-19-

Na środku trawnika przed moim domem leży teraz martwy ptak. Ma nóżki chude jak patyczki koktajlowe. Kilka piórek jest wyrwanych. Siedzę na fotelu ogrodowym pod jabłonią i mu się wnikliwie przyglądam. Pilnuję ciała. Jestem za to odpowiedzialny, takie zadanie dostałem od siostry.

– Widziałem, jak się poruszył. – mówię do Gemmy, bujając się w tył.

Natychmiast przestaje się bawić i podchodzi, żeby się przyjrzeć. Kuca nad nim i chwilę jest cicho.

– To robaki. – stwierdza rzeczowo, spoglądając na mnie po tym jak się wyprostowała. – Rozgrzewają się w martwym ciele do tego stopnia, że te, które dotarły już do samego środka, wychodzą na boki, żeby się schłodzić.

– Skąd o tym wiesz? – marszczę brwi. Jej wiedza naprawdę mnie zaskakuje.

Wzrusza ramionami.

– Z internetu. – mamrocze.

Trąca ptaka czubkiem buta tak mocno, że otwiera mu się brzuch. Na trawę wysypują się setki robaków i zamierają w bezruchu oślepione słońcem. Otwieram szeroko oczy całkowicie zaskoczony. Wygląda to okropnie.

– Widzisz? – Gemma przykuca i dźga robaki patykami. – Martwe ciało stanowi odrębny ekosystem. W określonych warunkach wystarczy dziewięć dni, żeby ciało ludzkie zgniło aż do kości. – patrzy na mnie z namysłem, mrużąc na parę chwil oczy. – Ale tobie się to nie przytrafi. – mówi spokojnie, jakby to wcale nie dotyczyło mnie, mojej śmierci, wszystkiego.

– Nie? – unoszę brew po przełknięciu ogromnej guli w gardle.

– Najczęściej zdarza się to ofiarom morderstwa porzuconym w jakimś odosobnionym miejscu.

– A co się stanie ze mną, Gem? – szepczę, wlepiając w nią wzrok z jakąś niewyobrażalną nadzieją, która buzuje teraz w moich żyłach.

Czuję, że wszystko, co powie, okaże się tak cholernie właściwie, jakby była wielkim magiem, któremu objawiła się kosmiczna prawda. Ale ona tylko wzrusza ramionami i mówi:

– Sprawdzę i wtedy ci powiem.

Nic już nie czuję. Zjedzą mnie te robaki. Jestem tego pewien. Nie ma innego wyjścia. Już czuję, jak po mnie chodzą, jak we mnie wnikają.

Gemma idzie do szopy po łopatę.

– Pilnuj ptaka. – rzuca w moją stronę. 

Wlepiam wzrok w nieżywe zwierzę. Piórka drżą mu delikatnie na wietrze. Jest piękny, czarny z niebieskim połyskiem niczym ropa z morza. Robale też właściwie są piękne. Wpadają w panikę na trawie, szukają truchła i siebie nawzajem. Obserwuję, jak się rozchodzą, potem znów jednoczą. Część wchodzi do ciała, część z niego ucieka. Jestem obrzydzony, ale jednocześnie zaintrygowany.

I wtedy pojawia się Louis.

– Cześć. – wita się z ciepłym uśmiechem, a moja głowa od razu wystrzela w górę. Wlepiam w niego swój bystry wzrok. – Co słychać? – pyta tym łagodnym głosem.

Prostuję się na fotelu. Czuję, jakby nagle każdy mój mięsień był napięty. Staram się wyglądać normalnie, ale zdaję sobie sprawę, że z pewnością moja postawa jest nienaturalna. Przełykam cicho ślinę, szukając szybko jakiegoś wyjścia.

– Przelazłeś przez płot? – mamroczę, zaciskając dłoń na podłokietniku mebla ogrodowego.

Potrząsa głową. Jego włosy powiewają na wietrze. Przy oczach kształtują się małe zmarszczki. 

Nadal jestem na niego zły, nawet jeśli jest taki przystojny. 

– Znalazłem dziurę na dole. – mówi cicho, a ja lekko kiwam głową.

Przyglądam mu się ostrożnie. Dzisiaj ma na sobie dżinsy, które ładnie podkreślają jego nogi i buty z cholewami, są niedbale zawiązane. To bardzo pasuje do Louisa. Na wszystko nałożył skórzaną kurtkę. To ta sama, w której wywiózł mnie do lasu. Za dobrze pamiętam ten żenujący wyjazd. 

