-15-

– Szukam czegoś w internecie. – mówi tata, wskazując laptop. – Mógłbyś chodzić w kółko gdzie indziej? – mamrocze, nawet na mnie nie patrząc. Czuję się ignorowany i wydymam dziecinnie dolną wargę.

Światło z ekranu odbija się w jego okularach. Widzę jakieś słowa, obrazki, ale nie umiem ich z niczym skojarzyć. Siadam na krześle po przeciwnej stronie. Kładę dłonie na stole i przekrzywiam lekko głowę, przypatrując się zmarszczkom na jego twarzy.

– To też jest irytujące, H. – protestuje, nie podnosząc wzroku.

– To, że tu siedzę?

– Nie. – wzdycha ciężko.

– Że pukam palcami o stół? – unoszę brew.

– Posłuchaj. – w końcu na mnie spogląda. Jest zmęczony. – Jakiś lekarz opracował metodę leczenia zwaną oddychaniem kości. Słyszałeś o tym? – uśmiecha się lekko, ale wydaje mi się, że to wymuszone.

– Nie. – wzruszam ramionami.

– Musisz wyobrazić sobie swój oddech w jakimś ciepłym kolorze. – zaczyna, a ja walczę ze sobą, żeby się nie roześmiać. Jest tak cholernie poważny, gdy mówi o kolorowym oddechu. – Wdychasz najpierw powietrze przez lewą stopę, od dołu aż do biodra, a potem wydychasz tą samą drogą. Powtarzasz to siedem razy i przechodzisz do drugiej nogi. Chcesz spróbować?

– Nie. – patrzę na niego rozbawiony.

Tata zdejmuje okulary i patrzy na mnie. Między jego brwiami formuje się głęboka zmarszczka. Chyba nie spodobała mu się moja reakcja na jego kolejne irracjonalne pomysły. 

– Przestało padać. Może weźmiesz koc i posiedzisz w ogrodzie? – ubiera to w ładne słowa, ale tak naprawdę to chce, żebym sobie poszedł. – Zawołam cię, kiedy przyjdzie pielęgniarka.

– Nie chcę. – jęczę niezadowolony.

Wzdycha, wkłada okulary i wraca do komputera. Zaczyna mnie całkiem ignorować. Jakby w ogóle mnie tu nie było. Grzebie tylko w tym swoim małym laptopiku i tyle. Jest w innym świecie. Beze mnie.

Nienawidzę go. Wiem, że spogląda za mną, kiedy wychodzę. Słyszę, jak oddycha z ulgą. Tak. 

Może odczuje jeszcze większą ulgę, gdy w końcu umrę.

Drzwi do naszych sypialni są zamknięte i w przedpokoju panuje półmrok. Wchodzę po schodach na czworakach, siadam na szczycie i spoglądam w dół. Półmrok się przesuwa. Może zaczynam widzieć rzeczy, których inni nie są w stanie dostrzec. Na przykład atomy, pojedyncze elektrony. Coś świeci. Podnoszę się i sunę dalej, szorując kolanami po dywanie. Sprawia mi to przyjemność, chociaż jednocześnie trochę boli, bo moje kolana chroni tylko cienki materiał dresów. Nie ma tam żadnego tłuszczu, czegokolwiek, co miałoby amortyzować moje ruchy. Schody mają trzynaście stopni. Za każdym razem, kiedy liczę, wypada tyle samo. To takie nudne.

Zwijam się w kłębek na samym dole. W tym miejscu przysiada zwykle kotka, gdy chce, aby ktoś się o nią potknął, ktoś poświęcił jej uwagę. Zawsze pragnąłem być kotem. Ciepłym i udomowionym, kiedy zechcę, albo dzikim, kiedy poczuję, że mam wszystkiego dość. Teraz nie czuję się ani tak ani tak. Czuję się pusty.

Słyszę dzwonek do drzwi. Zwijam się jeszcze ciaśniej. Zaciskam palce na moim swetrze.

