-26-

Tata zbiera małą miotełką kurz ze stolika, kominka, a także czterech granitowych parapetów. Rozsuwa szerzej nasze złociste zasłony i zapala obie starodawne lampy, które kupił w zeszłym roku w pobliskim antykwariacie. Mam wrażenie, że chce w ten sposób odstraszyć mrok i smutek, panujące w tym domu przez moją chorobę. Przykro mi, bo nie będzie w stanie się tego pozbyć. Mała miotełka z kolorowymi piórkami nie zdoła wymieść z mojego organizmu choroby.

Mama siedzi obok mnie na kanapie. Ma założoną nogę na nogę, przez co widać, jak smukłe i długie są. Jest wstrząśnięta swoim najnowszym odkryciem.

– Już zapomniałam. – stwierdza, śledząc wzrokiem tatę.

– O czym? – pyta, nie przerywając zamiatania kurzy.

– O tym, jak łatwo wpadasz w panikę. – mówi z delikatnym uśmiechem, bawiąc się jednym z pierścionków na swoich palach.

Tata patrzy na nią podejrzliwie, unosząc w śmieszny sposób swoją brew.

– Czy to oskarżenie? – pyta, gdy kobieta wstaje. 

Mama odbiera mu od razu miotełkę i wręcza w pustą dłoń szklankę sherry, którą co chwila napełnia sobie do śniadania. Być może ma z tym jakiś problem, ale chyba nie chcę w to wnikać, bo mógłbym rozpocząć jakiś kolejny rodzinny dramat. Starczy już moja choroba, nie?

– Proszę. – mówi z zadziornym uśmieszkiem. – Masz sporo do nadrobienia, kochanie. – kpi, a zaraz potem chichocze.

Myślę, że obudziła się już w jakiś sposób pijana. A już na pewno obudziła się w łóżku taty, razem z nim. Pod jedną kołdrą, ze splecionymi nogami i twarzą wtuloną w jego tors. Gemma zaciągnęła mnie z samego rana do ich sypialni, żebym przekonał się o tym na własne oczy, bo bez dowodów na pewno bym jej nie uwierzył.

– Numer siódmy. – powiedziałem wtedy, opierając się o framugę sypialni taty, a teraz raczej rodziców.

– Co? – zapytała Gemma.

– Na mojej liście. – wytłumaczyłem jej, patrząc na tych dwoje dorosłych ludzi. – Chciałem podróżować po świecie, ale zamieniłem to na ponowne zejście się rodziców. – zamruczałem z delikatnym uśmiechem.

Gemms uśmiechnęła się do mnie, jakby to było moją zasługą, a przecież na nic nie miałem wpływu. Jeśli choroba ich rozdzieliła to na pewno mój nastoletni bunt nie mógł być przyczyną odżycia jakichś starych uczuć. To nie miało najmniejszego sensu. 

Następnie  zabraliśmy się do rozpakowywania skarpet z prezentami, leżących na podłodze w sypialni taty, a oni tylko nam się przyglądali nie do końca rozbudzeni. Przecierali swoje oczy dłońmi i głośno ziewali. Gdy mama się przeciągała to jakby zapomniała o tacie i uderzyła go przypadkowo ręką w twarz. Oboje się wtedy zaśmiali, patrząc sobie w oczy, po czym jakby się speszyli i spojrzeli w inne strony. Miałem wrażenie, że znaleźliśmy się w jakiejś dziwnej dziurze czasowej.

Tata podchodzi teraz do stołu, przestawia dziesiąty raz sztućce i serwetki. Udekorował go kruchymi ciasteczkami i małymi bałwankami z waty. Ułożył serwetki we wzory origami i byliśmy pod wrażeniem łabędzi i smoków, a także rozmaitych kwiatów. Zastanawiałem się, kiedy się tego nauczył.

– Zaprosiłem ich na pierwszą. – mówi, gdy poprawia ostatni raz jedną ze złożonych serwetek.

Gemma jęczy zza swojego rocznika Beano.

– Nie wiem, po co w ogóle ich zapraszałeś. – mamrocze. – Są tacy dziwni, tato! – dodaje, teatralnie machając jedną z dłoni.

– Cicho. – prosi natychmiast mama. – Mamy święta. – uśmiecha się lekko.

