.

– Połóż się i przyciśnij ścierkę do nosa. – instruuje.

Mój sposób nie działa, więc ostatecznie robię, co każe. Krew spływa mi do gardła. Staram się ją przełykać, ale pęcznieje w ustach i nie pozwala złapać oddechu. Czuję się ohydnie. Siadam i wypluwam wszystko, co tylko mogę, na ścierkę. Ogromna grudka zakrzepłej krwi lśni złowrogo na beżowym materiale. Z całą pewności nic takiego nie powinno wydostać się z mojego nosa. Unoszę brwi w zaskoczeniu.

– Daj mi to. – mówi mama.

Podaję jej ścierkę, ona przygląda się temu, co udało mi się wykrztusić, a następnie zawija. Jej ręce, podobnie jak moje, są poplamione krwią.

– Co robić, mamo? On tu zaraz będzie. – mamroczę, patrząc jej ze smutkiem w oczy.

– Za chwilę ci przejdzie. – zapewnia mnie.

– Spójrz na moje ubranie! – jęczę, widząc wielkie, czerwone plamy na mojej białej koszuli.

Potrząsa głową z rozpaczą.

– Lepiej się połóż. – rzuca pośpiesznie i kończy ten temat.

To nie jest dobry pomysł, ale nic przecież nie działa. Wszystko zaprzepaszczone. Mama przysiada na krawędzi kanapy. Leżę płasko na plecach i obserwuję cienie, które pojawiają się i rozpraszają. Wyobrażam sobie, że jestem na tonącym statku. Jakiś cień rozpościera nade mną swoje skrzydła. Nachyla się i jakby spogląda w głąb mojego ciała. Czuję chłód i przymykam oczy.

– Czujesz się trochę lepiej? – pyta mama.

– O wiele. – mruczę nieprzytomnie.

Nie sądzę, żeby mi uwierzyła, bo wychodzi do kuchni i po chwili wraca z lodem na tacy. Kuca przy kanapie i przekłada go na kolana. Zamrożone kostki spadają z jej spodni na dywan. Podnosi jedną nich, czyści z włosów i podaje mi.

– Połóż ją na nosie. – poleca.

– Lepszy byłby mrożony groszek.

Zastanawia się na tym chwilę, a potem znowu wybiega z pokoju i zaraz wraca z paczką mrożonej kukurydzy.

– Może być? Nie było groszku. – mówi spanikowana. Nie jest niczego pewna. Nigdy nie była przy mnie w takiej sytuacji.

Śmieję się, więc chyba jest jakaś mała poprawa.

– O co chodzi? – pyta, marszcząc brwi w niezrozumieniu. – Co cię tak rozbawiło? – dopytuje.

Ma rozmazany tusz do rzęs pod oczami i włosy w całkowitym nieładzie. Wygląda trochę jak panda. Nigdy jej takiej nie widziałem, a przynajmniej nie pamiętam tego jej wydania. Chwytam ją za ramię i ostrożnie pomaga mi usiąść. Czuję się jak starzec. Opuszczam nogi na podłogę i ściskam dwoma palcami nos tak, jak uczyli mnie w szpitalu. Pulsuje mi w skroniach. Nie czuję się dobrze.

– Nie przestaje, prawda? – patrzy na mnie przestraszona. – Dzwonię po tatę.

– Uzna, że sobie nie radzisz. – zauważam, naciskając mocniej na nos.

– Trudno.

Pospiesznie wystukuje numer taty. Myli się i musi zrobić to jeszcze raz.

– Prędzej, prędzej. Odbieraj. – mruczy pod nosem, gdy czeka, aż odbierze.

W pokoju robi się jakoś tak jasno. Ozdoby na komiku lśnią jak kości. Wszystko jest takie intensywne i błyszczące.

– Nie odbiera. Dlaczego nie odbiera? Czy na kręgielni panuje aż taki hałas? – wyrzuca dłonie w powietrze, zaczynając krążyć w zdenerwowaniu po całym salonie.

– To jego pierwszy wolny wieczór od tygodni, mamo. Daj mu spokój. – wzdycham cicho. –  Poradzimy sobie.