Zauważam, że trzyma coś za plecami. On czuje na sobie mój wzrok, więc cicho odchrząkuje, jakby chciał przeczyścić gardło. Jest niepewny.

– Proszę. – mówi, wręczając mi bukiet zielonych liści, który przed chwilą chował. 

Pośród nich dostrzegam jasnopomarańczowe kwiaty. Wyglądają jak latarenki albo maleńkie dynie. Może troszkę jak gwiazdy wśród ciemnego nieba. Takie... płonące gwiazdy.

– To dla mnie? – pytam ostrożnie. Nie wiem, czego się po nim spodziewać.

– Dla ciebie. – przytakuje z lekkim i nieśmiałym uśmiechem.

Czuję ukłucie w sercu. Spuszczam wzrok na kwiaty. Czuję jakiś dziwny dyskomfort. Ta sytuacja mi nie odpowiada. Louis dający mi kwiaty po tym, gdy mówi, że nic między nami nie będzie to coś, czego tak cholernie nie rozumiem.

– Staram się nie gromadzić nowych rzeczy. – mówię cicho, bawiąc się jednym z liści.

Marszczy brwi.

– To, co żyje, chyba się nie liczy. – zauważa, a ja wzdycham cicho.

Przymykam na dłuższą chwilę oczy.

– Liczy się przede wszystkim. – rzucam.

Louis przez chwilę stoi w bezruchu. Z początku wydaje się, że nie rozumie sensu moich słów, ale potem jego ramiona opadają i już wiem, że on jest świadomy tego, o co mi chodzi. O naszą ostatnią rozmowę, o to, jak się zachował, o to, że nie chciał mnie, bo zaraz zniknę. 

Siada na trawie obok fotela i kładzie kwiaty między nami. Zgina nogi w kolanach i opiera na nich swój policzek. Patrzy na mnie nieodgadnionym wzrokiem, ale ja nie raczę go ani jednym spojrzeniem. Po prostu wgapiam się w ciało ptaka. 

Ziemia jest wilgotna. Prawdopodobnie przemoczy sobie spodnie. Zmarznie. Może złapie go przeziębienie i będzie głośno kichał. Nie mówię mu tego. Nie wspominam też o robakach. Chcę, żeby wpełzły mu do kieszeni. Chcę, żeby drżał pod kocem z zimna przez kolejne dni.

Wraca Gemma z łopatą.

– Sadzisz coś? – pyta ją Louis.

– Martwego ptaka.– moja siostra pokazuje mu zwłoki.

Chłopak nachyla się nad nimi. Nie wiem, jakim cudem wcześniej ich nie zauważył, ale Louis chyba jest dziwny. Te wszystkie jego sprzeczne zachowania, podejrzane uśmiechy. To wszystko jet dla mnie zagadką, której nie potrafię rozwiązać. Zawsze myślałem, że to ja jestem skomplikowany, ale przy nim nagle czuję się jak osoba najprostsza w obsłudze. 

– To gawron. – stwierdza po oględzinach. – Czy to wasz kot go dopadł?

– Nie wiem. – dziewczynka wzrusza ramionami. – Chcę go pochować. 

Gemma podchodzi do ogrodzenia, znajduje odpowiednie miejsce wśród kwiatów i zabiera się do kopania dołu. Ziemia jest wilgotna, przypomina ciasto, łatwo w niej kopać. Kiedy łopata natrafia na kamyk, rozlega się dźwięk przywodzący na myśl odgłos, jaki powstaje podczas szurania butami po żwirze. Nie podoba mi się to.

Louis wyrywa kępki trawy i otrząsa je z ziemi. Potem obraca je przez chwilę w dłoniach, zagina je i rwie na mniejsze kawałki. 

– Przykro mi z powodu tego, co wtedy powiedziałem. – odzywa się w końcu.

– Nic się nie stało. 

– Źle to zabrzmiało. – kontynuuje, chcąc się chyba jakoś tłumaczyć.

– W porządku. Nie musimy o tym rozmawiać. – wzruszam ramionami. Nie mam ochoty znów tego rozgrzebywać, znów przeżywać rozczarowań po jego słowach.