– Święta są głupie. – mamrocze Gem, nie przejmując się upomnieniem matki. Przewraca się tylko na dywanie i patrzy na nią z wyraźnym rozżaleniem. – Wolałabym, żebyśmy byli sami.

Mama trąca ją czubkiem buta, ale ona nie ma ochoty na zabawę. Nadal jest naburmuszona i obstaje przy swoim. Próbuje więc rozweselić ją, machając jej przed oczyma kolorową miotełką.

– Odkurzyć się? – nuci zadowolona, chcąc przejechać piórkami po jej nosie.

– Tylko spróbuj! – krzyczy Gemma, gdy zrywa się z podłogi i od razu biegnie do taty. Mama ją goni, ale tata zachodzi jej drogę i odgania ja udawanymi ciosami karate. Wygląda tak głupio, że chciałbym wymazać ten obraz z pamięci, bo będę cholernie zażenowany, gdy tylko go sobie przypomnę.

– Zaraz coś strącicie. – mówię poważnie, jednak nikt mnie nie słucha. 

Mama z tatą ganiają się wokół stołu, łaskocząc się i próbując nawzajem wsadzić sobie gdzieś miotełkę do kurzu. Nikomu się nie udaje, ale oboje głośno się śmieją, są szeroko uśmiechnięci i wyglądają, jakby byli wciąż dzieciakami.

To dziwne, ale denerwuje mnie ich zachowanie. Chciałem, żeby się zeszli, tak, lecz niezupełnie tak to sobie wyobrażałem. Sądziłem, że połączy ich coś głębszego. Wyznają sobie uczucia, będą się wspierać i porozmawiają poważnie o odejściu mamy. Jednak to nie wygląda dorośle, raczej jak szczenięca miłość, ale żadne z nich nie jest już nastolatkami. Staram się nie myśleć, o tym, jak może się to skończyć tak szybko, jak się zaczęło, ale mam to nieustannie gdzieś z tyłu głowy.

Z powodu panującego hałasu nie słyszymy dzwonka do drzwi. Nagle dobiega nas stukanie w okno. Wszyscy wlepiamy w nie swój wzrok.

– Ups. – mruczy mama, wygładzając swoją spódniczkę. – Przyszli goście! – klaszcze w dłonie, uśmiechając się szeroko. 

Zerka na mnie domyślnie i wychodzi otworzyć drzwi przybyszom. Tata poprawia spodnie i poprawia włosy przy lustrze. Wciąż głupio się uśmiecha i ma wypieki na twarzy, kiedy podąża z Gemmą za mamą.

Ja zostaję na kanapie. Zakładam nogę na nogę, zastanawiając się, czy wygląda to tak dobrze jak u mamy. Potem siadam prosto i jednak zestawiam obie stopy na podłogę. Biorę gazetę telewizyjną do ręki i przerzucam strony, nie skupiając się na żadnym z tekstów. Mam jednak nadzieję, że wyglądam na zajętego i wcale nie zestresowanego.

– Spójrz, kto przyszedł. – grucha mama, gdy wprowadza Louisa do salonu. 

Chłopak ma na sobie błękitną koszulę z guzikami i porządne spodnie zamiast dżinsów. Niebieski materiał podkreśla kolor jego oczu i nie muszę się przyglądać, żeby stwierdzić, że ubranie jest nowe. Spodnie są w odcieniu piaskowca i kompletnie do niego nie pasują, a jednak w jakiś sposób sprawiają, że wygląda cholernie dobrze. Na dodatek uczesał się. Jego włosy są postawione niby niedbale do góry, ale jest w tym wszystkim coś przemyślanego. Na nadgarstku zwisa mu zegarek z granatowym paskiem, którego nigdy nie widziałem na jego ręce. Buty to znoszone vansy i tylko to upewnia mnie w tym, że tak, ten mężczyzna to nadal Louis, z którym całowałem się w ogrodzie i chłopak, który zbiera halucynogenne grzyby w lesie.

– Wszystkiego najlepszego z okazji świat Bożego Narodzenia. – mówi cicho, podchodząc bliżej.

– Nawzajem. – mamroczę, nie spuszczając z niego wzroku.

– Przyniosłem ci życzenia. – tłumaczy spokojnym, ciepłym głosem.

Mama mruga do mnie.

– W takim razie zostawię was samych. – nuci z szerokim uśmiechem.

