-16-
Jest brzydszy, niż mi się wydawało. Pewnie wyidealizowałem jego obraz w pamięci, gdy wracałem myślami do jego skórzanej kurtki i opiętych jeansów. Nie wiem dlaczego, a może wiem, tylko nie chcę się do tego przyznać nawet przed samym sobą? Wyobrażam sobie, jak Cara by mnie wyśmiała, że zapukałem do jego drzwi jak ostatni desperat. Postanowiłem, że nigdy jej o tym nie powiem. Twierdzi, że brzydale przyprawiają ją o ból głowy. Louis na pewno nie przypadł jej do gustu.
– Unikasz mnie. – mówię, opierając się o drzwi, które dla mnie otworzył.
Zaskoczyłem go, ale szybko dochodzi do siebie. Marszczy lekko brwi, po czym uśmiecha się delikatnie. Czuję jak jego wzrok przesuwa się po moim ciele. Jestem w fioletowych dresach i żółtej bluzie. Widzę w jego oczach lekkie rozbawienie, gdy natrafia na wystające z vansów puchate skarpetki. Zaraz jednak patrzy znów na moją buzię.
– Byłem zajęty. – odpowiada spokojnie.
– Naprawdę? – unoszę brew.
– Tak.
– Więc nie boisz się, że cię zarażę? – przekrzywiam lekko głowę, przyglądając mu się wnikliwie –Większość ludzi zachowuje się tak, jakbym mógł przekazać im raka albo traktują mnie tak, jakbym zachorował z własnej winy. – mówię cicho.
Jest przestraszony. Jego oczy to zdradzają.
– Nie, nie! Ja tak nie myślę! – broni się, wyrzucając dłonie w powietrze.
– Świetnie. – uśmiecham się szeroko, a on jest jeszcze bardziej zagubiony. – To kiedy przejedziemy się na motorze? – pytam od razu.
Zawstydzony szura nogami na schodach.
– Tak naprawdę nie zdałem jeszcze wszystkich egzaminów i nie wolno mi wozić pasażerów. – mamrocze, a ja tylko się w niego wgapiam.
Przychodzi mi na myśl, że jest pewnie milion powodów, dla których przejażdżka motorem z Louisem to kiepski pomysł. Nawet bardzo kiepski pomysł. Możemy mieć wypadek. Możemy umrzeć. On może przeżyć, a ja umrzeć i będzie musiał ponieść za to konsekwencje. Może też nie być to tak przyjemne, jak się spodziewam. W końcu jedyne co mam to moje wyobrażenia i jakieś sceny z filmów. No i co powiem wtedy Carze? Najbardziej na świecie chcę się przejechać motorem. Nie pozwolę, żeby powstrzymał mnie brak jakiejś głupiej licencji. Louis musi mnie przewieźć!
– Masz zapasowy kask? – pytam, zagryzając dolną wargę.
Na jego twarzy znów pojawia się leniwy uśmiech. Uwielbiam go! Czy też wydaje mi się brzydki? Nie, całkowicie się zmienił. Teraz jest tak cholernie przystojny z tymi swoimi błękitnymi oczami i wąskimi wargami. Gorący.
– W szopie. – kiwa lekko głową. – Mam też zapasową kurtkę.
Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Czuję się odważny i pewny siebie.
– No to jazda. – poganiam go. – Nim zacznie padać musimy się przejechać.
Zamyka za sobą drzwi.
– Nie będzie padać. – wywraca oczami, ale ja wiem swoje.
Okrążamy dom i wyjmujemy rzeczy z szopy. Kiedy jednak pomaga mi zapiąć kurtkę, mówiąc, że jego motor wyciąga 140 km/h, otwierają się tylne drzwi i jakaś kobieta wychodzi na dwór. Ma na sobie koszulę nocną i kapcie. Jej włosy są w kompletnym nieładzie, a twarz ma w sobie coś z Louisa.
– Wracaj do domu, mamo. – prosi Louis. – Przeziębisz się. – dodaje, wzdychając cicho,
Ale ona idzie w naszą stronę. Ma najsmutniejszą twarz, jaką widziałem. Wygląda tak, jakby kiedyś się topiła i woda pozostawiła na niej swój ślad. Jej oczy są takie... puste. Kąciki ust zwisają w dół.