Tata wychodzi na korytarz.

– Harry! – woła. – Na litość boską! – dodaje, widząc mnie na schodach.

Wydaje mi się, że po moich policzkach spływa kilka łez.

Dzisiaj przyszła nowa pielęgniarka. Ma na sobie spódnicę w szkocką kratę, która opina jej wielki tyłek. Koszula ma rozpięte najwyższe guziki, przez co widać jej piersi. Pasek ściska ją w talii, której nie ma. Kobieta prze do przodu niczym okręt, tankowiec. Tata wygląda na rozczarowanego. 

– To jest Harry. – mówi, pokazując miejsce, w którym leżę.

Pielęgniarka jest przerażona. Jej usta są lekko rozwarte. Kilka kosmyków wyszło z jej koczka. Chyba nie jestem pierwszym pacjentem, u którego dzisiaj była.

– Spadł ze schodów? – pyta cicho.

– Nie. – tata kręci głową. – Od dwóch tygodni nie wychodzi z domu i zaczyna z tego powodu wariować.

Kobieta podchodzi i mi się wnikliwie przygląda. Jej wielkie piersi falują, kiedy wyciąga rękę, żeby pomóc mi wstać. Ma dłoń jak rakieta tenisowa. Nie podoba mi się. Co jeśli zaraz pierś wyskoczy jej z miseczki i mnie przygniecie? Lekko drżę. 

– Jestem Philippa. – oznajmia, jakby to wyjaśniało wszystko, gdy już stoję.

Prowadzi mnie do salonu i pomaga mi usiąść na kanapie. Potem przykuca po mojej przeciwnej stronie. Przygładza dłonią moje loczki.

– Rozumiem – mówi – że nie czujesz się dzisiaj dobrze?

– A pani jak by się czuła? – mamroczę, czochrając swoje włosy, bo wcale nie chcę, żeby były przygładzone. Mają sterczeć, mają być, mają żyć swoim życiem.

Tata rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. Nie obchodzi mnie to. On mnie ignorował to ja będę robić to jemu. 

– Masz krótki oddech albo mdłości?

– Biorę antyemetyki. Zajrzała pani może do karty choroby? – wywracam oczami, bo pewnie nie wie nawet na co choruję.

– Proszę mu wybaczyć. – wtrąca tata. – Ostatnio trochę boli go noga, to wszystko. Pielęgniarka, która była tu przed tygodniem, twierdziła, że to nic takiego. Zdaje się, że miała na imię Sian. Wiedziała, jakie leki przyjmuje Harry.

Prycham przez nos. Tata mówi to lekkim tonem, ale mnie nie nabierze. Kiedy Sian była tu po raz ostatni, zaproponował jej kolację i zrobił z siebie kompletnego kretyna. Jeszcze większego niż jest zwykle. Zastanawiam się, czy tą też gdzieś zaprosi. Sian chociaż była ładna. 

– Staramy się, żeby pacjenci mieli opiekę stałej osoby z personelu, jednak nie zawsze jest to możliwe. – Philippa odwraca się do mnie, lekceważąc tatę i jego żałosne życie miłosne. Kolejny kosz. Ałć. – Skąd te zadrapania na rękach, Harry? 

– Wdrapywałem się na drzewo. – mówię jakby nigdy nic i uśmiecham się zadowolony.

– Masz niski poziom trombocytów. Zaplanowałeś jakieś aktywne działania na ten tydzień? – pyta, a mi mina od razu rzednie. 

– Nie chcę kolejnej transfuzji krwi! – krzyczę zrozpaczony, podnosząc się z kanapy.

Pielęgniarka łapie mnie za rękę i niechętnie siadam. Boję się. Spuszczam wzrok na swoje kolana.

– Zrobimy badania, musimy upewnić się, że nic ci nie grozi.

