-2-

Cara nigdy nie zawraca sobie głowy pukaniem. Wchodzi i niemal od razu rzuca się na moje łózko, by po chwili utonąć twarzą w miękkich poduszkach rozstawionych po materacu, na którym sam w tym momencie leżę. Nawet nie zwraca uwagi, że jej łokcie boleśnie wbijają się w moją klatkę piersiową, która powolnie unosi się, żeby po chwili chwalebnie upaść, kiedy próbuję oddychać, a raczej się do tego zmuszam. Patrzy ze zdziwieniem swoimi podkreślonymi czarnym – moim zdaniem jednak zbyt grubym – eyelinerem oczami, tak jakby nie do końca spodziewała się, że zobaczy tego swojego Harry'ego jeszcze żywego. Cóż, jednak jeszcze ją czymś zaskakuję.

– Co robisz? – pyta, śmiesznie przechylając głowę w moim kierunku. Jest przesadnie zadowolona z życia i beztroska. Czasem mnie to denerwuje, biorąc pod uwagę, że ja, choćbym chciał, nie potrafię takim być. Za dużo myślę o moim marnym końcu.

– Nie rozumiem. – odpowiadam, odgarniając wątłą dłonią króciutki loczek, który przez poduchy lądujące na mojej twarzy zdążył zasłonić cały widok. Nieważne jak głupio miałoby to teraz brzmieć. Ten krótki kosmyk włosów jest moją dumą, bo moja głowa w końcu nie jest łysa i wyglądam chociaż odrobinę zdrowiej z paroma brązowymi kędziorkami.

– Nie schodzisz już na dół? – dopytuje mnie, jakby ją to w ogóle w tym momencie obchodziło. Od razu nasuwa mi się myśl, bardzo prawdopodobna, że wpadła, bo po prostu tata prosił ją o to, mając nadzieję, że jakoś mnie to ożywi z względnego stanu bezcelowej egzystencji na terenie ograniczonym jedynie do wygodnego łóżka. No może jeszcze łazienki, kiedy zmuszę się do wstania i wykonania tam tych fascynujących człowieczych czynności.

– Tata do ciebie dzwonił? – marszczę brwi, patrząc na nią podobno czasami przeszywającym innych wzrokiem.

Lubię moje oczy, są interesujące, takie zielone, chociaż momentami nijakie i bez wyrazu. Chyba chwilami chciałbym być taki jak one, jednym z wielu, może w końcu by się ode mnie odczepili, gdybym nie musiał być jak zwykle wyjątkiem od reguły.

– Boli cię? – sprytnie zmienia temat, myśląc, że tego nie zauważę. Czasami mam wrażenie, że traktują mnie jako chorego psychicznie, a nie na raka. Ludzie, ja naprawdę jeszcze całkiem dobrze myślę i dostrzegam te wszystkie gierki...

– Nie. – mówię markotnie, co jest w pewnym stopniu już moim nawykiem.

Przygląda mi się podejrzliwie, a potem wstaje i zdejmuje szybkim ruchem płaszcz. Ma na sobie skąpą czerwoną sukienkę, którą mogę obejrzeć w całej okazałości. Pasuje do torebki, którą przed chwilą rzuciła na podłogę. Chyba chciała wyglądać seksownie. Nawet w miarę jej wyszło. w miarę, bo jestem gejem i nie mogę tego docenić tak, jakby pewnie chciała.

– Idziesz gdzieś? – pytam, bo zapewne tego oczekuje. – Na randkę? – uśmiecham się delikatnie, będąc dobrym przyjacielem, a przynajmniej się starając, aby tak było.

Wzrusza ramionami w odpowiedzi, podchodzi do okna i patrzy na zasypany liśćmi ogród. Rysuje palcem obwódkę na krawędzi szklanki w jej dłoni. Jest wypełniona w połowie herbatą, którą musiał jej zaparzyć tata. Wiem, że znów zaszczyci mnie jakimś jakże głębokim przemyśleniem, wtedy właśnie mówi:

– Może powinieneś postarać się uwierzyć w Boga. – nie odrywa wzroku od punktu gdzieś daleko na horyzoncie.

