-23-

Gemma nadbiega truchtem z głębi ciemnego ogrodu. Wyciąga rękę z psotnym uśmiechem. Jej włosy jeszcze bujają się po biegu, a oczu błyszczą ekscytacją. Uśmiecha się szeroko i, nawet gdy stoi, podskakuje w miejscu ze wszystkich kotłujących się w niej pozytywnych emocji. Myślę, że chciałbym ją widzieć w tym wydaniu już zawsze. Wiem, że tak jednak nie będzie. 

– Następna. – prosi ponaglająco.

Mama otwiera kartonowe pudełko z petardami. Ma taką minę, jakby wybierała właśnie czekoladkę. Lekko marszczy czoło, przygryzając końcówkę języka, gdy nachyla się bardziej. Podobno wyglądam dokładnie tak, jak ona, gdy mam o czymś zdecydować czy coś wybrać. Ostatecznie odnosi delikatnie jedną i czyta napis na kolorowej etykiecie.

– Kwitnący ogród. – oznajmia.

Gemms pędzi ze wspomnianą petardą do taty. Nogawki jej żółtych spodni ocierają się o siebie. Pod podeszwami łamie się kilka patyków. Pomiędzy gałęziami jabłoni prześwituje światło księżyca i pada na trawę. Jasne kształty tańczą na naszym trawniku do tylko sobie znanej melodii. Chciałbym uchwycić ten moment i zachować już na zawsze w swoim sercu. Jest pięknie.

Przynieśliśmy z mamą krzesła z kuchni i usiedliśmy przy drzwiach wejściowych. Jest dzisiaj dość zimno. Nasze oddechy parują, gdy owijamy się ciaśniej kurtkami. Nadeszła zima, ziemia pachnie wilgocią. Świat wygląda tak, jakby wszelkie życie zamarło, przyczaiło się, żeby zachować resztki energii. Każdy próbuje przetrwać na swój sposób. Zastanawiam się jaki jest mój sposób.

– Czy wiesz, jakie to straszne tak zniknąć, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybierasz? – pyta mama, przerywając moje rozmyślania i zachwyty.

Jest specjalistką od znikania, więc wybucham niekontrolowanym śmiechem. Jak może mnie o to pytać? Spoglądam na nią, jakby szukając rozbawienia na jej twarzy, ale tam go nie ma. Wygląda na zaskoczoną, nie rozumie ironii. Nigdy nic nie rozumiała.

– Tata twierdzi, że po powrocie spałeś bez przerwy przez dwa dni. – oznajmia.

– Byłem zmęczony. – wzruszam ramionami.

– Napędziłeś mu stracha. – patrzy na mnie poważnie.

– A tobie? 

– Mnie też. – przyznaje.

– Kwitnący ogród! – woła nagle tata. Wszyscy patrzymy w niebo w oczekiwaniu.

Rozlega się trzask i świetliste kwiaty strzelają w górę, rozprzestrzeniają się w powietrzu i powoli opadają na ziemię. Po chwili niebo znów jest puste i ciemne. To smutne.

– Ach! – wzdycha mama. – To było piękne.

– Nudy! – krzyczy Gemma i biegnie do nas. Woli coś bardziej efektownego. Mama znów otwiera pudełko i zaczyna się poważnie zastanawiać.

– Może odpalimy rakietę? Będzie lepsza? – proponuję, znając upodobania młodej.

– Doskonałe! – Moja siostra gania po ogrodzie, żeby się nacieszyć rakietą, zanim odda ją tacie do wystrzału. Jest w niej czysta dziecięca radość, którą sam chciałbym znaleźć w sobie. W końcu jeszcze jestem dzieckiem. Przynajmniej pod pewnymi względami.

Razem wbijają patyk w ziemię, używając gumowego młotka. Myślę o ptaku i o króliku Gemmy. W naszym ogrodzie pochowano wiele zwierząt, a pozostały po nich tylko kości leżące pod ziemią. To samo stanie się też ze mną, ale pocieszam się, że rodzice może wybiorą mi ładny nagrobek i ktoś czasem postawi na nim śliczny kwiatek.

– Dlaczego pojechałeś nad morze? – pyta mnie mama.

– Bo miałem ochotę. – odpowiadam zmęczony tym jej przesłuchaniem.