Kiwa głową z powagą, wciąż bawiąc się trawą i nie patrząc na mnie. Wygląda teraz jak zagubiony pięciolatek.

– Jesteś warty zainteresowania, Harry. Naprawdę.

– Tak? – pytam cicho po kilku dłużących się minutach.

– Tak. – odpowiada od razu.

– Chcesz się zaprzyjaźnić? – mówię to szybciej, niż myślałem. W zasadzie to uderza mnie w tym momencie to, że w ogóle nad tym nie pomyślałem. 

Podnosi głowę i wlepia we mnie wzrok.

– Jeśli ty chcesz. – odpowiada z nadzieją.

– Jesteś pewien, że to ma sens? – unoszę brew, bo w końcu nasz teoretyczny związek nie miał dla niego żadnego sensu. Czemu przyjaźń miałaby go mieć?

Podoba mi się to, że jego twarz zalewa uroczy rumieniec, widzę wstyd w jego oczach. Możliwe, że żałuje słów z naszej motocyklowej wycieczki, ale nie mogę być też tego całkowicie pewien. 

Może tata ma rację – myślę i jestem zły.

– Jestem pewien, że tak. – mówi i faktycznie jego głos nie waha się ani na chwilę.

– Zostało ci wybaczone. – Wyciągam do niego rękę. 

Wymieniamy uścisk. Louis ma ciepłą dłoń. Jest nieco szorstka, pewnie od prac w ogrodzie, ale nadal jakaś taka miła.

Gemma podchodzi do nas umorusana ziemią z łopatą w ręku. Wygląda, jakby była upośledzona. Nie mogę tego wykluczyć. Zawsze wydawała się podejrzana.

– Grób gotowy. – oznajmia dumna z siebie.

Louis pomaga mi przetoczyć gawrona na łopatę. Ptak jest sztywny i robi wrażenie ciężkiego. Wyraźnie widać ranę: czerwoną szramę na karku. Łepek opada na bok jak pijanemu, kiedy razem niosą ciało do dziury w ziemi. Gemma nie przestaje mówić.

– Biedny ptaszek. Teraz sobie odpocznie. – towarzyszy nam jej głos, gdy zanosimy ciało do dołu.

Owijam się szczelniej kocem i idę za nimi, żeby obejrzeć pogrzeb. Jedno oko gawrona wpatruje się w nas. Wygląda spokojnie, nawet wdzięcznie. Piórka pociemniały. Zrobiło się poważnie.

– Powinniśmy coś powiedzieć? – chce wiedzieć moja siostra.

– Do widzenia, ptaszku? – podsuwam jej pomysł.

Kiwa głową i bierze głęboki oddech.

– Do widzenia, ptaszku. Dziękuję, że do nas przyleciałeś. I powodzenia tam gdzieś.

Ostrożnie przysypuje go ziemią, ale przez chwilę pozostawia głowę odsłoniętą, żeby ptak mógł się rozejrzeć po raz ostatni. Zastanawiam się, czy te same słowa padną na moim pogrzebie. Moja twarz krzywi się w grymasie. Mam nadzieję, że Gemma bardziej się rozwinie i powie coś sensownego.

– A co z robakami? – pyta nagle.

– Nie rozumiem. – marszczę brwi.

– Nie uduszą się?

– Zostaw niewielki otwór. – wzruszam ramionami, chociaż nie mam pojęcia, czy to dobre rozwiązanie.

Wydaje się zadowolona z tej sugestii. Zasypuje głowę gawrona ziemią i przyklepuje. Potem patykiem robi otwór dla robaków.

– Harry, przynieś kamienie do udekorowania grobu. – prosi.

Idę ich poszukać. Louis zostaje z moją siostrą. Mówi jej, że gawrony są bardzo towarzyskie, mają wielu przyjaciół, którzy będą wdzięczni Gemms za troskę. Okazuje się, że ma na ten temat ogromną wiedzę.

Myślę, że chce zrobić na mnie wrażenie. Czasem patrzy na mnie, jakby chciał się upewnić, że też go słyszę.

Te dwa białe kamienie, które znalazłem, są niemal okrągłe. Jeszcze skorupa ślimaka i czerwony liść. I miękkie szare piórko. Trzymam to wszystko w ręku. Jest tak pięknie, że muszę oprzeć się o szopę i przymknąć oczy.