– Powinienem? – pytam dość niepewnie.

– Tak, może wszyscy powinniśmy uwierzyć. – wzdycha. – Cała rasa ludzka, no wiesz.

– Nie sądzę. – szepczę cicho. – On chyba nie żyje. – stwierdzam i już w tej chwili mogę się spodziewać, że Cara nie odpowie. Rzadko robi to po tym, jak wyrażam opinię sprzeciwiającą się z tą jej.

Odwraca się, żeby mi się przyjrzeć. Jest blada jak zima, ale zarazem piękna, oczywiście, jako przyjaciółka. Jak jeszcze chodziłem do szkoły zawsze miała grono chłopaków wokół siebie. 

Za jej ramionami wznosi się samolot, widzę jak przecina błękitne niebo białym śladem, który po jakimś czasie rozmyje się i zniknie. To trochę jak ja i ślad po kimś takim jak Harry. Rozpłyniemy się wśród szarej rzeczywistości.

Chyba boję się zapomnienia.

– Co tam naskrobałeś na ścianie? – pyta, przenosząc wzrok ze mnie na wspomniany obiekt.

Nie wiem dlaczego pozwalam jej przeczytać. Chyba chcę, żeby coś się działo, nieustannie kotłowało. Słowa napisane czarnym atramentem pod wzrokiem Cary zamieniają się w małe pajączki wspinające się po białej farbie. Czyta je raz po raz. Nienawidzę myśli, że bardzo mi współczuje, a teraz niewątpliwie to robi. Zresztą, czemu się dziwić, umieram, a posiadanie takiego przyjaciela to chyba nie jest szczyt marzeń.

– Życie to nie bajka, co? – pyta miękko.

– A mówiłem kiedyś, że tak jest? – odpowiadam od niechcenia.

– Sądziłam, że tak uważasz. – marszczy brwi w zamyśleniu.

– Nie.

– Twój tata raczej spodziewa się, że poprosisz o kucyka, balona jednorożca, nie dziewczynę, a tym bardziej nie o chłopaka.

Nasz śmiech brzmi dziwnie. Podoba mi się, chociaż jednocześnie boli. Z całą pewnością najbardziej lubię chichotać z Carą, bo wiem, że oboje mamy jednakowo głupie myśli. Wystarczy, że powie: Może powinieneś wybrać się do stadniny ogierów? - i już pękamy ze śmiechu, ale to jest serio śmieszne, prawda?

– Płaczesz? – pyta mnie, zwracając uwagę na śmiech powoli przeradzający się w gorzki szloch.

Nie jestem pewien. Chyba tak. Zachowuję się jak te wszystkie kobiety pokazywane w telewizji, które straciły swoje rodziny. Ryczę jak zwierzę, które przytrzasnęło sobie łapę. Nagle dociera do mnie wszystko, moje palce przypominają już szpony, mam przezroczystą skórę. Czuję, że w lewym płucu mnożą się komórki nowotworowe, gromadzą się jak proch wypełniający wazon, tak chodzi już o moją urnę. Już niedługo nie będę mógł oddychać, co wtedy? Chyba powinienem zacząć oszczędzać na pogrzeb... Białe czy żółte chryzantemy, jaki model naczynia, w którym na wieki spocznę? Jest tak wiele rzeczy, o których jeszcze nie pomyślałem. Chyba powinienem zapisać gdzieś swoje pogrzebowe dylematy. Zdecydowanie już na to czas.

– To normalne, że się boisz. – oznajmia Cara. Zachowuje się jakby rozumiała cokolwiek, jakby wiedziała jak to jest.

– Nie boję się. – fukam.

– Oczywiście, że się boisz. – uśmiecha się do mnie delikatnie. – Cokolwiek czujesz, wiesz, to jest teraz w porządku, Harry. – mówi łagodnie.

– Możesz sobie wyobrazić, że strach przepełnia cię cały czas, Car? – pytam niepewnie i cicho.

