-14-
– Jak myślisz, skąd on to bierze? – pytam, przebiegając palcami przez krótkie loczki.
Cara ziewa ostentacyjnie, posyłając mi zrezygnowane spojrzenie.
– Z Legolandu. – stwierdza, wywracając oczami. – Albo z wesołego miasteczka.
– Dlaczego jesteś taka okropna? – jęczę niezadowolony.
Czy ona naprawdę zawsze musi taka być? Jestem po prostu ciekawy odpowiedzi i tyle, nic więcej. Nie brałem nigdy narkotyków. Wydaje mi się, że też nie mam wśród znajomych żadnych dilerów. Może dragi rosną na drzewach? Wiem, nie rosną, ale to jest poziom mojej niewiedzy w tym temacie. Chcę tylko spróbować.
Chcę odlecieć.
Cara obraca się na łóżku i mi się wnikliwie przygląda.
– Bo on jest taki nudny i brzydki. – rzuca prosto z mostu. – Masz mnie, więc po co się z nim zadajesz? Nie powinieneś był prosić go o narkotyki. Mówiłam, że ja to załatwię. – kładzie nacisk na to, żebym wiedział, że powinna być dla mnie wszystkim.
– Nie było cię. – mruczę, zakładając dłonie na pierś.
– Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, leżałeś w szpitalu i to ja przyszłam cię odwiedzić.
– Przypominam, że pobyt w szpitalu zawdzięczam tobie. – odpowiadam. – Kazałaś mi wskoczyć do tej rzeki. Ty. – wskazuję na nią palcem.
Cara pokazuje mi język, więc odwracam się do okna. Mam jej czasem tak cholernie dość. To dobra osoba, ale czasem, gdy jestem zmęczony, wkurza mnie bardziej niż mój rak.
Louis przyjechał już dawno temu. Widziałem jego motor przy garażu. Weszliśmy do domu na pół godziny, a on w tym czasie zajął się grabieniem liści w ogrodzie. Myślałem, że po nas przyjdzie, ale może to my powinniśmy pójść do niego.
Cara staje obok mnie i oboje mu się przyglądamy. Za każdym razem, kiedy wrzuca liście na wózek, wiatr część z nich porywa i rozrzuca z powrotem na trawie. On jednak się nie zniechęca. Wywozi zebrane liście, a potem wraca i zaczyna znów grabić. Nawet z takiej odległości widać, jak jego mięśnie napinają się pod koszulką i jak czasem klnie pod nosem, gdy wiatr znów robi mu psikusa.
– Czy on nie ma nic lepszego do roboty?
Wiedziałem, że to powie. Po prostu wiedziałem. Cara jest bardzo niecierpliwa. Gdyby posiała jakieś nasiona, wykopywałaby je codziennie, żeby sprawdzić, czy rosną. To już ten poziom niecierpliwości.
– Uprawia ogród. – mówię, nie odrywając od niego wzroku. Wiatr rozwiewa jego włosy i mogę sobie tylko wyobrazić, że gdybym stał bliżej to zobaczyłbym, jak jego skóra błyszczy.
Przyjaciółka rzuca mi miażdżące spojrzenie.
– Jest opóźniony w rozwoju? – pyta, a ja otwieram szerzej oczy.
– Nie! – wykrzykuję głośniej, niż zamierzałem.
– Nie powinien studiować, czy coś w tym rodzaju? Wiesz... Chyba młodzi ludzie mają jakieś zajęcia?
– Chyba opiekuje się matką. – mamroczę, chcąc ją udusić. Jest taka oceniająca!
Patrzy na mnie, jakby domyślała się czegoś.
– Podoba ci się, H. – mówi, uśmiechając się wrednie.
– Wcale nie. – zaprzeczam, wyrzucając dłonie w górę.
– Właśnie, że tak. Zabujałeś się. – śmieje się. – Wiesz o nim takie rzeczy, o których nie miałbyś pojęcia, gdyby cię nie obchodził. Wpadłeś. – przygryza dolną wargę.