– Po co wziąłeś samochód taty? – dopytuje.

Wzruszam ramionami, wzdychając cicho.

– Jazda samochodem była na mojej liście. – odpowiadam po chwili.

– Wiesz, – mówi ostrożnie – nie możesz robić wszystkiego, co ci przyjdzie do głowy. Musisz myśleć o ludziach, którzy cię kochają.

– O kim? – unoszę brew, patrząc na nią wnikliwie.

– O tych, którzy cię kochają. – powtarza nieco mniej pewnie.

– Będzie hałas. – ostrzega nas tata. – Zatkajcie uszy.

Posłusznie przyciskam dłonie do swoich uszu.

Rakieta startuje z głośnym hukiem, który czuję w sobie. Wibracje przedostają się do mojej krwi. Przepływają przez mózg, serce, a nawet nerki. To niesamowite. Mam wrażenie, ze każda komórka mojego ciała tego doświadcza.

Mama nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Ani razu. Pewnie nigdy tego nie powie. Teraz byłoby to zbyt oczywiste. Zrobiłaby to z litości i wprawiła nas oboje w ogromne zakłopotanie. Czasem myślę o tych krótkich chwilach wypełnionych ciszą, które się zdarzały zanim się urodziłem, kiedy leżałem zwinięty w ciemnej przestrzeni jej ciała. Ale nie poświęcam im uwagi zbyt często. To staje się coraz dziwniejsze, gdy zaczyna się o tym dużo myśleć.

Mama poprawia się na krześle i owija ciaśniej swoją białą kurtką.

– Harry, zamierzasz kogoś zabić? – mówi to lekkim tonem, ale czuję, że jest całkowicie poważna i nie, kolejny raz nie jest to żaden żart.

– Oczywiście, że nie! – unoszę ręce w obronnym geście.

– To dobrze. – oddycha z ulgą. – Więc, co jest następne na twojej liście?

Zaskoczyła mnie. Nie spodziewałem się tego pytania. Oczywiście, że pamiętam kolejne punkty z mojej listy, ale nie sądziłem, że mam je powiedzieć właśnie mamie.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – unoszę brew.

– Naprawdę. – przytakuje.

– Okej. Sława. – mówię od razu, bo chyba nie ma sensu tego ukrywać. I tak się o tym dowiedzą.

Kręci głową z niedowierzaniem, ale Gemma, która właśnie podbiegła po kolejne petardy, uważa, że to naprawdę fantastyczny pomysł.

– Spróbuj wsadzić do buzi jak najwięcej słomek do picia. – proponuje od razu. – Światowy rekord to dwieście pięćdziesiąt osiem. – mówi podekscytowana. Nagle fajerwerki schodzą na drugi plan.

– Zastanowię się. – obiecuję, chociaż wizja bycia wypchanym słomkami jakoś mnie nie przekonuje.

– Możesz też dać się wytatuować na lamparta. Albo położysz się na łóżku, a my wciągniemy cię na nim na autostradę. – klaszcze w dłonie.

Mama przygląda się jej w zamyśleniu.

– Dwadzieścia jeden wystrzałów. Kaskada. – mówi, wręczając jej kolejny pakunek. Gemma wpada znów w swój świat wystrzałów.

Liczymy. Fajerwerki unoszą się miękko w górę, rozpryskują na niebie jak gromady gwiazd, a potem powoli opadają na ziemię. Zastanawiam się, czy trawa będzie rankiem nosiła żółte ślady siarki, cynobru i akwamaryny. To byłoby naprawdę fajne, jakby po inwazji obcych.

Wysyłamy kometę w kosmos, żeby zapewnić Gemmie nowe atrakcje. Tata zapala ją i wypuszcza z dachu. Petarda ciągnie za sobą lśniący ogon. Jest naprawdę pięknie. Myślę sobie nawet życzenie, przez chwilę zapominając, że to tylko rakieta.

Mama kupiła nawet bomby dymne. Kosztowały trzy i pół funta każda i Gemms jest pod ogromnym wrażeniem. Głośno obwieszcza ich cenę tacie.

– Więcej to kosztuje, niż jest warte! – odkrzykuje oburzony tata.