– Mogę. – odpowiada niemal natychmiast.

Bzdura. Nie ma o tym pojęcia, cale życie jest przed nią – nie tak jak u mnie. Znów chowam się pod czarnym kapeluszem ukrywającym miejsca na głowie, gdzie kędziorków nie ma jeszcze wystarczająco dużo, żeby bez odpowiedniego ułożenia zasłoniły prześwity. Nie całkiem zsuwam go na twarz, bo zaraz będzie mi brakowało oddechu. I rozmów. Okien. Będę tęsknił za czekoladowymi ciastkami. I za rybami. Lubię ryby. Lubię patrzeć, jak ich pyszczki otwierają się i zamykają na przemian, są urocze w swojej prostej egzystencji. Tam, dokąd pójdę, podobno nie można niczego zabrać. Cara patrzy, jak ocieram oczy rogiem poduszki. Chyba płaczę.

– Zrób to ze mną. – mówię zdeterminowany.

– Co takiego? – dopytuje. Wygląda na przestraszoną.

– To, co powypisywałem na kartkach. Sporządzę cala listę rzeczy, które chcę zrobić, a ty pomożesz mi ją zrealizować. – uśmiecham się, ukazując śliczne w opinii innych dołeczki. Nie ma mowy, musi się zgodzić.

– Ale co? – odzywa się zmieszana. – Chodzi o to, co napisałeś na ścianie?

– O to i o coś innego, przede wszystkim jednak o chłopaka. – mówię z szerokim uśmiechem, a w jej oczach pojawia się lekki strach. Czy ja naprawdę wyglądam tak dziwnie, kiedy jestem szczęśliwy? – Ty tylu ich już miałaś, a ja nawet się nie całowałem. – burmuszę się i jeśli to jej nie przekona to nie wiem już co mogę zrobić.

Obserwuję jej reakcję na moje słowa. Zapadły głęboko, cóż, w końcu moja choroba musiała jakoś na nią podświadomie zadziałać połączona z faktem, że taki dzieciak jak ja nigdy nie był z nikim blisko.

– Nie było ich znowu tak wielu. – stwierdza w końcu.

– Zgódź się, Cara. – mówię zachęcająco. – Nawet, jeśli będę cię później błagał, żebyś tego nie robiła, nawet, jeśli będę dla ciebie okropny. – wzdycham cicho. – Zmuś mnie. Mam długą listę rzeczy, których chciałbym doświadczyć, a czas ucieka. – uśmiecham się krzywo.

Kiedy wreszcie mówi ciche Dobra, stara się, żeby zabrzmiało to tak lekko, jakby zgodziła się częściej mnie odwiedzać, a nie na pomoc choremu świrniętemu przyjacielowi, który chce robić naprawdę szalone rzeczy dopóki nie odejdzie.

– Naprawdę? – moje oczy błyszczą w słońcu, czuję to.

– Przecież powiedziałam. – odpowiada głupawo.

Zastanawiam się, czy wie, co ją czeka. Prostuję się na łóżku i patrzę, jak myszkuje w mojej szafie. Myślę, że ma już jakiś plan. To mi się właśnie podoba u Cary, potrafi szybko działać. Musi się spieszyć, bo w mojej głowie przesuwają się kolejne obrazy. Marchewki. Powietrze. Kaczki. Grusze. Aksamit i jedwab. Jeziora. Będę tęsknić za lodem. I za kanapą. I za salonem. l za magicznymi sztuczkami Gemms. I za białymi rzeczami: mlekiem, śniegiem, łabędziami, chmurkami i watą cukrową. Kocham biały, jest taki czysty i spokojny.

Car wyciąga z głębi szafy obcisłą czarną koszulę, którą tata kupił mi w zeszłym miesiącu nawet nie wiem czemu. Nie oderwałem jeszcze metki, bo może mógłby ją zwrócić, jeśli i tak moje dni zmierzają ku końcowi.

– Włóż ją. – nakazuje mi dziewczyna.

– Wybieramy się gdzieś?

– Jest sobotni wieczór, Hazz. – patrzy na mnie ze zrezygnowaniem. – Słyszałeś o czymś takim?

