-18-

Morrisons jest największym supermarketem w moim ulubionym centrum handlowym. Nadchodzi pora, kiedy kończą się lekcje i wszędzie pełno ludzi. Ludzie trącają mnie ze wszystkich stron, a przynajmniej mam takie wrażenie. Owijam się ciaśniej kurtką, bojąc się, że zaraz ktoś mnie przewróci albo podepcze.

– Weź koszyk. – mówi Cara. – I uważaj na sklepowych detektywów. – radzi, a ja unoszę na nią brew.

– A jak oni wyglądają? – pytam z zainteresowaniem.

– Jakby byli w pracy!

Przytakuję delikatnym ruchem głowy.

Przechadzam się wolnym krokiem, delektując się każdą minutą mego złowieszczego przedsięwzięcia. W dziale delikatesów na ladzie leżą małe kiełbaski. Biorę dwa malutkie kawałki sera i oliwkę i nagle uświadamiam sobie, że konam z głodu. Jadłem tylko hot doga z Louisem. Na stoisku z owocami nabieram pełną garść wiśni, nie przejmując się tym, czy były czyste czy nie. Jest mi wszystko jedno. Jem, idąc dalej. Mój brzuch zaczyna wydawać z siebie zadowolone pomruki, na co mam ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem, ale wiem, że nie powinienem. W końcu nie chcę zwracać na siebie uwagi.

– Gdzie ty to wszystko mieścisz? – pyta Cara, a ja tylko wzruszam ramionami. – Niedobrze mi się robi na twój widok.

Każe mi wkładać rzeczy, których nie chcę, do koszyka. Zupę pomidorową i krakersy śmietankowe. Ohyda. Teraz to mi robi się niedobrze tylko od patrzenia na te produkty.

– W kieszeni chowaj to, co chcesz zabrać. – szepcze mi do ucha.

– Czyli co?

Zniecierpliwiła się. Patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a ja posyłam jej moje zagubione spojrzenie.

– Nie wiem, do cholery! – jęczy załamana. – W tym sklepie jest mnóstwo rzeczy, Harry. Sam decyduj, co chcesz wziąć.

Znów potakuję delikatnym ruchem głowy.

Wybieram smukłą buteleczkę z lakierem do paznokci w kolorze krwistej czerwieni. Wydaje się być bardzo ładny, odważny. Zwracałbym na siebie uwagę. Wciąż mam na sobie kurtkę Louisa, w której jest bardzo wiele kieszeni. Łatwo coś do nich przemycić. Zastanawiam się, co on już w niej przemycał. W końcu zbiera grzybki i jest chujem, wszystkiego mogę się po nim spodziewać. Przypominam sobie, jak kilka godzin wcześniej mnie zranił. Czuję się zażenowany. Mój brzuch nieprzyjemnie się zaciska.

– Super! – oznajmia Cara, tamując na chwilę rwącą rzekę myśli w mojej głowie. – Prawo zostało złamane. Możemy już iść?

– To wszystko? – pytam, lekko unosząc lewą brew.

– Teoretycznie tak. – kiwa głową, a ja nie jestem ani trochę zadowolony.

– Nie poczułem żadnych emocji. Ucieczka z knajpy bez płacenia rachunku byłaby bardziej podniecająca. – wzdycham ciężko, wydymając dziecinnie wargę.

Teraz to ona wzdycha, zerkając na telefon.

– Dobra, jeszcze pięć minut. – mówi dokładnie tak jak tata.

– A ty? Będziesz się tylko przyglądać? – pytam, rozglądając się po kolejnych półkach.

– Stoję na czatach. – puszcza mi oczko, a ja uśmiecham się delikatnie.