Jej twarz kurczy się ze strachu. Nigdy nie uczestniczyła w transfuzji krwi ani punkcji lędźwiowej. Nie pozwolono jej być przy mnie podczas przeszczepu szpiku kostnego, ale mogła towarzyszyć mi w wielu innych zabiegach. Nigdy tego nie robiła. Obiecywała, że będzie odwiedzać mnie częściej, ale zawsze kończyło się na wspólnym spędzaniu świąt. Nadszedł czas, by stanęła oko w oko z rzeczywistością. To chyba ją przytłacza. W końcu to skok na głęboką wodę. Tak zwana terapia szokowa.

– Musisz mnie zawieść do szpitala, mamo. – decyduję, wiedząc, że ona o tym nie pomyśli.

Jest przerażona. Zdecydowanie o tym nie myślała.

– Tata ma samochód. – mamrocze.

– Wezwij taksówkę. – polecam.

– A Gemma?

– Przecież śpi.

Kiwa głową nieprzytomnie. Sprawy organizacyjne ją przerastają.

– Napisz jej wiadomość. – proponuję.

– Nie możemy zostawić jej samej!

– Ma jedenaście lat. Jest prawie dorosła. – wywracam oczami.

Waha się przez chwilę, a potem szybko przerzuca kartki w notesie, żeby znaleźć numer firmy taksówkarskiej. Przyglądam się jej, ale mam teraz duże kłopoty z koncentracją. Ogarnia mnie lęk, czuję się zdezorientowany i bezradny. Zamykam oczy i przypominam sobie matkę z filmu, który kiedyś obejrzałem. Mieszkała w górach ze strzelbą i gromadką dzieci. Była pewna siebie i zdyscyplinowana. Nakładam postać tej kobiety na moją mamę jak plaster na ranę. Chciałbym mieć taką matkę. Przydałaby mi się w tym momencie.

Kiedy znowu otwieram oczy, widzę, jak trzyma w dłoni ręczniki i sięga po mój płaszcz.

– Chyba nie powinieneś zasypiać. – mówi cicho. – Pomogę ci wstać. Ktoś dzwoni do drzwi. – zauważa, odwracając głowę w ich stronę.

Kręci mi się w głowie, jestem rozpalony. Jednocześnie przechodzą mnie dreszcze. Odnoszę wrażenie, że to jakiś sen, a może nawet koszmar. Mama podtrzymuje mnie i prowadzi do przedpokoju. Słyszę szepty zza ściany.

To nie taksówkarz: w drzwiach stoi Louis, gotowy udać się na randkę. Wygląda pięknie. Ma włosy postawione do góry, lekki zarost. Ciuchy podkreślają jego umięśnione ciało. Czuję, że tracę grunt pod nogami. Próbuję zejść mu z oczu, potykam się i cofam w głąb korytarza, ale dostrzega mnie. Cholera.

– Harry! O mój Boże! Co się stało? – pyta, podchodząc do mnie.

– Ma krwotok z nosa. – wyjaśnia mama. – Sądziliśmy, że to taksówkarz.

– Jedziecie do szpitala? – pyta, patrząc to na mnie to na mamę. – Zawiozę was samochodem mojego taty. – oferuje od razu.

Wchodzi i próbuje mnie objąć, jakby naprawdę zamierzał wsadzić nas do swojego auta, jakby naprawdę nie miało dla niego żadnego znaczenia to, że zachlapię krwią siedzenia jego sanktuarium. Wyglądam jak ofiara wypadku drogowego. Czy on nie rozumie, że nie powinien oglądać mnie w takim stanie? Nie powinno go tu być. Nie powinien w ogóle...

Odpycham go.

– Wracaj do domu, Louis. – mamroczę.

– Zawiozę cię do szpitala. – powtarza niczym mantrę. Pewnie myśli, że nie usłyszałem, co mówił, albo że krwotok zmącił mi umysł.

Mama bierze go pod rękę i delikatnie wyprowadza za drzwi.

– Poradzimy sobie. – oświadcza, nie chcąc mi się sprzeciwiać. – Wszystko będzie dobrze. Zobacz, taksówka przyjechała. – pokazuje mu na samochód stojący na podjeździe.