Jasne, pewnie, że słyszałem, nie jestem aż tak wyłączony ze świata. Nie stałem na nogach od wielu godzin. Dziwnie się czuję, tak, jakbym był pusty w środku, eteryczny. Chyba znów schudłem. Cara stoi przede mną, delikatnie chybocząc się na przynajmniej szesnastocentymetrowych szpilkach i pomaga mi włożyć koszulę przesiąkniętą zapachem nowości. Miękki materiał przywiera do mojej skóry, kiedy zapina kolejne guziki.

– Dlaczego się przebieramy? – pytam w odpowiedzi.

– Miło jest poczuć się kimś innym przez chwilę. – uśmiecha się ciepło w moim kierunku.

– Kimś takim jak ty? – dopytuję.

Zastanawia się przez parę chwil, co mi nie przeszkadza.

– Być może kimś takim jak ja. – odpowiada z uśmiechem ponownie goszczącym na jej twarzy.

Przyglądam się swojemu odbiciu i od razu stwierdzam, że wyglądam zupełnie inaczej niż zwykle. Mam wielkie oczy, które spoglądają groźnie, może odrobinę pożądliwie, ale to może być już kwestia mojej wyobraźni. Czuję, że teraz wszystko może się zdarzyć. Nawet moje włosy wyglądają lepiej, jakby zostały artystycznie wystrzyżone, po tym jak zmierzwiła mi je dłonią i spryskała lakierem, aby pozostały w takim ułożeniu. Nikt się nie domyśli, że były zgolone i teraz odrastają. Patrzymy na siebie, stojąc ramię w ramię. Potem Cara odciąga mnie od lustra i sadza na łóżku. Przynosi z toaletki koszyczek z kosmetykami, które są używane jedynie, kiedy zamierzam gdziekolwiek wychodzić i przysiada się obok. Wpatruję się w jej twarz, kiedy rozciera podkład na palcu i rozprowadza go na moich policzkach oraz pod oczami, i na skroniach, czole, wszędzie. Jest blondynką o bardzo jasnej karnacji, ma trądzik, który dodaje jej dzikości i zadziorności. Nigdy w życiu nie miałem pryszczy. Szczęściarz ze mnie. Tylko, co mi po tym, jeśli przez moją skórę widać małe żyłki, bo jest tak blada i pozbawiona koloru.

Cara smaruje moje spierzchnięte wargi smaczną pomadką, zapewne zjadłem ją od razu, nie dając nawet odpowiednio nawilżyć moich ust. Znajduje tusz do rzęs w swojej torebce i każe mi patrzeć jej prosto w oczy, żeby mogła podkreślić moje zabójcze wachlarze, często mówi, że chciałaby takie mieć. Próbuję sobie wyobrazić, jak to by było być nią: seksowną i beztroską, po prostu nastolatką czy tam nastolatkiem. Obojętne mi to w tym momencie, bo chodzi teraz jedynie o fakt braku większych zmartwień. Często tak robię, ale nigdy mi się to nie udaje, bo myślami i tak wracam do siebie i swojej nędznej sytuacji. Uśmiecham się, kiedy znów prowadzi mnie do lustra. Jestem do niej trochę podobny, w takim sensie, że przypominam zadziornego kota, który wychodzi na polowanie – jest taki pewny siebie. Boże, kiedy ja się tak stoczyłem?

– Dokąd chcesz pójść? – pyta.

Jest mnóstwo miejsc. Puby, kluby, dyskoteki. Pragnę się znaleźć w wielkiej, ciemnej sali, gdzie z trudem można się poruszać i ciała ocierają się o siebie. Gdzie jest gorąco, a w powietrzu czuć seks. Chcę wysłuchać tysiąca piosenek puszczanych niewiarygodnie głośno, tak, że na drugi dzień bolą uszy i pęka głowa. Marzę o tym, by tańczyć tak szybko, żeby moje włosy urosły do ziemi i żebym mógł je przydeptywać. Mam ochotę wrzeszczeć głośno, przekrzykując innych. Chcę być tak rozpalony, żeby móc topić w ustach kostki lodu, natychmiast.