Farmaceutka w dziale aptecznym rozmawia z klientem o syropie na kaszel. Chyba nie odczuje braku balsamu nawilżającego ani małego pudełka odżywczego kremu do ciała. Wrzucam do koszyka chrupkie pieczywo. W kieszeni ląduje nawilżający krem do twarzy. Herbata do koszyka. Jedwabny balsam do ciała dla mnie. Czuję się tak, jakbym zbierał truskawki. Nagle to wszystko wydaje się takie proste.

– Jestem w tym dobry. – oznajmiam Carze z dumą.

– Świetnie. – mamrocze.

Nie słucha mnie. Stoi na czatach. Bawi się czymś przy ladzie apteki, obracając tą rzecz w dłoniach. Jej wzrok jest jakiś taki nieobecny.

– Do działu słodyczy. – zarządzam.

Nie odpowiada. Zostawiam ją. Poradzę sobie sam. W końcu tak dobrze mi idzie.

Nie jesteśmy wprawdzie w Belgii, ale na półkach znajdują się miniaturowe pudełka z truflami, przewiązane uroczymi kolorowymi kokardkami. Kosztują tylko funta i dziewięćdziesiąt dziewięć pensów, więc pakuję niemal od razu dwa do kieszeni. Kurtka motocyklowa okazuje się idealna do kradzieży. Ciekawe, czy Louis sam się o tym przekonał. Na pewno. Uświadamiam sobie, jak bardzo takie zachowanie by do niego pasowało. Od razu się denerwuję. Jestem zbyt dużym wyzwaniem dla niego. Boi się, że umrę, a ja... Cóż, umrę. Tacy jak ja nie mają szansy na miłość. 

Mijam kolejne regały i już przy lodówkach mam kieszenie wypchane po brzegi. Czuję też na sobie dużo większy ciężar przez wszystkie wybrane artykuły. Zastanawiam się, jak długo wytrzymałyby w nich mrożonki Bena i Jerry'ego, gdy mijają mnie dwie dziewczyny, z którymi chodziłem do szkoły. Zatrzymują się na mój widok i coś do siebie szepczą. Już mam wysyłać smsa do Carze, żeby przybyła z odsieczą, kiedy do mnie podchodzą. Cholera.

– Harry Styles? – pyta blondynka, uśmiechając się lekko.

– Tak. – kiwam głową, patrząc na nią wyczekująco. Błagam niebiosa, aby ją ode mnie zabrały.

– Pamiętasz nas? Jesteśmy Fiona i Beth. – mówi ta druga i brzmi to tak, jakby były parą. – Odszedłeś ze szkoły w jedenastej klasie, prawda?

– W dziesiątej. – mamroczę, starając się uzyskać jak najbardziej nieprzyjazny ton.

Patrzą na mnie, wyraźnie na coś czekając. Czy nie zdają sobie sprawy, że przybywają z innej planety – tej, która obraca się znacznie, znacznie wolniej niż ta moja – i nie mam im nic do powiedzenia? Naprawdę. Mam już ich dość, chociaż powiedziały do mnie raptem kilka słów.

– Co słychać? – pyta w końcu Fiona. Beth kiwa głową, jakby całkowicie zgadzała się z tym pytaniem. – Ciągle się leczysz? – znów się uśmiecha.

– Już nie.

– Wyzdrowiałeś?

– Nie. – wywracam oczami.

Patrzę, czy zrozumiały. Widzę to najpierw w ich oczach, a potem na policzkach i ustach. Mogłem się spodziewać takiej reakcji. Nie będą zadawały mi więcej pytań, te grzecznościowe już się wyczerpały. Chcę je odprawić, ale nie wiem, jak to zrobić. Zasadniczo jestem mocno odzwyczajony od wszelkich kontaktów towarzyskich z kimś spoza rodziny i Cary oraz ostatnio Louisa. Uświadamiam sobie, że wiele cennych lekcji życia mnie ominęło i nadal omija. 

– Jestem tutaj z Carą. – rzucam, żeby przerwać przedłużającą się ciszę. – Carą Walker. Była o klasę wyżej.