– Chcę być przy nim. – mówi przejęty.

– Wiem. – szepcze mama, klepiąc go po ramieniu. – Przykro mi.

Louis dotyka mojej ręki, kiedy mijam go na ścieżce.

– Harry. – mówi. Jego wzrok jest smutny. Nie mogę go znieść. 

Nie odpowiadam. Nie patrzę na niego, bo jego głos jest tak natarczywy, że mógłbym zmienić zdanie. Co za ironia losu. Odnaleźć miłość i być zmuszonym z niej od razu zrezygnować. Jednak nie mam wyboru. Muszę to przetrwać, zanim zacznie boleć jeszcze bardziej. A będzie boleć i to cholernie.

Mama rozkłada ręczniki na tylnym siedzeniu taksówki, upewnia się, że mam zapięty pas, i zachęca kierowcę do wzięcia ostrego zakrętu tuż za naszą bramą.

– Dobrze. – instruuje go. – Może pan jechać szybciej. – przemawia do niego, jakby grała w filmie akcji.

Louis patrzy za nami, stojąc przy ogrodzeniu. Macha do nas ze smutną miną. Robi się coraz mniejszy i mniejszy, w miarę jak się oddalamy. Przełykam ciężko ślinę, wzdychając cicho.

– Miły chłopak. – rzuca mama.

Zamykam oczy. Mam wrażenie, że spadam.

Mama szturcha mnie łokciem, na co gwałtownie otwieram oczy.

– Nie zasypiaj. – mówi, lekko mną potrząsając.

Światło księżyca odbija się w szybie taksówki. Z przodu rozpościera się mgła. Wyobrażam sobie, że w tym momencie byłbym już z Louisem.

Mieliśmy iść potańczyć. Chciałem znowu spróbować alkoholu, napić się kolorowych drinków. Wejść na stół i śpiewać razem z innymi do utraty tchu. Wspiąć się na płot w parku, wykraść łódź i pływać nią po jeziorze. Śmiać się i krzyczeć. Pragnę wśliznąć się do pokoju Louisa i kochać się z nim po tym wszystkim. Potem zasnąć w jego ramionach.

– Louis. – mówię pod nosem. Ale jego imię zalewa krew, tak jak wszystko wokół. 

Otacza mnie szkarłatna nicość.

W szpitalu podsuwają mi wózek i pomagają wygodnie usiąść. Należę do nagłych przypadków – tłumaczą i wywożą mnie w pośpiechu z poczekalni. Jestem priorytetem. Zostawiamy w tyle tyle ofiar bójek w pubach, przedawkowania narkotyków i wypadków domowych, że jestem zszokowany, ile może wydarzyć się na mieście jednej nocy. Pędzimy korytarzem do ważniejszego miejsca.

Nieoczekiwanie szpital dodaje mi otuchy. Jest moim drugim światem, który rządzi się swoimi prawami, a ja je doskonale znam. Dla każdego znajdzie się tutaj miejsce. W poczekalni pogotowia sadowią się młodzi mężczyźni, właściciele szybkich samochodów z kiepskimi hamulcami oraz motocykliści za skłonnościami do przyspieszania na zakrętach.

Na bloku operacyjnym czekają ci, którzy wpadli w ręce psychopaty albo zostali postrzeleni. Są tu również ofiary dziwnych wypadków – dziecko z głową poranioną na skutek zaplątania włosów w ruchome schody, kobieta w staniku na metalowych fiszbinach, który włożyła podczas burzy z piorunami.

Na łóżkach stojących w głębi budynku leżą pacjenci cierpiący na uporczywe bóle głowy, schorzenia nerek, wysypki, znamiona o poszarpanych krawędziach, guzy w piersi lub uporczywy kaszel niewróżący nic dobrego. Oddział imienia Marii Curie, znajdujący się na czwartym piętrze, przeznaczono dla dzieci z chorobami nowotworowymi. Rak potajemnie toczy ich ciała. Tam też byłem. W sumie trudno powiedzieć, gdzie mnie jeszcze nie było, ale jest jedno takie miejsce.