– Chodźmy potańczyć. – mówię z lekka podekscytowany. – Poszukamy chłopaków, z którymi pójdziemy do łóżka. – dodaję, jakby było to coś całkowicie naturalnego.

– Dobra. – Cara podnosi torebkę i wyprowadza mnie z pokoju.

Tata wygląda z salonu i wchodzi po schodach. Udaje, że idzie do toalety, i ujrzawszy nas, wyraża na głos swoje zdziwienie:

– Wstałeś! To cud! – kiwa głową, dziękując Carze. – Jak tego dokonałaś? – pyta z szerokim uśmiechem.

Cara sama również uśmiecha się, kierując wzrok ku podłodze, pewnie z zakłopotania tym, co mi obiecała.

– Potrzebował tylko małej zachęty.

– To znaczy? – ten jak zwykle musi dopytywać, a ja nie mogę powstrzymać się przed wywróceniem oczami.

Opieram rękę na biodrze i patrzę mu z politowaniem prosto w oczy.

– Cara zabiera mnie na tańce przy rurze. – odpowiadam poważnie.

– Zabawne. – mówi rozbawiony tata.

– Naprawdę. – dodaję z powagą.

Potrząsa z niedowierzaniem głową i rysuje dłonią kółko na brzuchu. Żal mi go. Nie wie, jak zareagować, kiedy dociera do niego, że to, co mówię, to prawda.

– Wszystko w porządku. – uspokajam go swoim gładkim głosem. – Idziemy do klubu.

Tata zerka na zegarek, jakby on mógł mu coś podpowiedzieć. Chyba jednak nie może.

– Będę się nim opiekowała. – wtrąca Cara. Jest tak słodka i przekonująca, że prawie jej wierzę, prawie.

– Nie. – protestuje tata. – Harry potrzebuje spokoju, a w klubie będzie pełno dymu i głośna muzyka.

– Skoro potrzebuje spokoju to po co pan do mnie dzwonił? – rzuca Car.

– Chciałem, żebyś z nim porozmawiała, a nie wyciągała go od razu z domu! – ekscytuje się jakbym miał pięć lat.

– Spokojnie. – Cara głośno się śmieje. – Wrócimy na czas.

Czuję, jak opuszcza mnie cała radość, bo wiem, że tata ma jednak rację. Jeśli pójdę do klubu, będę to potem odsypiał przez tydzień. Kiedy tracę za dużo energii, zawsze muszę za to zapłacić pogorszeniem swojego stanu.

– Nic mi nie będzie. – mówię jednak.

Cara chwyta mnie za ramię i ciągnie za sobą po schodach, co wygląda śmiesznie z uwagi na jej wysokie obcasy i to, że ledwo balansuje swoim ciałem na poszczególnych schodkach, aby się nie przewrócić.

– Przyjechałam samochodem mamy. – oznajmia z dumą. – Odwiozę Hazzę przed trzecią.

Tata się nie zgadza, twierdzi, że to za późno: każe odwieźć mnie przed północą. Powtarza to kilka razy, podczas gdy Cara wyjmuje mój długi czarny płaszcz z szafy. Wychodząc, krzyczę: Do widzenia!, ale on nie odpowiada. Car zamyka za nami drzwi.

– Możemy wrócić o północy. – mówię cicho.

Odwraca się do mnie z wyrzutem w oczach.

– Słuchaj chłopie, jeśli chcesz spędzić przyjemnie wieczór, musisz się nauczyć łamać reguły. – puszcza mi zawadiacko oczko.

– Powrót przed północą w niczym nam nie przeszkodzi. – odpowiadam łagodnie. – Po co tata ma się martwić?

– Niech się martwi. – macha na moje słowa ręką. – To bez znaczenia. – uśmiecha się, a jej oczy błyszczą. – Ktoś taki jak ty nie musi się przejmować konsekwencjami!

Nigdy nie myślałem o sobie w ten sposób. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top