– Dokąd się wybierasz? – pyta go, nie zwracając na mnie uwagi. – Nie mówiłeś, że wychodzisz.
– Niedługo wrócę. – Louis kładzie uspokajająco dłoń na jej ramieniu.
Kobieta wydaje dziwny dźwięk z głębi gardła. Louis patrzy na nią ostro.
– Przestań, mamo. – jego głos jest stanowczy, już nie taki miękki. – Wykąp się i ubierz. Będę z powrotem, zanim się obejrzysz.
Kobieta lekko kiwa głową i idzie w stronę domu. Nagle zatrzymuje się, jakby o czymś sobie przypomniała. Odwraca się i po raz pierwszy spogląda na mnie, na obcą osobę w jej ogrodzie. Marszczy brwi.
– Kim jesteś? – pyta.
– Mieszkam obok. Przyszedłem do Louisa. – uśmiecham się przyjaźnie.
Smutek w jej oczach się pogłębia. Spuszcza wzrok. Zaczyna lekko drżeć.
– Tak myślałam.
Louis podchodzi do matki i ujmuje ją łagodnie za łokcie.
– Chodźmy. – prosi. – Powinnaś wejść do domu.
Pozwala mu poprowadzić się ścieżką do tylnych drzwi. Wchodzi na stopień i odwraca się jeszcze raz, żeby na mnie spojrzeć. Nie odzywa się, ja też milczę. Patrzymy na siebie, a potem oboje znikają w środku. Zastanawiam się, o czym rozmawiają. Wciskam dłonie w kieszenie moich dresów.
– Czy ona dobrze się czuje? – pytam, kiedy Louis wraca do ogrodu.
– Jedźmy już. – mówi, całkiem mnie zbywając.
Nie tak to sobie wyobrażałem. Nie przypomina to jazdy na rowerze stromym zboczem ani nawet przejażdżki samochodem z głową wystawioną na zewnątrz. To coś bardziej żywiołowego, jak spacer po plaży zimą, kiedy wiatr od morza jest tak silny, że niemal urywa głowę. Kaski mają plastikową osłonę na twarz. Opuściłem swoją, ale Louis tego nie zrobił. Celowo.
– Lubię, kiedy wiatr wieje mi w oczy. – powiedział, uśmiechając się pod nosem.
Kazał mi się przytulić, gdy będziemy mijali zakręty. Tak też zrobiłem. Stwierdził, że skoro to moja pierwsza przejażdżka, nie będzie jechał zbyt szybko. Ale przecież to mogło oznaczać wszystko. Nawet przy mniejszej prędkości możemy się unieść i polecieć. Nawet jadąc powoli możemy umrzeć. Ja i tak już umieram, tak jakby.
Mijamy ulice, latarnie, domy. Zostawiamy za sobą rozmaite sklepy, zakłady przemysłowe i lasek, przekraczamy granicę miasta, gdzie wszystko ma ustalony porządek. Przed nami pojawiają się drzewa, pola i otwarta nieograniczona przestrzeń. Chowam głowę za plecami Louisa, zamykam oczy i zastanawiam się dokąd mnie zabierze. Czuję to, jak pachnie. Wyobrażam sobie konie w silniku, z rozdętymi chrapami, parującym oddechem, galopujące nad ziemią. Słyszałam kiedyś historię o nimfie porwanej przez boga i uwiezionej rydwanem w jakąś mroczną i niebezpieczną okolicę. Czy Louis jest bogiem? Czasem tak wygląda w słońcu.
Dojeżdżamy do miejsca, którego zupełnie się nie spodziewałam: na zabłocony parking na poboczu autostrady. Stoją tam dwie ciężarówki, kilka starych samochodów i mała budka z hot dogami.
Louis wyłącza silnik, kopie podstawkę i zdejmuje kask.
– Musisz zsiąść pierwszy. – mówi, odwracając do mnie głowę.