Jest tu jeszcze kostnica, w szufladach wielkiej lodówki leżą zmarli. Do stóp maja przyczepione karteczki z nazwiskami. Modlę się, żebym tam dzisiaj nie wylądował.

Wjeżdżamy do jasnego, sterylnego pomieszczenia. Łóżko, umywalka, pielęgniarka i lekarz. Trumien brak. Oddycham z ulgą.

– Powinien się czegoś napić. – sugeruje mama. – Stracił mnóstwo krwi. Dacie mu coś do picia?

Doktor zbywa ją machnięciem ręki. Jej gadanie jest zbędne. Tylko mu przeszkadza.

– Musimy zaczopować nos. – oznajmia, oglądając mnie.

– Zaczopować?

Pielęgniarka prowadzi mamę na krzesło i siada obok niej.

– Doktor włoży kłębek gazy do nosa pani syna, żeby zatamować krwotok. – tłumaczy, trzymając ją za dłoń. Chce dodać jej otuchy. – Może pani zostać. – uśmiecha się delikatnie.

Dygoczę. Pielęgniarka wstaje i okrywa mnie kocem aż po brodę. Znowu wstrząsa mną dreszcz.

– To znak, że komuś się śnisz. – stwierdza mama. Ja jednak zawsze wyobrażałem sobie, że w innym życiu ktoś stanął przy moim grobie. Tak. To na pewno to.

Doktor ściska mi noc palcami, zagląda w usta, bada gardło i kark.

– Proszę pani. – odzywa się w końcu.

Mama jest przestraszona, prostuje się na krześle i patrzy na niego wielkimi oczami.

– Pan mówi do mnie? – chrypi.

– Pojawiły się dzisiaj jakieś objawy małopłytkowości?

– Nie rozumiem? – szepcze bezradnie.

– Czy syn skarżył się na ból głowy? Zauważyła pani różowe pręgi na skórze?

– Nie sprawdzałam. – mówi, patrząc na mnie.

Doktor wzdycha, uświadamia sobie, że przemawia w obcym dla niej języku, a mimo to nie daje za wygraną. Nie może się poddać. Przeczytał na szybko moją kartę i wie, że to nie przelewki. Musi dowiedzieć się dużo w krótkim czasie.

– Kiedy przeprowadzono ostatnią transfuzję krwi?

Mama wydaje się bardziej zakłopotana.

– Nie jestem pewna. – przełyka cicho ślinę.

– Zażywał ostatnio aspirynę?

– Przykro mi. Nie wiem. – mamrocze, a jej głos zaczyna się łamać.

Postanawiam jej pomóc. Nie ma dość siły, może nagle wstać i wyjść, jeśli sytuacja okaże się dla niej zbyt trudna. Nie zdziwiłbym się. To nie byłby w końcu pierwszy raz, gdy ucieka.

– Ostatnią transfuzję przeprowadzono dwudziestego pierwszego grudnia. – mówię chrapliwym głosem, bo krew bulgocze mi w gardle.

Doktor marszczy brwi i gani mnie wzrokiem.

– Nic nie mów. Niech pani podejdzie i weźmie syna za rękę. – zarządza.

Mama podchodzi posłusznie i siada na krawędzi łóżka. Jest tak zahukana, że zrobiłaby wszystko, wykonała każde polecenie.

– Jedno ściśnięcie za rękę oznacza tak. – ciągnie lekarz. – Dwa ściśnięcia to nie. Rozumiesz?

– Tak. – mówię.

– Cicho. – mówi ostro. – Ściskaj, nic nie mów.

Przerabiamy wszystkie rutynowe pytania – pręgi na skórze, bóle głowy, aspiryna, ale tym razem mama zna odpowiedź. Komunikujemy się.

– W postaci tabletek czy rozpuszczalną?

Dwa ściśnięcia.

– Nie. – tłumaczy mama. Już się nie zastanawia, to jest automatyczne. – Nie brał aspiryny.

– Środki przeciwzapalne?

– Nie. – Mama patrzy mi w oczy. Nareszcie zaczyna mówić moim językiem. Czuję się bliżej niej niż kiedykolwiek.