Mało subtelne. Jest okropna.

Louis przysiada na poręczy fotela naprzeciwko mnie i przygląda się, jak ostrożnie otwieram kartkę. Jest na niej renifer z kreskówek z gałązką ostrokrzewu owiniętą wokół rogów i czerwono-zielonym szalikiem owiniętym wokół szyi. W środku znajduje się napis: Wesołych świąt!. Tylko tyle. Staram się ukryć swój zawód.

Stawiam kartkę na stole pomiędzy nami i obaj się jej przyglądamy. On zaczyna uderzać palcami o swoje udo, a ja zagryzam policzki od środka. Jest dziwnie. Ogarnia mnie ból. Zadawniony ostry ból, który nie odejdzie. Nie odzywał się do mnie od czasu naszego pocałunku i zraniło mnie to bardziej niż powinno.

– Co do tamtej nocy... – zaczynam cicho, gdy w końcu nie wytrzymuję.

Zsuwa się z poręczy i wślizguje na fotel. Zapada się w miękkim obiciu i na ułamek chwili zamyka oczy. Potem przenosi wzrok na mnie i unosi kącik ust.

– Tak? – pyta cicho.

– Myślisz, że powinniśmy o tym pogadać? – mamroczę, wbijając w niego swoje uważne spojrzenie.

Waha się, jakby moje pytanie mogło okazać się podchwytliwe. Ale nie jest. Po prostu chcę znać odpowiedź. To tyle. Spuszczam wzrok na swoje kolana.

– Chyba tak. – mówi po chwili, a jego grdyka unosi się, gdy przełyka cicho ślinę.

– Przyszło mi do głowy, że się przestraszyłeś. – ośmielam się na niego spojrzeć. – Czy tak było?

Zanim ma szansę odpowiedzieć, otwierają się drzwi i wpada moja siostra. Mam ochotę na nią nakrzyczeć, ale to nieodpowiednie, gdy są u nas sąsiedzi. Odkładam to na później, bo prawdopodobnie zniszczyła moją jedyną okazję na szczerą rozmowę z Louisem na temat tamtego wieczoru.

– Kupiłeś mi buławy do żonglowania! – woła z przejęciem, wymachując nimi w powietrzu i staje przed Louisem. – Skąd wiedziałeś, że chciałam je mieć? Są super! Zobacz, już prawie umiem się nimi posługiwać. – wyrzuca z siebie szybko.

Żonglowanie jej nie wychodzi. Buławy latają po całym pokoju i spadają na podłogę z głośnym hukiem. Louis śmieje się, podnosi je i sam próbuje. Jest zaskakująco dobry, udaje mu się podrzucić je siedemnaście razy. Nie mogę oderwać wzroku od jego skupionej twarzy i napinających się pod materiałem koszuli mięśni.

– A potrafisz rzucać nożami? – pyta go podekscytowana Gemma. – Widziałam gościa, który żonglował jabłkiem i trzema nożami jednocześnie. W tym czasie obrał jabłko i je zjadł. Nauczyłbyś mnie tego, zanim skończę dwanaście lat? – prosi, patrząc na niego wielkimi oczami.

– Pomogę ci ćwiczyć. – obiecuje.

Jak dobrze jest im razem, kiedy tak rzucają do siebie jakimiś głupimi buławami. Jak łatwo przychodzi im snuć plany na przyszłość. Wzdycham cicho, bo ja nie mam takiej szansy. Gdybym tylko mógł to chciałbym nawet nauczyć się tego głupiego żonglowania, jeśli oznaczałoby to dłuższe życie. Tylko tak nie jest. Nie mogę niczego planować, bo ktoś tam na górze zrobił to już za mnie.

Wchodzi mama Louisa i siada przy mnie na kanapie. Wymieniamy uścisk dłoni, co sprawia, że czuję się trochę nieswojo. Ma drobne i suche ręce, na dodatek zimne. Wygląda na zmęczoną, jakby miała za sobą wielodniową podróż.

– Jestem Jay. – mówi. – Tobie też przynieśliśmy prezent. – dodaje.

Podaje mi papierową torbę. W środku jest pudełko najzwyklejszych czekoladek. Nawet nie zostało opakowane w żaden kolorowy papier czy ozdobną wstążkę. Wyjmuję je i kładę na kolanach.