– Naprawdę? – Fiona od razu szturcha przyjaciółkę. – Dziwne. Opowiadałam ci o niej. – ma jakiś dziwny błysk w oczach.

Beth rozjaśnia się nieco z ulgą. Nareszcie rozmowa zeszła na normalny plan.

– Pomaga ci robić zakupy? – zwraca się do mnie jak do czterolatki, mówi wolno i przesłodzonym głosem.

– Niezupełnie. – mamroczę.

– Patrzcie! – wykrzykuje nagle Fiona. – Tam jest! Już wiesz, o kim mówiłam?

Beth potakuje bardzo szybko głową. Jej kucyki podskakują.

– Ach, to ona!

Zaczynam żałować, że w ogóle coś do nich powiedziałem. Nachodzą mnie jakieś cholernie złe przeczucia. Ale jest już za późno. Schrzaniłem.

Cara nie okazuje radości na ich widok, gdy do nas podchodzi.

– Co tu robicie? – rzuca, gromiąc je wzrokiem.

– Rozmawiamy z Harrym.

– O czym? – kładzie dłonie na swoich biodrach.

– O tym i owym.

Cara przygląda mi się podejrzliwie, potem przenosi wzrok na dziewczyny i następnie znów na mnie.

– Możemy już iść? – pyta.

– Tak. – uśmiecham się lekko, kiwając głową.

– Zanim odejdziecie, – Fiona łapie Carę za rękaw – powiedz, czy to prawda, że spotykasz się ze Scottem Redmondem?

Cara chwilę wyraźnie się waha.

– Dlaczego pytasz? Znasz go? – unosi brew.

Fiona prycha, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Wszyscy go znają. – mówi, wywracając oczami. – To znaczy wszystkie. – poprawia się z wrednym uśmieszkiem.

Beth wybucha śmiechem, łapiąc się za brzuch.

– Tak, chodził z moją siostrą jakieś pół godziny.

W oczach Cary pojawia się dziki błysk.

– Naprawdę? – pyta powoli.

– Słuchajcie. – wtrącam się nagle. – To naprawdę cholernie fascynująca rozmowa, ale musimy się już zbierać. Mam do odebrania zaproszenia na swój pogrzeb, same wiecie.

To je całkowicie ucisza. Fiona wygląda na mocno zdezorientowaną.

– Serio? – pyta, patrząc na mnie wielkimi oczami.

– Serio. – chwytam Zoey pod ramię z szerokim uśmiechem. – Żałuję, że mnie na nim niestety nie będzie. Uwielbiam imprezy! Przyślijcie mi smsa, jeśli przyjdzie wam do głowy jakiś dobry pomysł na pieśń żałobną. Cały czas jej szukam. – puszczam im oczko, nie mogąc być z siebie bardziej zadowolonym.

Zostawiamy je kompletnie oszołomione na środku alejki. Obchodzimy regały i zatrzymujemy się w dziale przyborów kuchennych. Jesteśmy otoczeni sztućcami ze stali nierdzewnej.

– To kompletne idiotki, Cara. Nie mają o niczym pojęcia.

Cara ogląda szczypce do cukru. Wydają się dla niej niezwykle interesujące, na co marszczę lekko czoło.

– Nie chcę o tym mówić. – mówi do mnie cicho.

– Zróbmy coś szalonego żeby poprawić sobie nastrój. Postarajmy się jak najwięcej razy w ciągu godziny złamać prawo. – proponuję z lekkim uśmiechem.

Cara uśmiecha się blado. Wcale nie wygląda na zadowoloną. 

– Możemy podpalić dom Scotta. – szepcze.

– Nie powinnaś im wierzyć. – patrzę na nią karcącym wzrokiem.

– Dlaczego?

– Bo znasz go lepiej niż one. – mówię pewny swoich słów.