Mama składa dwa palce i celuje w niego, wywołując tym samym jego serdeczny śmiech, który przyprawia ją o drżenie.

– Kupiłam dwie w cenie jednej. – mówi do mnie dumna. – To jedna z korzyści twojej choroby i urządzania pokazu sztucznych ogni w grudniowy wieczór. – chwali się.

Jak widać są ogromne plusy mojego raka. Dziękuję niebiosom, że jestem chory, bo dzięki temu moja matka ma zniżkę w sklepie.

Bomby rozpryskują się w ogrodzie, wypełniając go zielonym dymem. Wygląda to jak zapowiedź ataku goblinów. Gemma i tata biegają dookoła i śmieją się głośno. Gonią się nawzajem, wydając z siebie jakieś przedziwne odgłosy.

– Ile dymu! – woła tata. – Jakbyśmy byli w Bejrucie!

Mama uśmiecha się i podaje mu koło Katarzyny.

– Teraz to. Moje ulubione. – stwierdza zadowolona.

Tata idzie znów po gumowy młotek, a mama przytrzymuje sztachetkę, żeby mógł wbić w nią gwóźdź. Oboje się głośno śmieją. Na ich twarzach są wielkie uśmiechy, a oczy błyszczą nawet w ciemności.

– Tylko nie zmiażdż mi palców. – ostrzega mama, szturchając tatę łokciem.

– Zrobię to, jeśli uderzysz mnie jeszcze raz! – ostrzega, po czym znów oboje się śmieją. 

Gemma sadowi się na fotel mamy i otwiera paczkę z diabełkami.

– Założę się, że zostanę sławna przed tobą. – rzuca od niechcenia.

– Na pewno nie. – wydymam wargę.

– Będę najmłodszą uczestniczką Magicznego kręgu.

– Najpierw muszą cię tam zaprosić. – wywracam oczami.

– Zaproszą. Mam talent. A ty co? Nawet nie umiesz śpiewać. – mamrocze niezadowolona.

– Hej! – woła tata, gdy wychodzą z tego dziwnego stanu przy wbijaniu petardy. – O co chodzi?

Mama wzdycha.

– Nasze dzieci chcą być sławne.

– Naprawdę? – tata wydaje się być zaskoczony.

– Harry umieścił sławę na następnej pozycji na swojej liście. – mówi mama, lekko kiwając głową.

Widzę po jego minie, że to go już na pewno zaskoczyło. Odwraca się do mnie z młotkiem w opuszczonej dłoni.

– Chcesz zostać sławny? – pyta cicho.

– Tak.

– Ale jak? – marszczy czoło, patrząc na mnie zmartwiony. Pewnie boi się, co takiego wymyślę, żeby zdobyć upragnioną sławę.

– Jeszcze się nie zdecydowałem. – przyznaję szczerze.

– Myślałem, że zrealizowałeś już całą listę.

– Nie. – parskam śmiechem.

– Po tej przejażdżce i tym, co się wydarzyło...

– Nie, tato, to jeszcze nie koniec. – mówię zmęczony, bo mam dość słuchania o mojej wycieczce nad morze.

Dawniej wierzyłem, że tata może wszystko, że potrafi mnie ocalić przed każdym zagrożeniem. Ale to nieprawda, jest tylko człowiekiem. Mama obejmuje go ramionami, a on pochyla się w jej stronę. Chowa się w jej ciele. Wydaje się taki mały.

Patrzę na nich. Na mamę. Na ojca. Ma twarz skrytą w cieniu, przez końcówki jego włosów prześwituje światło księżyca. Nie ruszam się. Gemma też nieruchomieje obok mnie na krześle. Nie wiemy, co mamy zrobić, co czuć i jak się zachować.

– Jeju! – szepcze.

Boli bardziej, niż mógłbym to sobie wyobrazić. Przełykam z trudem gulę w moim gardle, ale to niczego nie daje. Ona nadal tam jest.

Wchodzę do domu. 

Nabieram do ust wodę z kranu i wypluwam ją do zlewu. Moja ślina wydaje się pełna śluzu. Spływa tak wolno, że muszą ją spłukać wodą, żeby się jej pozbyć. Metalowa obudowa zlewu jest zimna.