Tata proponuje jej kawę, ale ona odmawia. Sian by się napiła. Lubię Sian. Teraz zyskuje w moich oczach.

– Tata sobie nie radzi. – mówię Philippie, kiedy zostajemy sami. – Wszystko mu leci z rąk.

Pielęgniarka pomaga mi zdjąć sweter. W kilku miejscach jest zaciągnięty, ale to mój ulubiony. Jest za duży i w kolorze lawendy. Wyglądam w nim całkiem dobrze, żywo.

– A jak ty się z tym czujesz? – zagaduje Philippa.

– Bawi mnie to. – mamroczę.

Wyjmuje z torby gazę i środek odkażający w sprayu, wkłada rękawiczki i podnosi moją rękę, żeby zdezynfekować skórę przed nakłuciem. Czekamy, aż wyschnie. Oboje wgapiamy się w moją siną skórę.

– Ma pani chłopaka? – pytam.

– Męża.

– Jak ma na imię?

– Andy.

Wymawia jego imię z dość dużym zakłopotaniem. Ciągle spotykam ludzi, którzy nie umieją się przedstawiać, ale chcą wiedzieć wszystko ma mój temat. 

– Wierzy pani w Boga? – atakuję znów Philippę.

Jest taka... nudna. Chciałbym, żeby w końcu się ożywiła, wzburzyła, cokolwiek. 

Nagle odchyla się na krześle i marszczy brwi. Czyżbym trafił?

– Co to za pytanie?!

– Wierzy pani? – uśmiecham się pod nosem.

– Chciałabym.

– A w niebo? Wierzy pani w niebo? – dopytuję.

Rozpakowuje igłę jednorazową. Opakowanie szeleści.

– To zachęcająca koncepcja. – mówi cicho.

– Ale niekoniecznie prawdziwa. 

Patrzy na mnie surowo. Tak. W końcu widzę w niej jakieś emocje. Wydaje się mieć jakieś opinie, przekonania i odczucia. 

– Miejmy nadzieję, że prawdziwa.

– A ja myślę, że to wielkie oszustwo. – patrzę na nią. – Człowiek umiera i wszystko się kończy.

Wreszcie coś ją ruszyło. Jest oburzona. Na jej policzkach pojawia się czerwień, a oczy błyszczą.

– A co się dzieje z duszą i energią?

– Obracają się w nicość. – wzruszam ramionami.

– Wiesz – mówi, a jej wyraz twarzy nagle diametralnie się zmienia – istnieją grupy wsparcia, miejsca, w których poznałbyś młodych ludzi znajdujących się w takiej samej sytuacji.

Teraz to ja jestem atakowany. Nie czuję się dobrze. Chcę uciec. Nie chcę znów tej samej rozmowy, tych samych tematów, tego samego współczucia, tego samego żalu...

– Nikt nie jest w takiej samej sytuacji. – mruczę, odwracając wzrok.

– Tak myślisz?

– Tak. – prycham.

Unoszę ramię, żeby mogła pobrać mi krew. Jestem w połowie robotem, mam teraz pod skórą plastik i metal. Odciąga krew od strzykawki i wylewa ją. To wielka strata, pierwsza strzykawka została skażona solą fizjologiczną. Przez te wszystkie lata pielęgniarki musiały już zabrać cały zapas krwi z mojego organizmu. Philippa bierze drugą strzykawkę, pobiera krew i wstrzykuje ją do probówki, na której niebieskim atramentem wypisuje moje imię i nazwisko.

– Gotowe. – oznajmia. – Zadzwonię za godzinę i podam ci wyniki. Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc?

– Nie.

– Masz wszystkie leki? Mogę wpaść do apteki i kupić, co potrzebujesz.

– Nie, dziękuję.

Wstaje i patrzy na mnie z góry z powagą. Chce mi się wymiotować. Mam jej dość. Niech już spada z tą swoją opiętą spódniczką w kratę.