Gemma podaje jej buławy, przerywając ten niekomfortowy moment.

– Spróbuje pani? – pyta z uśmiechem, a Jay patrzy na nie z niepewnością, ale ostatecznie podnosi się z kanapy. – Pokażę pani, jak to się robi. – obiecuje dziewczynka.

Louis zajmuje jej miejsce. Zapada się w kanapie, tak jak ja. Przysuwa się do mnie i oświadcza:

– Wcale się nie przestraszyłem.

Uśmiecha się ciepło, wpatrując w moje oczy z czymś, czego nie jestem w stanie określić, ale sprawia to, że czuję te sławetne motyle gdzieś w brzuchu. Odwzajemniam ten cholernie słodki uśmiech. Chcę go dotknąć, zbadać palcami każde zagięcie jego skóry, jednak nie mogę tego zrobić, ponieważ akurat wchodzi tata z butelką sherry w jednej ręce i nożem w drugiej. Ogłasza, że podano do stołu.

Mamy mnóstwo jedzenia. Tata przygotował indyka, pieczeń i puree z ziemniaków, pięć rodzajów warzyw, farsz i sosy. Włącza płytę Binga Crosby'ego. Jemy, słuchając starego przeboju o dzwoniących dzwonkach u sań i śniegu. Typowe święta.

Sądziłem, że dorośli będą raczej rozmawiać o hipotekach i innych nudziarstwach, ale mama i tata są lekko wstawieni i całkiem miło się wygłupiają. Przechodzi mi złość na ich zachowanie.

Nawet Jay nie może powstrzymać śmiechu, kiedy mama opowiada o tym, jak jej rodzice uznali, że tata pochodzi z niższej sfery, i zabronili się im spotykać. Mówi o prywatnych szkołach, do których ją posyłali, i wielkich przyjęciach, w których brała udział. O tym, jak regularnie wykradała kucyka swojej siostry i jeździła na nim nocą do miasta, żeby odwiedzić tatę.

Tata śmieje się z tych wspomnień, ocierając łzy z kącików oczu.

– Mieszkaliśmy w małym miasteczku, w którym prawie wszyscy zajmowali się handlem. Mój dom znajdował się na drugim jego końcu. Biedny kucyk był tak zmęczony tymi sobotnimi wycieczkami, że już nigdy nie zdobył żadnej nagrody na maneżu. – opowiada, kręcąc głową z rozbawieniem.

Mama napełnia ponownie kieliszek Jay. Gemma prezentuje magiczną sztuczkę z nożem do masła i serwetką.

Być może leki, które Jay zażywa, pozwalają jej zajrzeć w głąb innej rzeczywistości, bo patrzy na Gemmę z niekłamanym podziwem, mimo że sztuczka okazuje się dość przewidywalna.

– Potrafisz zrobić coś jeszcze? – pyta zafascynowana.

Gemma jest w siódmym niebie. Takiego widza właśnie potrzebowała. Kogoś, kto ją doceni.

– Pewnie. Później pani pokażę. – obiecuje z szerokim uśmiechem.

Louis siedzi naprzeciw mnie. Dotykamy się stopami pod stołem. Czasem ociera się podeszwą o moją łydkę, co jest dziwnie ekscytujące, gdy robi to, rozmawiając z moim tatą o uprawie warzyw. Czuję jego obecność każdą częścią swojego ciała, mimo, że jego twarz niczego po sobie nie zdradza, gdy jego kostka dotyka mojej kostki. Przyglądam mu się, jak je. Kiedy popija wino, zastanawiam się, jak smakują jego pocałunki. Myślę sobie, że dobrze i naprawdę chcę, cholernie chcę, go spróbować.

– Na górę. – proszę oczami. – Chodźmy na górę. Ucieknijmy.

Co nam zrobią? Czy mogą w ogóle coś zrobić? A gdybyśmy tak się rozebrali i wskoczyli do łóżka?

Staram się mu to przekazać wzrokiem i używając telepatii, ale chyba to działa tylko w filmach.

– Łańcuch kawałów! – krzyczy mama. – Zapomnieliśmy zrobić łańcucha kawałów!

Krzyżujemy ręce i łączymy dłonie, świąteczne żarty obiegają stół. Sypiemy dowcipami jak z rękawa. Większość jest żenująca, ale dobrze się bawimy.