– Świetnie. – oznajmia lekarz. – Teraz włożę gazę z przodu nosa. – uprzedza. – Jeśli to nie pomoże, będę musiał wepchnąć głębiej. W ostateczności trzeba będzie przeprowadzić kauteryzację. Miałeś już taki zabieg? – pyta, spoglądając na moją zmęczoną twarz.

Ściskam mamę za rękę tak mocno, że się krzywi.

– Tak, miał.

Bolało jak diabli. Potem jeszcze przez wiele dni paliło mnie w całym ciele. Oby mi tego nie robili. Nie wytrzymam tego kolejny raz.

– Musimy sprawdzić poziom płytek. – ciągnie lekarz, a mama kiwa głową, chociaż nie wie, o czym mówi. – Byłbym zdziwiony, gdyby był wyższy niż dwadzieścia. – stwierdza, gdy dotyka mojego kolana przez koc. – Przykro mi. Masz parszywą noc. – uśmiecha się smutno.

– Dwadzieścia? – powtarza mama jak echo.

– Pewnie będziemy musieli mu podać kilka jednostek. – tłumaczy doktor. – Proszę się nie martwić. To potrwa zaledwie godzinę.

Kiedy wpycha mi gazę do nosa, usiłuję się skupić na prostych rzeczach – krzesło, srebrne bliźniacze brzozy w ogrodzie Louisa, ich liście drżące w promieniach słońca. Jego spierzchnięte usta, ciepłe dłonie i błyszczące oczy.

Ale nie mogę się skoncentrować.

Czuję się tak, jakbym zjadł ścierkę: mam sucho w gardle i oddycham z trudem. Patrzę na mamę, wyraźnie ją mdli i odwraca głowę. Jak to możliwe, że czuję się od niej starszy? Zamykam oczy, żeby nie widzieć, w jakim jest stanie. To przeze mnie.

– Nieprzyjemnie? – pyta lekarz. – Czy mama mogłaby odwrócić uwagę syna?

Wolałbym, żeby tego nie mówił. Co niby miałaby zrobić? Zatańczyć dla nas? Zaśpiewać? Może zdecyduje się na swój popisowy numer i po prostu wyjdzie. Tak. Zaraz usłyszę, jak zatrzaskują się drzwi.

Zapada długie milczenie.

– Pamiętasz, jak pierwszy raz jedliśmy ostrygi, a tata tak się struł, że wymiotował do kosza na końcu molo? – słyszę nagle jej głos.

Otwieram oczy. Cienie gęstniejące w pokoju uciekają przed jasnością jej słów. Nawet pielęgniarka się uśmiecha.

– Miały smak morza. – wspomina mama. – Pamiętasz? – dopytuje.

Pewnie. Kupiliśmy cztery, po jednej dla każdego. Mama odchyliła główkę i połknęła ją w całości. Ja zrobiłem tak samo. Tylko tata długo przeżuwał swoją ostrygę i jej kawałki powychodziły mu między zęby. Ruszył biegiem na koniec mola, trzymając się za żołądek. Kiedy wrócił, wypił całą puszkę lemoniady bez przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Gemmie też nie smakowały.

Może ostrygi nie są dla każdego – stwierdziła mama i kupiła nam obojgu po jeszcze jednej. Zakochałem się w ich smaku.

Teraz opowiada o nadmorskim miasteczku i hotelu, z którego było tak blisko spacerem na plażę. Wspomina gorące promienie słońca na pisaku.

– Podobało ci się tam. – mówi łagodnie. – Całymi godzinami zbierałeś muszle i kamyki. Pewnego razu przywiązałeś sznureczek do kawałka drewna i przez cały dzień ciągnąłeś go za sobą, udając, że to pies.

Pielęgniarka śmieje się i mama też się uśmiecha.

– Byłeś chłopcem obdarzonym wielką wyobraźnią. I bardzo grzecznym. – dodaje, patrząc na mnie ciepło.

Gdybym mógł, spytałbym ją, dlaczego mnie wtedy opuściła. Może wreszcie opowiedziałaby mi o mężczyźnie, dla którego odeszła od taty, i ich miłości tak wielkiej, że zdołałbym wszystko zrozumieć. Może umiałbym jej wybaczyć.