Nigdy nie widziałem, jak Cara płacze. Nigdy. Naprawdę. Nie uroniła ani jednej łzy, nawet wtedy kiedy odebrała wyniki swojego egzaminu, nawet gdy powiedziałem jej, że jestem śmiertelnie chory i umrę. Zawsze sądziłem, że nic nie jest w stanie jej poruszyć. A teraz płacze w supermarkecie. Tak po prostu cicho sobie chlipie. Wydaje się malutką, zagubioną dziewczynką. Próbuje to ukryć i zasłania twarz bujnymi włosami.

– Co jest? Co się stało? – pytam cicho, kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Muszę go znaleźć. – mówi tylko, a ja wiem, kogo ma na myśli.

– Teraz?

– Przepraszam. – szepcze, nie patrząc na mnie.

Robi mi się zimno na widok jej łez spływających strumieniami po różowych policzkach. Dlaczego jej na nim aż tak zależy? Przecież znają się dopiero kilka tygodni. To nie może być nic poważnego. Zresztą to ćpun. Tak samo jak ten cholerny Louis. Wszyscy są tacy sami. Do bani. Nadają się tylko do śmietnika.

– Jeszcze nie skończyliśmy z łamaniem prawa.

Kiwa głową. Łzy spływają jej po twarzy. Kilka skapuje z brody na jej dekolt. Płyną po jej skórze w dół ciała. Przez chwilę śledzę je uważnym wzrokiem, na tyle, ile pozwala mi materiał jej bluzki.

– Postaw gdzieś koszyk i po prostu wyjdź. Przykro mi. Nic nie poradzę. Muszę iść. Muszę już iść.

Już to widziałem. Wielokrotnie. Cara odchodzi, jej złote włosy podskakują, gdy się oddala. Widzę, jak ociera twarz rękawem. Nie chcę myśleć o glutach, które pozostawiła na ubraniu. To bardzo niesmaczne. Lekko się skrzywiam.

Może podpalę jej dom...

Bez mojej jedynej przyjaciółki ta cała zabawa kompletnie traci sens. Odstawiam koszyk z miną mówiącą: Nie do wiary, zapomniałem portfela!. Stoję jakiś czas w miejscu, drapiąc się po głowie w wyraźnym zakłopotaniu, a potem ruszam w kierunku wyjścia. W tej samej chwili ktoś chwyta mnie mocno za nadgarstek.

Cara twierdziła, że detektywów sklepowych naprawdę łatwo rozpoznać. Sądziłem, że są ubrani w dopasowane garnitury i nie wkładają płaszczy, bo cały czas spędzają w sklepie. W ich uszach powinny być jakieś małe urządzenia z kablem znikającym gdzieś za kołnierzem koszuli.

Ten nosi zwykłą kurtkę dżinsową i ma krótko przystrzyżone włosy.

– Zamierzasz zapłacić za to, co schowałeś w kieszeni? – pyta ostro, lekko mnie szarpiąc. – Mam powody przypuszczać, że zabrałeś kilka rzeczy z działu piątego i siódmego. Widział to jeden z naszych pracowników.

Wyjmuję z kieszeni lakier do paznokci i oddaję mu posłusznie.

– Może pan to zabrać.

– Pójdziesz ze mną.

Fala gorąca zalewa mi szyję i podnosi się aż do oczu. Skóra na nadgarstku pali żywym ogniem.

– Nie chcę. – mówię, patrząc na niego błagalnie.

– Miałeś zamiar wyjść ze sklepu i nie płacić. – stwierdza, ciągnąc mnie mocno za rękę.

Idziemy wzdłuż regałów na sam tył sklepu. Wszyscy na mnie patrzą, czuję na sobie palące spojrzenia. Oni wiedzą, co zrobiłem. W sumie nie jestem pewien, czy ten facet ma prawo mnie gdziekolwiek ciągnąć. Może wcale nie jest detektywem sklepowym, tylko chce mnie zwabić w jakieś odosobnione miejsce i uprowadzić. Szkoda, że nie wie, że marny byłby ze mnie dawca organów, jako dziwka też za długo nie popracuję, zresztą chyba to po mnie widać. Zapieram się z całych moich sił nogami i przytrzymuję najbliższego regału. Oddycham z trudem. Świat zaczyna lekko wirować.