Kiwam głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Zostawiłem oddech gdzieś daleko na drodze. Kolana mi się trzęsą i muszę zdobyć się na wysiłek, żeby przerzucić nogę nad motorem i postawić ją na ziemi. Ziemia jest nieruchoma. Całe szczęście. Jeden z kierowców ciężarówek puszcza do mnie oko przez szybę. Trzyma w ręku filiżankę z parującą herbatą. W budce z hot dogami niska dziewczyna uczesana w koński ogon podaje torebkę frytek mężczyźnie z psem. Jestem inna niż oni. Przylecieliśmy tutaj z daleka, a wszyscy są zupełnie zwyczajni.
– Jeszcze nie dotarliśmy na miejsce. – uprzedza mnie Louis. – Przekąsimy coś, a potem sam zobaczysz.
Zdaje się rozumieć, że nie mogę jeszcze mówić, i nie czeka na żadną odpowiedź. Idę wolno za nim. Patrzę jakie ślady w błocie zostawiają jego buty. Słyszę, jak zamawia dwa hot dogi z cebulką. Skąd wiedział, że to mój wymarzony lunch? Może to był też jego wymarzony lunch...
Jemy na stojąco. Dzielimy się colą. Mógłbym się zaśmiać, że skoro pijemy z jednej butelki to jakbyśmy się całowali, ale tego nie robię. Dziwię się, że tu jestem. Świat otworzył się przede mną na siedzeniu motoru, niebo wyglądało jak jedwab i zobaczyłem popołudniowe światło nie białe, szare albo srebrne, ale połączenie wszystkich tych barw. Całą tęczę. Wrzucam papier do kosza i dopijam colę.
– Gotowy? – pyta Louis.
Idę za nim przez furtkę za budką z hot dogami. Mijamy rów i wchodzimy do niewielkiego lasku. Błotnista ścieżka prowadzi na otwartą przestrzeń. Nie miałem pojęcia, że znajdujemy się tak wysoko. Jestem zachwycony. Jakby ktoś rozłożył nam całe miasto u stóp. Spoglądamy na nie z góry. Wow.
– Nie wiedziałem, że stąd jest taki widok. – przyznaję, podziwiając to wszystko. Domy są takie odległe, małe.
Siedzimy razem na ławce, nie dotykając się kolanami. Między nami jest pewien dystans. Czuję twardą ziemię pod stopami. Powietrze jest zimne, pachnie mrozem, który nadejdzie razem z zimą. Zaciągam się nim, czując jak wypełnia całe moje płuca. Przymykam na chwilę oczy.
– Przyjeżdżam tutaj, kiedy chcę się wyrwać na chwilę. – mówi cicho Louis. – To stąd przywiozłem grzyby. – zerka na mnie na chwilę.
Wyjmuje paczkę z tytoniem i otwiera ją. Sypie trochę czarnego proszku na bibułkę i ostrożnie zwija skręta. Ma brudne paznokcie, a ja drżę na myśl o tym, że mógłby mnie dotykać tymi rękami. Chciałbym, żeby dotykał mnie tymi rękami. Nawet tymi palcami z paznokciami brudnymi od pracy w ogrodzie.
– Proszę. To cię rozgrzeje. – uśmiecha się lekko.
Podaje mi papierosa. Przyglądam się, jak robi drugiego dla siebie. Skręt wygląda niczym blady, chudy palec. Przypomina te moje. Podaje mi ogień. Podpalam i się zaciągam. Nie odzywamy się całą wieczność, tylko wydmuchujemy dym na miasto.
– Cokolwiek tam się teraz dzieje, o tym nie wiemy. – stwierdza, patrząc w dal.
Wiem, co ma na myśli. Tam na dole może być piekło. Wielki chaos snów i marzeń kłębiących się we wnętrzach małych domków. Ale tutaj panuje spokój. Jest czysto. Jesteśmy tylko my.
– Przykro mi, że widziałeś moją mamę. – szepcze. – Czasem trudno z nią dojść o ładu.
– Choruje? – spoglądam na niego, ale on tego nie odwzajemnia.
– Niezupełnie.
– To co jej jest? – może odrobinę za bardzo naciskam, ale tak bardzo chciałbym wiedzieć. Chciałbym go poznać.
Wzdycha, przesuwa ręką po włosach. Zaczesuje je do tyłu, ale zaraz znów opadają. Wydają się być miękkie.
– Tata zginął w wypadku samochodowym półtora roku temu.