Gaszę światło i przyglądam się swojej rodzinie zza szyby. Stoją razem na trawniku, grzebiąc w pozostałych fajerwerkach. Tata podnosi je w górę i oświetla latarką. W końcu wybierają coś i zamykają pudełko, a potem odchodzą w głąb ogrodu.

Może już jestem martwy. Może nic więcej się nie wydarzy. Żywi będą nadal mieszkać w swoim świecie: dotykać wszystkiego i poruszać się. A ja pozostanę w pustce i będę bezdźwięcznie stukać palcami w szybę, która nas dzieli. Teraz nieźle sobie radzą, nie potrzebują mnie.

Wychodzę przez drzwi od frontu, zamykam je za sobą i przysiadam na schodkach. W trawie coś szeleści, jakby jakiś nocny stwór próbował ukryć się przede mną, ale nie panikuję. Siedzę w bezruchu. Kiedy mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności, dostrzegam płot i krzewy rosnące za nim. Wyraźnie widzę ulicę za furtką, światło latarni pada na chodnik, prześlizguje się po stojących samochodach. Odbija się w ślepych oknach domów.

Czuję zapach cebuli z niedalekiej budki. Gdyby moje życie potoczyło się inaczej, byłbym pewnie teraz z Carą. Jedlibyśmy frytki. Przystanęlibyśmy na rogu jakiejś ulicy i oblizywalibyśmy sól z palców, czekając na rozwój wydarzeń. Tymczasem tkwię na schodach. Martwy. Okej, nie martwy, ale z ciążącym na mnie wyrokiem lekarzy.

Słyszę Louisa, zanim udaje mi się go dostrzec. Dobiega mnie gardłowy warkot jego motocykla. Kiedy się zbliża, dźwięk wibruje w powietrzu, a drzewa zdają się tańczyć w jego rytmie. Wszystko się mu podporządkowuje. Zatrzymuje się przed furtką, gasi silnik i wyłącza światła. Cisza i ciemność zapadają znowu, podczas gdy on zdejmuje kask, przywiązuje go do kierownicy i prowadzi motor po ścieżce.

Wierzę przede wszystkim w chaos. Gdyby życzenia się spełniały, moje kości nie bolałyby tak bardzo, jakby cała przestrzeń w środku została zużyta. Uporczywa mgła nie przesłaniałaby mi wzroku.

Obserwuję Louisa idącego ścieżką i czuję, że jednak mam wybór. Wszechświat może być dziełem przypadku, ale mogę zrobić coś, żeby odmienić tę sytuację. Chaos jest ponad wszystkim, ale ja też mam zdolność sprawczą. Też mogę coś zmienić, coś po sobie zostawić.

Przekraczam niski mur oddzielający nasze ogrody. Louis przypina motor do furtki z boku domu. Ma na sobie motocyklową kurtkę, szare dresy i znoszone vansy. Ja też mam vansy. Uśmiecham się lekko na to podobieństwo, to dodaje mi odwagi.

Nadal mnie nie widzi. Podchodzę bliżej i staję tuż za nim. Czuję się silny i pewny siebie. Teraz albo nigdy.

– Louis? – uśmiecham się, widząc jak podskakuje w przerażeniu.

Odwraca się gwałtownie, łapiąc się za serce.

– Cholera! Myślałem, że to duch!

Chłopak pachnie chłodem i wilgocią, jak zwierzę wynurzające się z nocy. Jest w nim coś dzikiego. Podoba mi się to. Zbliżam się o krok.

– Co robisz? – pyta cicho, gdy przesuwam wzrokiem po całym jego ciele.

– Ustaliliśmy, że będziemy przyjaciółmi. – mówię, kładąc dłonie na biodrach, bo tak wydaje mi się, że naprawdę mogę zrobić wszystko. Wyglądam jak Superman.

Louis jest zmieszany. Nie rozumie całej sytuacji, ale nie dziwię mu się. Sam byłbym dość skołowany, ale nie jest mi go żal, ponieważ on już wiele razy sprawił, że to ja byłem zdezorientowany.

– Tak. – przyznaje z lekką obawą.

– Nie zgadzam się. – mówię, patrząc mu w oczy. 