Gemma odczytuje głośno swój żarcik.

– Jaka jest różnica między słoniem a fortepianem? – nikt nie wie. – Fortepian można zasłonić, a słonia nie można zafortepianić! – woła triumfalnie.

Wszyscy wybuchają śmiechem, no może z wyjątkiem Jay. Może myśli o swoim zmarłym mężu. Mój kawał jest beznadziejny, o człowieku, który idzie do baru, ale to jest pierwiastek baru i dostaje od tego bólu głowy. Louis nie przygotował żadnego żartu. Stwierdza, że gdyby wszechświat powstał dzisiaj, cała zapisana historia musiałby się wydarzyć w ciągu dziesięciu sekund.

– To prawda. – wtrąca Gemma. – Człowiek jest niczym w porównaniu z Układem Słonecznym.

– Chyba powinnam pracować w fabryce żartów. – rzuca nagle mama. – Wyobrażacie sobie, jakby to było móc układać żarty przez okrągły rok.

– Chciałbym wtrącić swoje co nieco. – mówi tata, mrugając do mamy. Stanowczo za dużo oboje wypili.

Jay dotyka niepewnie swoich ciemnych włosów.

– Mogę przedstawić swój dowcip? – pyta.

Uciszamy się nawzajem. Ma smutne oczy, kiedy czyta:

– Siedzi jeż na polance i je jabłko. Podchodzi do niego sarna i pyta: Co jesz?. A jeż na to: Co, sarna?.

Gemma wybucha pierwsza śmiechem. Rzuca się na podłogę i macha nogami. Jay jest zadowolona, odczytuje kawał jeszcze raz. Jest naprawdę śmieszny. Czuję falowanie brzucha, które przemieszcza się coraz wyżej, aż dosięga gardła. Matka Louisa też się śmieje, wydając niski, bulgoczący dźwięk. Chyba ją samą to zaskakuje, co sprawia, że mama, tata i Louis chichoczą. Co za ulga. Cholerna ulga. Nie pamiętam, kiedy ostatnio głośno się śmiałem. Łzy spływają mi po policzkach. Louis podaje mi serwetkę.

– Masz. – mówi z szerokim uśmiechem, gdy jego palce dotykają moich.

Ocieram oczy. Chodź na górę. Chcę cię dotykać wszędzie, proszę – myślę. Już otwieram usta, żeby powiedzieć na głos: Mam coś dla ciebie, Adamie, ale zostawiłem to w swoim pokoju, więc musimy tam pójść, kiedy rozlega się pukanie do okna.

To Cara, przyciska twarz do szyby jak Maria z opowieści bożonarodzeniowej. Miała przyjść dopiero na podwieczorek razem z rodzicami. Zdecydowanie nie jest to jeszcze ta pora.

Wznosi ze sobą powiew chłodu. Staje przed nami na dywanie w szerokiej sukience, która skutecznie chowa jej mały brzuszek, o którego istnieniu ja już wiem, bo pokazała mi się kilka dni temu pod koszulką. To było magiczne.

– Wesołych świąt! – życzy.

Tata unosi kieliszek i życzy tego samego. Mama wstaje i obejmuje ją na powitanie.

– Dziękuję. – mówi Cara i niespodziewanie wybucha płaczem.

Mama podsuwa jej krzesło i sięga po chusteczki. Nagle wjeżdżają na stół dwa półmiski z leguminą podlane kremem z brandy. Cara nie powinna wprawdzie pić alkoholu, ale krem może się nie liczy. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo za dużo naczytałem się już o wszystkich możliwych jego skutkach po spożyci w czasie ciąży.

– Kiedy zajrzałam do was przez okno. – zaczyna, pociągając cicho nosem. – Wyglądaliście jak z reklamy. Już chciałam zawrócić. Nie chciałam tego psuć.

– Co się dzieje, Car? – pyta ostrożnie tata.

Dziewczyna wpycha do buzi kawał leguminy z kremem, przeżuwa go i połyka.

– A co chcecie usłyszeć? – jęczy załamana, sięgając po szklankę z sokiem.

– To, co zechcesz nam powiedzieć.

– Mam zapchany noc i czuję się jak wrak. – mamrocze. – Czy to wystarczy?