– Nasi pracownicy społeczni są w stanie zaoferować ci wsparcie, Harry. Możemy ci pomóc w powrocie do szkoły, choćby częściowym, na kilka tygodni. Warto o tym pomyśleć. Twoja sytuacja wróciłaby w pewnym stopniu do normy.

Śmieję się jej w twarz. Spodziewałem się tego. Jest taka jak wszyscy inni. 

– Chodziłaby pani do szkoły na moim miejscu?

– Czułabym się samotna, gdybym przesiadywała w domu całymi dniami.

– Nie jestem samotny. – mówię, miażdżąc ją wzrokiem.

Nie jestem samotny. Nie jestem samotny. Nie jestem samotny, do cholery! Mam raka! Pierdolonego raka! Umieram!

– Zapewne. – przyznaje mi rację spokojnym głosem. – Ale twojemu tacie jest naprawdę ciężko. – dodaje, a ja zamieram.

Zaciskam usta w cienką linię. Moja twarz traci cały swój kolor. Na skroni pojawia się kilka kropli potu.

Krowa. Głupia suka. Bez serca! Nie wolno mówić takich rzeczy. Patrzę jej prosto w oczy. Chyba zrozumiała.

Tacie jest ciężko. Ja jestem ciężarem. Beze mnie nie byłoby mu ciężko. Wpadam w chorą spiralę myśli i nie jestem w stanie tego zatrzymać. W jednej chwili czuję się jakbym nie miał już stopami kontaktu z ziemią. Odlatuję. Jestem w huraganie jej słów. Tacie jest naprawdę ciężko.

– Do widzenia, Harry. Zajrzę jeszcze na chwilę do kuchni i wychodzę. – mówi cicho i usuwa się z pokoju, gdy w moich oczach pojawiają się pierwsze łzy.

Tata nie zwraca uwagi na jej tuszę i proponuje ciasto owocowe oraz kawę, a ona się zgadza! Cóż, spódnica już i tak pokazuje jej wszystkie fałdki, więc może jej to nie zaszkodzi. Jedynym, co powinniśmy proponować gościom, są plastikowe worki na buty. A na bramie należało wymalować wielki znak X.

Wykradam papierosa z kieszeni kurtki taty, idę na górę i wychylam się przez okno w pokoju Gemmy. Chcę popatrzeć na ulicę. Widać stąd jezdnię za wierzchołkami drzew. Przyjeżdża samochód. Potem drugi. Ktoś idzie. Życie toczy się swoim własnym rytmem.

Wydmuchuję dym w górę. Za każdym razem, gdy się zaciągam papierosem, słyszę jak trzeszczą mi płuca. Może mam gruźlicę. Chciałbym, żeby tak było. Wszyscy wielcy poeci cierpieli na tę chorobę: jest ona oznaką wrażliwości. Rak niesie tylko upokorzenie. Nienawidzę raka. Nienawidzę mojej choroby. Nienawidzę siebie.

Philippa wychodzi przed dom i przystaje. Pewnie patrzy na mojego tatę. Zastanawiam się, czy zaprosił ją na kolację. Strząsam popiół na jej głowę, ale nie widzi tego. Uśmiecham się zadowolony. Słyszę, jak żegna się swoim tubalnym głosem. Idzie w stronę furtki, poruczając się jak kaczka. Zatacza się na boki przez swoja tuszę.

Siadam na łóżku Gemmy. Zaraz przyjdzie tu tata. Biorę do ręki długopis i piszę na tapecie: spadochrony, koktajle, kamienie, lizaki, wiadra, zebry, szopy, papierosy, zimna woda w kranie. Obwąchuję swoje pachy, ręce i palce. Nie jest źle. Zarzucam włosy na twarz, znów na plecy, traktuję je jak szmaty.