Mężczyzna waha się.

– Dobrze się czujesz? Masz astmę albo coś w tym rodzaju? – pyta, przystając na chwilę.

Zamykam oczy. Liczę do pięciu. Skupiam się na tym, żeby moje płuca wypełniały się powietrzem.

– Nie, ja... Nie chcę...

Nie mogę nawet dokończyć zdania. Zbyt wiele słów pcha mi się na usta. Wszystko mnie osacza. Czuję, jakbym się rozpadał.

Mężczyzna marszczy brwi, wyjmuje pager z kieszeni kurtki i prosi o pomoc. Mija nas wózek z dwójką dzieciaków, które się na mnie gapią. Dziewczyna w moim wieku przechodzi obok wolnym krokiem, a potem zawraca z głupim uśmiechem.

Zbliża się do nas wysoka kobieta. Z plakietki przypiętej do jej ubrania dowiaduję się, że ma na imię Shirley. Patrzy na mnie surowo. Jest ubrana w eleganckie spodnie i białą koszulę. Na nogach ma botki z zeszłej jesiennej kolekcji.

– Zabiorę go. – oświadcza sucho i natychmiast odprawia detektywa. – Idziemy chłopcze.

Tajne biuro znajduje się za działem rybnym. Nigdy bym się nie domyślił, że tam jest. Shirley zamyka za nami drzwi. Takie pokoje widzi się tylko na filmach kryminalnych: małe i duszne, ze stołem i dwoma krzesłami, oświetlone mrygającą jarzeniówką.

– Siadaj. – rzuca Shirley. – Opróżnij kieszenie.

Robię wszystko, co mi każe. Rzeczy, które ukradłem, wyglądają naprawdę nędznie i tanio na pustym stoliku. Nie ma tego dużo. To niezbyt wielki łup.

– Tak. – mówi, wiercąc mi w głowie dziurę swoim przenikliwym wzrokiem. – Nazwałabym to dowodami. A ty?

Próbuję się rozpłakać, ale nie robi to na niej żadnego wrażenia. Podaje mi chusteczkę z obojętną miną. Czeka aż do końca wydmucham nos i wskazuje, gdzie stoi kosz na śmieci. Cholera. Chyba inni też tego próbowali.

– Muszę ci zadać kilka pytań. Zacznijmy od tego, jak się nazywasz. – mówi obojetnie.

Cała ta procedura trwa bardzo długo. Chce znać wszystkie szczegóły: mój wiek, adres, numer telefonu taty. Pyta nawet o imię mamy, chociaż nie uważam, żeby to miało jakieś znaczenie w tym momencie.

– Masz wybór. Możemy zadzwonić do twojego ojca albo zawiadomić policję.

Decyduję się na desperacki krok. Zdejmuję kurtkę Louisa i zaczynam rozpinać koszulę. Prawie nie mrugnęła okiem.

– Nie jestem zdrowy. – mówię, patrząc jej w oczy. 

Ściągam rękaw i pokazuję metalowy dysk znajdujący pod pachą.

– To specjalny port, przez który podają mi leki.

– Ubierz się.

– Chcę, żeby mi pani uwierzyła. – mówię, nie przerywając naszego kontaktu wzrokowego.

– Wierzę ci.

– Choruję na białaczkę limfoblastyczną. Może pani zadzwonić do szpitala.

– Ubierz się.

– Wie pani, co to za choroba? – pytam, nie dając za wygraną.

– Niestety nie.

– Rak. – oświecam ją, mając nadzieję, że w końcu to na nią zadziała.