– Twój stan jest spowodowany przyrostem HCG. – wyjaśniam, wzruszając ramionami. – To taki hormon ciążowy.

Zapada cisza i wszyscy patrzą na mnie.

– Przeczytałem o tym w Księdze medycyny. – mamroczę, czując się nagle osaczony.

Nie jestem pewien, czy powinienem był mówić na ten temat głośno. Zapomniałem, że Louis, Gemma i Jay nie wiedzą, że Cara jest w ciąży. Ale żadne z nich się nie odzywa, a moja przyjaciółka wydaje się nie mieć mi tego za złe. Pakuje sobie kolejną porcję leguminy do ust. Całe szczęście. Jestem uratowany.

– Masz kłopoty w domu? – pyta tata.

Dziewczyna nabiera kolejną łyżkę deseru, kiwając głową.

– Powiedziałam rodzicom.

– Dzisiaj? – pyta tata. Jest dość zaskoczony.

Cara ociera usta rękawem sukienki, nie przejmując się niczym.

– Może wybrałam nieodpowiednią porę. – wzrusza ramionami.

– Jak zareagowali?

– Wygadywali straszne rzeczy. Znienawidzili mnie. Wszyscy mnie nienawidzą. – pociąga znów nosem. – Z wyjątkiem dziecka oczywiście.

Gemma szczerzy zęby w uśmiechu, jakby dopiero teraz załapała i zrozumiała całą sytuację.

– Będziesz miała dziecko? – pyta podekscytowana, wiercąc się na swoim krześle.

– Tak. – przytakuje Cara.

– Założę się, że to chłopiec.

Cara kręci głową, przybierając oburzoną minę.

– Nie chcę chłopca. – mruczy niezadowolona.

– Ale chcesz tego dziecka? – pyta tata łagodnym głosem.

Ciężarna waha się, jakby po raz pierwszy przeszło jej to do głowy. Potem uśmiecha się do niego. Ma wilgotne, zachwycone spojrzenie. Jeszcze nigdy jej takiej nie widziałam. Wydaje się... nie być sobą. Nie wygląda jak nastolatka, jest jakaś taka matczyna? Nie umiem tego określić, ale przechodzi mnie aż dreszcz.

– Tak. – stwierdza. – Naprawdę chcę. Dam jej na imię Lauren.

W dziewiętnastym tygodniu ciąży dziecko jest już w pełni ukształtowane, waży około dwustu czterdziestu gramów. Gdyby urodziło się teraz, zmieściłoby się w mojej dłoni. Miałoby przezroczysty żołądek pokryty czerwonymi żyłkami. Usłyszałoby mnie, gdybym coś do niego powiedział. Ciekawe, czy ono doceniłoby mój głos i to, jak śpiewam. Jestem pewien, że tak.

– Dodałem twoje dziecko do swojej listy. – mówię cicho. Chyba tego również nie powinienem był ujawniać. Nie chciałem. I znowu wszyscy na mnie patrzą. Cholera.

Tata wyciąga rękę nad stołem i dotyka mojej dłoni.

– Harry. – szepcze, patrząc na mnie smutno.

Nie mogę tego znieść. Odpycham go od siebie, wstając gwałtownie z krzesła.

– Chciałbym być przy porodzie. – mówię poważnie i zdecydowanie.

– To jeszcze pięć miesięcy, Hazz. – przypomina mi Cara, jakbym tego doskonale nie wiedział. Jestem najbardziej zorientowany w ciążowych tematach ze wszystkich osób w tym pomieszczeniu.

– I co z tego? – pytam, patrząc na nią z wyrzutem, ale zaraz moja twarz łagodnieje. – To tylko sto sześćdziesiąt dni. Ale jeśli wolisz, żebym ci nie towarzyszył, mogę poczekać na zewnątrz i przyjść później. – wyjaśniam. – Chcę być jedną z pierwszych osób na ziemi, które wezmą ją w ramiona. – dodaję, bo to dla mnie bardzo ważne.

Cara wstaje i okrąża stół, po czym staje naprzeciwko mnie. Obejmuje ciasno moje ciało. Jest naprawdę inna. Brzuch jej stwardniał i ma gorącą skórę. Pozwalam się sobie zatopić w jej ramionach.

– Harry, chcę, żebyś przy mnie był. Nie pragnę niczego bardziej niż tego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top