Rzuca papierosa na trawę. Patrzymy, jak się żarzy pomarańczowym światłem. Mam wrażenie, że mijają minuty, zanim w końcu gaśnie. Louis dla pewności przygniata go butem.
– Chcesz o tym pogadać? – pytam ostrożnie.
Wzrusza ramionami. W końcu na mnie spogląda i chwilę bada moją twarz, nim znów się odwraca.
– Nie ma o czym. Rodzice pokłócili się, tata wybiegł z domu i chciał pojechać do pubu, ale nie rozejrzał się na skrzyżowaniu. Dwie godziny później do drzwi zapukała policja.
– Cholera!
– Widziałeś kiedyś przestraszonego policjanta?
– Nie. – kręcę głową.
– Straszny widok. Mama siedziała na schodach i zakrywała uczy dłońmi, a oni stali na korytarzu. Zdjęli czapki i kolana im się trzęsły. – zaśmiał się przez nos, miękko i smutno. – Byli tylko trochę starsi ode mnie. Nie umieli sobie poradzić z tą sytuacją.
– Okropne!
– Mama nie mogła uwierzyć, że tata nie żyje. Zabrali ją, żeby zobaczyła ciało. Chciała tego, ale nie powinni byli jej na to pozwolić. Zostało zmasakrowane. – mówi ponuro, bawiąc się zwoimi palcami. Jest rozżalony.
– Pojechałeś z nimi?
– Czekałem na zewnątrz.
Teraz rozumiem, dlaczego Louis jest inny niż Cara, inny niż wszyscy, których znam ze szkoły. Łączy nas ból. Jest jak ja. Na trochę inny sposób, ale jesteśmy podobni. Czuję się z tym lepiej. Czuję, jakby kamień spadł mi z serca.
– Sądziłem, że będzie lepiej, jeśli wyprowadzimy się ze starego domu, ale to nic nie dało. Mama codziennie zażywa bardzo dużo leków.
– Opiekujesz się nią?
– Tak.
– A co z twoim życiem?
– Nie mam wyboru.
Odwraca się, żeby na mnie spojrzeć. Wygląda tak, jakby naprawdę mnie widział, jakby wiedział coś o mnie, o czym nawet ja nie wiem. Jakby mnie rozumiał. Jego oczy są niebieskie, tak jak zawsze, ale nie błyszczą, wydają się takie spokojne i chłodne. Podpiera głowę swoją ręką. Chwilę po prostu patrzymy na siebie, a ja czuję się, jakbym był nagi. Nagi przed nim. Jakby rozebrał mnie z wszystkich masek, wszystkich warstw. Jakby widział już tylko mnie.
– Boisz się, Harry? – szepcze.
Nikt mnie jeszcze o to nie pytał. Nigdy. Przyglądam mu się, żeby sprawdzić, czy ze mnie nie kpi albo nie pyta z uprzejmości, ale on wytrzymuje to spojrzenie. Mówię, że się lękam ciemności, boję się zasnąć, budzą we mnie strach palce z błonami, zamknięte przestrzenie i drzwi. Louis nie wydaje się zdziwiony czy rozbawiony, jedynie kiwa głową, spalając kolejnego papierosa, który potem kończy pod jego butem.
– To uczucie przychodzi i odchodzi. Ludzie myślą, że chorzy są odważni i nieustraszeni, lecz to nieprawda. Mam wrażenie, jakby ciągle ścigał mnie jakiś psychol, jakby w każdej chwili mógł mnie zastrzelić. Ale czasami zapominam o strachu na wiele godzin. – mamroczę, podsumowując mój wywód.
– Co sprawia, że zapominasz?
– Ludzie. Zajęcia. – wzruszam ramionami. – Kiedy byłem z tobą w lesie, zapomniałem na całe popołudnie.
Louis wolno kiwa głową. Wydaje się, jakby o czymś myślał. Lekko marszczy brwi, potem się rozluźnia. Patrzę na jego profil i mimowolnie się zachwycam. Widzę jego długie rzęsy, ostro zarysowaną żuchwę, wąskie wargi. Wygląda tak dojrzale. Mam ochotę pozostać tu na wieczność. Przyglądać się mu, badać każdy jego detal, poznać każdy pieprzyk, każde znamię, każdą zmarszczkę.