Ale nie jestem wstanie wydobyć z siebie ani słowa. Mam skurczone, rozpalone gardło. Słucham więc, jak mama mówi o tamtym słońcu, minionych dniach i utraconym pięknie. Dobrze jej idzie. Wykazuje inwencję. Nawet lekarz wydaje się rozbawiony. W jej opowieści niebo jest zawsze błękitne i codziennie oglądamy delfiny pluskające się w morzu.

– Podamy ci tlen. – doktor mruga do mnie, jakby proponował mi działkę. Dobrze, że nie wie o grzybach. – Nie będziemy robić kauteryzacji. Już po wszystkim. – uśmiecha się.

Rozmawia przez chwilę z pielęgniarką i odwraca się w drzwiach, żeby pomachać nam na pożegnanie. Muszę przyznać, że to całkiem fajny lekarz. 

– Jesteś dzisiaj moim najlepszym pacjentem. – oznajmia i kłania się lekko mamie. – Pani też nieźle się spisała. – chwali ją.

...

– Co to była za noc! – rzuca mama, kiedy wsiadamy do taksówki.

– Cieszę się, że byłaś ze mną. – mówię, patrząc na jej twarz.

Moje słowa są dla niej zaskoczeniem, wydaje się nawet zadowolona. Ja też jestem trochę w szoku, że te słowa opuściły moje usta.

– Nie jestem pewna, czy się na coś przydałam. – mamrocze, może nawet nieco zawstydzona.

Poranne promienie słońca oświetlają drogę. W taksówce panuje zimno, powietrze jest rozrzedzone jak w kościele. Chcę już być w domu, w swoim łóżku i po prostu zasnąć.

– Proszę. – mówi mama, rozpinając płaszcz i okrywając nim moje plecy. – Gazu. – poleca kierowcy i oboje chichoczemy. Znów jesteśmy bohaterami jakiegoś filmu akcji.

Wracamy tą samą drogą. Usta jej się nie zamykają, snuje plany na wiosnę i Wielkanoc. Chciałaby więcej czasu spędzić w naszym domu, zaprosić na obiad dawnych przyjaciół swoich i taty. Może urządzi dla mnie przyjęcie urodzinowe w maju.

Czy tym razem mówi poważnie?

Czy tym razem nas nie zostawi?

Czy tym razem dotrwam do urodzin?

Nikt nie zna odpowiedzi.

– Wiesz, – zwierza mi się. – co wieczór po zakończeniu handlu na bazarze idę tam, by zebrać z ziemi warzywa i owoce. Czasami ludzie wystawiają całe skrzynki mango. – mówi oburzona. – W zeszłym tygodniu znalazłam pięć okoni w plastikowej torbie. Gdybym zaczęła to wszystko gromadzić w lodówce taty, moglibyśmy urządzić przyjęcie i nie kosztowałby to nas nawet pensa.

Opowiada ze szczegółami o różnych zabawach i koktajlach. O zespołach i komiksach. Planuje wynajęcie miejscowej świetlicy i ozdobienie jej girlandami i balonikami. Przysuwam się do mamy i kładę głowę na jej ramieniu. Ostatecznie jestem jej synem. Staram się nie poruszać, żeby nic się nie zmieniło, żeby nie zniknęła. Cudownie jest tak przytulać się do niej, słuchać jej słów i grzać się pod jej płaszczem. Po prostu mieć mamę. Chłonę każdą tą chwilę.

– Popatrz! – rzuca nagle, przylegając do szyby. – To dziwne.

Z trudem otwieram oczy i odsuwam się od jej ciepłego ciała.

– Co takiego? – mamroczę, pocierając pięścią oczy.

– Tam na moście. Nie było tego przedtem. – mówi, przyciskając palec wskazujący do okna.

Stajemy na światłach przed stacja kolejową. Na ulicach panuje ruch, mimo że jest jeszcze dość wcześnie. Taksówki przepychają się przez tłok, próbując wyprzedzać inne samochody. Na moście, wysoko nad jezdnią, nocą zakwitły kolorowe litery. Ludzie im się przyglądają. Szepczą między sobą, robią zdjęcia i udostępniają na portalach społecznościowych. Odczytuję chwiejne H, nieco kanciaste A, cztery zawijasy tworzące podwójne R i na końcu górujące nad pozostałymi Y.