Popełniłem błąd. Zaczynam spadać w ciemność. Nad głową zamyka się ziemia. Czuję zimno. Zaczynam drżeć. Wokół mnie robaki drążą tunele. Nadciągają korniki i stonogi. Zaraz mnie zaatakują.

Próbuję myśleć o dobrych rzeczach, ale nie mogę się wydostać z kręgu własnych wyobrażeń. Otwieram oczy. Widzę drobne, sękate palce jabłoni. Między nimi połyskuje srebrna sieć pajęcza. Zaciskam kamyki w ciepłych dłoniach.

Moje ciepło ostygnie. Odpadną mi uszy, a oczy się rozpłyną. Będę miał zaciśnięte usta, wargi zmieniają się w kleistą substancję. Robaki mnie zjedzą. Nie będzie mnie. Stanę się pożywieniem. Świat się kończy. Czuję się tak, jakbym już umarł.

Podchodzi do mnie Louis.

– Dobrze się czujesz? – pyta.

Koncentruję się na oddychaniu. Wdech. Wydech. Przynosi to jednak odwrotny efekt, kiedy uświadamiam sobie, że moje płuca zwiędną jak papierowe wachlarze, rozłożą się. Wydech. Wydech.

Louis delikatnie dotyka mojego ramienia.

– Harry?

Nie czuję smaku, węchu ani dotyku. Nie słyszę dźwięków. Nic nie widzę. Otacza mnie tylko wieczna pustka. Ziemia, a w niej dżdżownice.

Podbiega Gemma.

– Co się stało? 

– Nic. – szepczę.

– Dziwnie wyglądasz.

– Zakręciło mi się w głowie, kiedy się pochyliłem. – patrzę na nią zmęczony.

– Zawołać tatę?

– Nie. – kręcę głową.

– Jesteś pewien?

– Dokończmy pogrzeb, G. Nic mi nie będzie. – silę się na delikatny uśmiech.

Podaję jej znalezione przedmioty. Odbiega, żeby złożyć je na grobie. Louis zostaje obok mnie. Patrzy zmartwiony.

Nad ogrodzeniem przelatuje kos. Na niebie pojawiły się różowe i szare cętki. Oddychaj. Wdech. Wdech. Dasz radę.

– Co ci jest? – pyta.

Jak mam mu o tym powiedzieć? Jak mam powiedzieć, że chyba już umarłem? Jak wyjaśnić, że w sumie to nawet jutro ja mogę leżeć pod ziemią?

Wyciąga rękę i kładzie mi na karku. Nie wiem, co to znaczy. Nic już nie wiem. Jego dłoń jest silna, głaszcze mnie po plecach. Ustaliliśmy, że będziemy przyjaciółmi. Czy tak zachowują się przyjaciele?

Jestem zagubiony.

Jego ciepło przenika do mnie przez koc, płaszcz, sweter i podkoszulkę. Przenika pod skórę. Jest tak bolesne, że nie mogę znaleźć myśli. Moje ciało drży, chociaż jestem rozpalony. Czuję, jak coś rozrywa każde naczynie w moim ciele.

– Przestań. – błagam.

– Co? – Louis jest wyraźnie zaskoczony, a ja patrzę na niego z niewyobrażalnym bólem.

Odpycham go od siebie.

– Czy mógłbyś już iść? – proszę, gdy mój głos się łamie.

Zapada cisza. Ma swoje brzmienie, jakby coś pękło. Może moje serce, może jego serce, może żadne z nich.

– Chcesz, żebym sobie poszedł? – pyta powoli, patrząc mi w oczy.

– Tak. I nie wracaj. – pociągam cicho nosem.

Rzeczywiście odchodzi. 

Żegna się z Gemmą i przełazi przez dziurę w ogrodzeniu. Gdyby nie kwiaty leżące przy fotelu, mógłbym uznać, że w ogóle go tu nie było, że znów sobie coś wymyśliłem. Podnoszę bukiet. Pomarańczowe główki kiwają do mnie, kiedy podaję go siostrze.

– Daj to ptaszkowi. – mówię cicho.

– Super!

Kładzie kwiaty na wilgotnej ziemi. Przez chwilę oboje stoimy nad grobem.

Następnym grobem, nad którym będzie stać Gemma, będzie ten mój.

Boję się.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top