Nie dała się nastraszyć. Dzwoni do taty. Wzdycham ciężko, siadając znów na plastikowym krzesełku. 

Jest takie specjalne miejsce pod lodówką w naszym domu, gdzie zawsze stoi kałuża wody. Każdego ranka tata wyciera ją specjalną ściereczką antyseptyczną. W ciągu dnia woda zbiera się znowu. Drewniane klepki podłogowe nasiąkają wilgocią. Pęcznieją. Pamiętam, jak którejś nocy nie mogłem zasnąć, bo zauważyłem trzy uciekające karaluchy, kiedy tylko zapaliłem światło. Następnego dnia tata kupił pułapki z klejem i włożył do nich kawałek banana na przynętę. Mimo to nie udało nam się złapać ani jednego karalucha. Tata mówi, że mam po prostu przywidzenia.

Już kiedy byłem bardzo mały, widziałem te wszystkie znaki: motyle zamknięte w słoikach z dżemem, królika Gemmy, który zjadł własne dzieci. To się działo. To było naturalne. Taki był świat.

Była taka dziewczynka w mojej szkole, która strasznie potłukła się, spadając z kucyka. Później chłopak ze sklepu warzywnego wpadł pod taksówkę. Mój wujek Bill miał guza mózgu. Potem przez wiele dni nie mogłem usunąć z butów ziemi z cmentarza. Cały czas mnie otaczała. Cały czas ją czułem.

Kiedy zauważyłem czerwone kreski na plecach, tata zaprowadził mnie do lekarza. Powiedział, że nie powinienem być wciąż zmęczony. Mówił wiele różnych rzeczy. Nocą drzewa stukały do moich okien, jakby chciały wedrzeć się do środka i mnie złapać. Czułem się osaczony. Wszędzie czyhała śmierć.

Teraz też się tak czuję. Jakby świat dawał mi znak.

Wchodzi tata i przykuca przy moim krześle. Unosi mi brodę tak, żebym mógł spojrzeć mu w oczy. Jeszcze nigdy nie był tak smutny. Widzę, jak rozpada się gdzieś za swoimi źrenicami.

– Nic ci nie jest? – pyta cicho, gładząc delikatnie moją rozpaloną skórę.

Ma na myśli stan fizyczny, więc oznajmiam mu, że nie. Oczywiście, że wszystko jest w porządku. Nie wspominam o pająkach na parapecie, które tylko czekają, żeby owinąć mnie swoimi pajęczynami.

Tata wstaje i patrzy na siedzącą przy biurku Shirley.

– Mój syn jest chory. – oznajmia spokojnie.

– Wspominał o tym. – kobieta kiwa głową niczym niewzruszona.

– Nie robi to pani żadnej różnicy? Jesteście zupełnie nieczuli? – tata unosi brew w zaskoczeniu.

– Pański syn został przyłapany na próbie wyniesienia ze sklepu rzeczy, za które nie zamierzał zapłacić.

– Skąd pani wie, że nie zamierzał zapłacić?

– Schował je w kieszeniach.

– Ale nie wyszedł. – odbija zgrabnie piłeczkę.

– Zamiar dokonania kradzieży jest przestępstwem. Na tym etapie możemy udzielić mu ostrzeżenia. Nie robił tego wcześniej, więc nie mam obowiązku powiadamiania policji, jeśli oddam go pod pańską opiekę. Muszę jednak zyskać pewność, że potraktuje pan tę sprawę bardzo poważnie.

Tata patrzy na nią tak, jakby zadała mu niezwykle trudne pytanie i zastanawia się nad odpowiedzią. Wie, że w tym momencie przegrał. 

– Tak. – mówi tylko. – Właśnie tak zrobię.

Potem pomaga mi wstać.

Shirley też wstaje. Patrzę, jak jej spodnie marszczą się przy udach.

– Zatem rozumiemy się? – dopytuje.