Tata zwleka całą wieczność. Chodzę w tę i z powrotem po pokoju. Słychać moje kroki, które przez emocje są ciężkie. Staję przed lustrem i wyrywam sobie włos. Jest ciemniejszy niż te z przodu głowy, wije się. Oglądam go dokładnie i rzucam na podłogę. Podoba mi się myśl, że nawet gdy mnie już nie będzie, on zostanie na dywanie. Będzie tu. Zostanie po mnie jakikolwiek ślad.

W pokoju Gemmy wisi na ścianie mapa świata. Są na niej oceany i pustynie. Na suficie przykleiła model układu słonecznego. Kładę się na łóżku, żeby mu się przyjrzeć. Nagle czuję się bardzo mały. Kulę się.

Dokładnie pięć minut później otwieram oczy i schodzę do kuchni, żeby zobaczyć, co robi tata. Wyszedł i zostawił mi głupią wiadomość przy laptopie.

Dzwonię.

– Gdzie jesteś? – pytam od razu.

– Przecież zasnąłeś.

– Gdzie jesteś? – ignoruję jego głupią wypowiedź.

– Wyszedłem na chwilę na kawę. Jestem w parku. – wzdycha cicho.

– W parku? Po co tam poszedłeś? Kawę mamy w domu. – mówię zły.

– Harry! Potrzebowałem trochę przestrzeni. – w tym momencie moje serce chyba się łamie. – Włącz telewizor, jeżeli czujesz się samotny. Niedługo wrócę.

Rozłączam się szybko. Ocieram oczy brzegiem swetra i opadam na kanapę. Wgapiam się w telewizor kilka chwil, po czym go włączam.

Jakaś kobieta gotuje kurczaka. Trzej mężczyźni przyciskają guziki, biorąc udział w grze o pięćdziesiąt tysięcy funtów. Dwoje aktorów wykłóca się o martwego kota. Jeden z nich żartuje, że każe go wypchać. Przygnębiające. Czy ktoś będzie kłócił się o mnie? 

Wyłączam telewizor. Co za bzdury nadają w telewizji? Jak niewiele mamy do powiedzenia. To prawda o naszym społeczeństwie. Nikt nie ma nic sensownego do powiedzenia.

Wysyłam smsa do Cary: GDZIE JESTEŚ? Odpisuje, że w college'u. Kłamie, w piątki nie ma zajęć. Ona też nie chce przy mnie być. Może ona też ma przeze mnie ciężko? Kto by chciał się ze mną przyjaźnić...

Chciałbym mieć numer komórkowy Louisa. Napisałbym: UMARŁEŚ? Czemu? Bo się do mnie nie odzywa. Jestem na niego wkurzony. Pewnie po naszym ostatnim spotkaniu stwierdził, że jestem nienormalny. W końcu wlazłem na drzewo. Byłem głupi, że go polubiłem, że się do niego odezwałem.

Powinien być teraz w ogrodzie i rozrzucać nawóz: torf i zgniłe warzywa. Przejrzałem listopadowe rady dla ogrodników w Reader's Digest taty. Podobno to idealna pora na użyźnianie gleby. Powinien też pomyśleć o zasadzeniu orzecha włoskiego. Stanowi on atrakcyjny dodatek do każdego ogrodu. Przyszło mi do głowy, że lepiej zasadzić leszczynę. Orzechy laskowe mają kształt serca. 

Uśmiecham się pod nosem, wyobrażając sobie to wszystko, lecz zaraz marszczę brwi i karcę się za te myśli. Nie powinienem. Nie mogę o nim myśleć. O jego barkach w skórzanej kurtce, wyrobionym tyłku w obcisłych jeansach, nieogolonych policzkach, bicepsach napinających się podczas grabienia liści... Nie powinienem też codziennie wyglądać przez okno w swoim pokoju z nadzieją, że go zobaczę i przyglądać mu się przez kilka godzin, jeśli się pojawia.

Nie widziałem Louisa od trzech dni.

Obiecał mi przejażdżkę na motorze.

Jestem samotny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top