Zapada cisza, niedługa, ale ma kształt poduszki owijającej pudełko o ostrych kantach. Czuję się jak w bańce. Bezpiecznej bańce.
– Podobasz mi się, Harry. – oznajmia Louis. Jego głos jest miękki i łagodny, jednak na mnie nie spogląda.
Z trudem przełykam ślinę.
– Tak? – tyle tylko jestem w stanie z siebie wyrzucić.
– Tamtego dnia, kiedy przyszedłeś wyrzucić papiery do ogniska... oświadczyłeś, że chcesz się pozbyć wszystkiego, co masz. Powiedziałeś, że obserwujesz mnie przez okno. Ludzie nie mówią takich rzeczy. – uśmiecha się słabo, po czym przymyka na chwilę oczy.
– Przestraszyłem cię? – pytam cicho.
– Wręcz przeciwnie. – Louis wpatruje się w swoje stopy, jakby mogły mu podpowiedzieć właściwe słowa. – Ale nie jestem w stanie dać ci tego, czego chcesz.
– Czego chcę? – marszczę brwi, nic nie rozumiejąc.
– Ja sam z trudem daję sobie radę. Gdyby coś się wydarzyło między nami, jaki miałoby to sens? – poprawia się na ławce. – Nie chciałem tego powiedzieć. – mamrocze szybko, patrząc na mnie przepraszającym wzrokiem.
Czuję się dziwnie niedostępny, kiedy wstaję. W środku zamyka mi się jakieś okno. To, które kontroluje temperaturę i uczucia. Czuję się kruchy jak zimowy liść. Czuję, jak się kruszę.
Podobam się Louisowi, ale nie ma to sensu, ponieważ on już z trudem sobie radzi, a ja umieram i pewnie równie szybko jak do czegoś między nami dojdzie tak zostawię go samego z kolejną stratą. Tak. Dzięki Louis. Właśnie to potrzebowałem usłyszeć.
– To na razie. – rzucam.
– Już lecisz?
– Tak, mam coś do załatwienia na mieście. Przepraszam, nie zdałem sobie sprawy, która jest godzina. – mamroczę, chcąc uciec, uciec od niego, od uczuć, od choroby, świata...
Bezpieczna bańka pęka.
– Naprawdę musisz już iść? – dopytuje zmartwiony.
– Umówiłem się ze znajomymi. Będą na mnie czekać.
Szuka pośpiesznie na trawie naszych kasków.
– Odwiozę cię. – mówi.
– Nie, nie trzeba. Poproszę kogoś, żeby mnie podrzucił. Tu wszyscy mają samochody. – wzruszam ramionami, ruszając w stronę ścieżki. Błagam niebiosa, aby sprawiły, że za mną nie pójdzie.
Wygląda na oszołomionego. Ha! Świetnie! To pozwoli mu zrozumieć, że jest tak sam jak wszyscy. Cara ma rację, że nie warto tracić czasu na brzydali. A ten jest na dodatek chujem. Nikt już dawno tak mnie nie załatwił. Już wolałem Jake'a i jego cholerne wąskie łóżko. Przynajmniej nie mieszał mi w głowie, a Louis... Louis sprawił, że chciałem tylko płakać, a może nawet już wyć. Wszystko przez tą pieprzoną chorobę.
Odchodzę, nie zadając sobie trudu, żeby się pożegnać. Kręci mi się w głowie od emocji.
– Czekaj! – woła.
Nie mam mowy. Nawet się nie obejrzę. Nadal czuję jego zapach, jego bliskość, jego wzrok na sobie dzisiaj przed jego domem.
– Ścieżka może być śliska. Zaczyna padać. – mówi, a ja słyszę, że jest bliżej. Idzie za mną.
Mówiłem, że będzie padać. Wiedziałem.
– Harry, podwiozę cię. – łapie mnie za ramię, a ja patrzę na niego najbardziej zimnym i wrogim wzrokiem, jakim tylko potrafię.
Jeśli sądzi, że wsiądę z nim na ten cholerny motor i będę go przytulał na zakrętach, to grubo się myli.
Popełniłem fatalny błąd, myśląc, że on może mnie ocalić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top