Tata jest zdezorientowany. Patrzy na nią przez chwilę, ale ona się nie odzywa.

– Przepraszam. Mam pani zapłacić?

– Zapłacić? – teraz to Shirley nie wie, o co chodzi.

– Za to, co wziął.

– Nie, nie. – mówi od razu.

– Więc mogę go zabrać do domu?

– Jeśli przemówi mu pan do rozsądku. – uprzedza.

Tata patrzy na mnie. Cedzi słowa, jakbym był głupi i opóźniony. Sprawia mi to niebywałą przykrość.

– Włóż kurtkę, Harry. Jest zimno.

Gdy przyjeżdżamy przed nasz dom, prawie wyciąga mnie z samochodu i prowadzi za ramię do domu. Następnie popycha mnie do salonu.

– Siadaj i mów. – rzuca ostro.

Sadowię się na naszej kanapie, a on zajmuje miejsce w fotelu naprzeciwko. Układa dłonie w piramidkę. Droga do domu zupełnie go wyczerpała. Wygląda jak szaleniec, gdy z trudem łapie teraz oddech. Sprawia wrażenie, jakby nie spał od wielu tygodni i teraz był w takim stanie, że można się po nim spodziewać naprawdę wszystkiego.

– Co ty wyprawiasz, do cholery? – niemal warczy.

– Nic.

– Kradzież w sklepie to nic? Znikasz na całe popołudnie, nie zostawiasz mi żadnej wiadomości i myślisz, że to nic? – unosi się lekko z fotela, po czym znów opada na niego tyłkiem.

Obejmuje się ramionami, jakby zmarzł. Siedzimy tak przez dłuższą chwilę. Słyszę tykanie kuchennego zegara. Na stoliku obok mnie leży czasopismo motoryzacyjne taty. Bawię się jednym rogiem. Zaginam go i odginam, czekając na to, co będzie dalej.

Wreszcie tata się odzywa. Ostrożnie dobiera słowa. Jego głos jest dużo łagodniejszy. Chyba trochę ochłonął.

– Masz prawo do pewnych rzeczy. – mówi powoli. – Pozwalam ci naciągać reguły, ale nie możesz dostać wszystkiego, Harry.

Mój uśmiech przypomina brzęk tuczonego szkła, które spada z bardzo wysoka. Dziwi mnie to. Jestem zaskoczony swoim zachowaniem: składam czasopismo taty na pół i wydzieram pierwszą stronę, na której znajduje się zdjęcie jakiegoś czerwonego sportowego samochodu i ładnej dziewczyny o białych zębach. Zwijam papier w kulkę i rzucam z całych sił na drewnianą podłogę. Wyrywam kolejne kartki, jedną po drugiej, i próbuję trafić nimi w stół. W ten sposób niszczę całą gazetę i rozrzucam ją między nami. Wszystko jest w malutkich kawałkach. Dokładnie tak jak ja w tej konkretnej chwili.

Obaj wpatrujemy się w zniszczone strony. Oddycham ciężko i bardzo chcę, żeby coś się wydarzyło, coś wielkiego jak wybuch wulkanu w ogrodzie. Ale tata tylko mocniej obejmuje się ramionami. Zawsze tak robi, gdy jest zdenerwowany – nic nie można wtedy z niego wyciągnąć, zachowuje się tak, jakby go nie było. Chciałbym tak umieć. Chciałbym też zniknąć. Wielu rzeczy bym chciał.

A potem tata pyta:

– Co się stanie, kiedy przestaniesz panować na złością, Harry? Kim będziesz? Co po sobie zostawisz? – jego głos jest spokojny, miękki.

Nie odpowiadam, wpatruję się w nikłe światło lampy otaczającej kanapę i kawałek puchatego dywanu pod moimi stopami. Moje vansy są brudne po całym tym zwariowanym dniu.

Myślę, że prawdziwy problem leży w tym, że ja chyba niczego po sobie nie zostawię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top