Czuję jak krew tętni w naczyniach, jak mięśnie się napinają, jak wiatr wieje między pojedynczymi cebulkami moich włosów. Wszystko jest tysiąc razy bardziej intensywne, gdy jestem przy nim.

Oddziela nas przestrzeń, a w tej przestrzeni panuje ciemność. Robię kolejny krok. Staję tak blisko, że nasze oddechy łączą się. Wdech i wydech. Oddychamy we wspólnym tempie.

– Harry... – mówi. Wyczuwam w jego głosie ostrzeżenie, ale mam to gdzieś. Nie mam czasu na obawy, już nie.

– Jaki jest najgorszy możliwy scenariusz? – szepczę.

– Będzie bolało. – odpowiada, przełykając cicho ślinę. Widzę, jak porusza się jego krtań.

– Już boli. – mówię.

Louis powoli kiwa głową. 

I nagle zapadamy się w dziurę czasową, przenosimy się w inną czasoprzestrzeń. Wszystko nieruchomieje na tę jedną minutę, gdy przyglądamy się sobie z bliska. Widzę jego każdą zmarszczkę, pory, małe przebarwienia. Dostrzegam to, jak długie ma rzęsy oraz rany na jego wargach, bo pewnie wielokrotnie je przygryza. To tak jak ja. 

Kiedy pochyla się nade mną, przenika mnie dziwne ciepło. Nie znałem go wcześniej. Zapomniałem o tym, że mój mózg jest pełen smutnych twarzy, które widziałem, przechodząc pod oknami cudzych domów. Przysuwa się bliżej, czuję ciepło jego oddechu na skórze. Czuję, jak to miejsce pokrywa gęsia skórka. Całujemy się bardzo delikatnie. Ledwo czuję jego wargi. Prawie unikamy dotyku, jakbyśmy nie byli pewni tego, co robimy. I nie jesteśmy. Stykają się tylko nasze usta. 

Odsuwamy się i patrzymy na siebie. Wydaje mi się, że nawet mrugamy w zwolnionym tempie. Jakimi słowami mam opisać to spojrzenie wędrujące ode mnie do niego i z powrotem? Całe otoczenie nieruchomieje i wpatruje się w nas. To, co zginęło, odnajduje się. To, czego nie było, nagle jest.

– Cholera, Harry! – Louis przegarnia włosy do tyłu, kręcąc głową. Jest oszołomiony. Ja też, ale staram się tego po sobie nie pokazać.

– W porządku. – stwierdzam z lekkim uśmiechem. – Nie załamię się. – obiecuję.

Żeby to udowodnić, popycham go na ścianę jego domu i przytrzymuję w ciasnym uścisku. Tym razem nie jestem delikatny. Jestem władczy, biorę to, czego chcę, czego pragnę. Moje wargi bez problemu odnajdują jego spierzchnięte usta. Język napotyka jego język. Louis otacza mnie w końcu swoimi ramionami. Kładzie jedną rękę na mojej szyi. Zaciska lekko palce, gdy napieram bardziej na jego twarz. Topnieję, gdy drugą dłonią łapie za mój bok. Przesuwam dłonią w dół po jego plecach. Przyciskam się do niego, ale wciąż nie znajduję się wystarczająco blisko. Chcę się z nim złączyć. Żyć w nim. Być nim. Wszystko jest teraz językiem i tęsknotą. Liżę go i kąsam kąciki ust, nie powstrzymując się, a on robi to samo. Wsuwa palce w moje loki i ciągnie za nie, gdy pogłębia pocałunek. Przestajemy dopiero, gdy braknie mi tchu.

Nie wiedziałem, że byłem tak bardzo głodny.

Louis się odsuwa.

– Cholera. – mówi, mrugając kilkukrotnie. – Cholera! – przesuwa znów ręką po włosach: połyskują wilgocią, wydają się całkiem ciemne. Światła ulicznych latarni odbijają się w jego oczach. Wyglądają jak tysiące lampionów na nocnym niebie i myślę, że to dużo piękniejsze niż te fajerwerki, które widziałem godzinę wcześniej. – Co my robimy?

– Pragnę cię. – oświadczam. Mój głos jest cichy, ale pewny siebie jak nigdy dotąd.

Serce mi łomocze. Krew pulsuje w naczyniach.

Nareszcie czuję, że żyję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top