– To zbieg okoliczności. – mówi mama.

Nieprawda. Kręcę głową.

Mam w kieszeni komórkę. Przebieram palcami.

Musiał to zrobić tej nocy. Było ciemno. Wspiął się na mur, przeszedł po nim i przechylił się w dół. Cholera!

Boli mnie serce. Wyjmuję telefon i piszę: ŻYJESZ?

Światła zmieniają kolor – z bursztynowego na zielony. Taksówka wyjeżdża pod most i sunie po High Street.

Jest wpół do siódmej. Może śpi? A jeśli stracił równowagę i spadł prosto na jezdnię? Teraz zaczynam się bać. To w końcu ja miałem pierwszy umrzeć.

– Boże! – wykrzykuje mama. – Twoje imię jest wszędzie! – dodaje, zauważając coraz więcej napisów.

Sklepy na High Street jeszcze mają zamknięte oczy, śpią, ich okna są zasłonięte metalowymi żaluzjami. A moje imię znajduje się na nich wszystkich. Dosłownie na każdej. Przed kioskiem Ajaya. Na drogich okiennicach sprzedawcy zdrowej żywności. Wyjątkowo wielkie napisy zdobią skład meblowy Handie, bar King's Chicken i kawiarnię Barbecue. Widnieją na chodniku, sięgając od banku aż do sklepu Mothercare. Tworzą lśniące koło na rondzie.

– To cud! – szepcze mama.

– To Louis. – mamroczę, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu. Wiem, że to on. Tak samo wiem, że chodzi o mnie.

– Nasz sąsiad? – nuci. Jest zachwycona, jakby była świadkiem jakiejś magicznej sztuczki.

Rozlega się sygnał potwierdzający otrzymanie smsa. Czytam: ŻYJĘ, A TY?

Wybucham głośnym śmiechem. Po powrocie zastukam do jego drzwi i powiem, że jest mi przykro, że nie wyszło nam spotkanie. On zaś uśmiechnie się do mnie tak samo jak wczoraj, kiedy wynosił śmieci z ogrodu i zobaczył, że mu się przyglądam z werandy.

– Nie potrafisz się trzymać z daleka, co? – zapytał flirciarsko. Roześmiałem się wtedy, bo miał rację. Mówiąc to na głos, sprawił, że mniej bolało. Wszystko mniej bolało.

– Louis zrobił to dla ciebie? – pyta, wlepiając we mnie wzrok. Niemal drży z przejęcia. Zawsze uwielbiała romantyczne historie, a ta toczy się pod jej własnym nosem.

JA TEŻ ŻYJĘ. WRACAM DO DOMU – odpisuję podekscytowany.

Cara spytała mnie kiedyś, jaka była najlepsza chwila w moim życiu do tej pory. Opowiedziałem jej o tym, jak ćwiczyłem stanie na rękach z moja przyjaciółką Lorraine. Miałem osiem lat, następnego dnia w szkole urządzano kiermasz i mama obiecała mi kupić szkatułkę na biżuterię. Leżałem na trawie, trzymając Lorraine za rękę, oszołomiony uczuciem szczęścia i absolutnie przekonany o tym, że świat jest piękny.

Cara uznała, że jestem stuknięty. Ale wtedy po raz pierwszy poczułem się szczęśliwy. Po raz pierwszy byłem świadomy tego uczucia.

A potem całowałem się z Louisem. Jeszcze później kochałem się z nim. Teraz zrobił dla mnie coś takiego. Uczynił mnie sławnym. Objawił moje imię całemu światu, podczas gdy ja spędziłem noc w szpitalu z nosem wypchanym gazą. Trzymam w ręku torebkę pełną antybiotyków i środków przeciwbólowych, ramię boli mnie po podaniu dwóch jednostek krwi. A mimo to czuję się niezwykle szczęśliwy. 

Teraz już rozumiem: Louis jest szczęściem. Moim szczęściem.

I nie zamierzam go już nigdy odpychać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top