Potrząsam przecząco głową i usiłuję zmienić temat. Ale nic z tego. Cara będzie sobie teraz ze mnie kpiła i rozdmucha całą sprawę. Jak zwykle. Mówiłem już, że mam jej dość?
– Pewnie codziennie sterczysz w oknie, żeby go szpiegować.
– Nie.
Mam dość.
– Na pewno. Zapytam go, co o tobie myśli.
– Nie, Cara! – krzyczę.
Ale ona biegnie do drzwi ze śmiechem.
– Spytam, czy chce się z tobą hajtnąć!
– Proszę cię, Cara. Daj spokój. – błagam.
Wreszcie wraca i kręci głową z niedowierzaniem.
– Myślałam, że znasz zasady, Harry. Nigdy się nie zakochuj. To ogromny błąd!
– A ty i Scott? – unoszę brew.
– Z nami jest inaczej. – wzrusza ramionami.
– Dlaczego?
Uśmiecha się głupio.
– Łączy nas tylko seks.
– Nieprawda. – kręcę od razu głową. – Kiedy odwiedziliście mnie w szpitalu, nie odrywałaś od niego wzroku. Miałaś w oczach serduszka.
– Bzdura.
– Tak było. – mówię pewnie.
Cara prowadziła taki tryb życia, jakby rasa ludzka była na wymarciu i nic nie miało znaczenia. W towarzystwie Scotta stawała się jednak ciepła i uległa. Widziałem w nią całkowicie inną osobę. Czy nie zauważyła tego?
Ja zauważyłem.
Patrzyła teraz na mnie z taką powagą, że chwytam jej twarz w dłonie i po prostu ją całuję, bo chcę, żeby się uśmiechnęła. To głupie, ale zawsze działa. Ma miękkie usta i ładnie pachnie. Przychodzi mi na myśl, że mógłbym wyssać z niej zdrowe białe komórki, ale odpycha mnie, zanim mogę wypróbować swoją teorię w praktyce. Jęczę niezadowolony.
– Dlaczego to zrobiłeś? – pyta rozbawiona.
– Bo wszystko psujesz. Idź do Louisa i spytaj, czy ma te cholerne grzyby.
– Sama idź. – wystawiam jej język.
Śmieję się z niej.
– Chodźmy razem.
Ociera usta rękawem. Czuje się niepewnie. Nie zna Louisa. Może też chodzić o sytuację ze Scottem. Nie wiem.
– Dobrze. W twoim pokoju unosi się dziwny zapach. – mierzwi moje włosy swoją delikatną dłonią, a ja tylko przewracam oczami.
Louis widzi, że idziemy w jego stronę. Odstawia grabie i podchodzi do ogrodzenia. Ma ten swój ciepły uśmiech na twarzy. Włosy są totalnie nieułożone, a skóra faktycznie błyszczy.
Trochę kręci mi się w głowie na jego widok. Na dworze robi się jakby jaśniej.
Jego oczy odbijają w sobie bezchmurne niebo.
– To moja przyjaciółka, Cara. – mówię, opierając rękę na biodrze.
Kiwa jej głową na powitanie.
– Mnóstwo o tobie słyszałam! – oznajmia Cara i wzdycha.
Nagle wydaje się mała i bezradna. Wszyscy chłopcy, których znałam, uważali, że jest świetną laską. Zastanawiam się, czy Louis też tak myśli. Zastanawiam się czy Louis wolałby mnie. Zastanawiam się czy Louisa ciągnie do chłopaków. Zastanawiam się...
Patrzy mi prosto w oczy, gdy miękko pyta:
– Naprawdę? – jego oczy iskrzą.
– O, tak! Harry mówi o tobie bez przerwy.
Wymierzam jej porządnego kopniaka, żeby ją uciszyć, ale ona mnie ignoruje. Odgarnia włosy za uszy, pokazując ładne kolczyki.
– Masz grzyby? – pytam, by odwrócić jego uwagę, jednak on nadal się uśmiecha.
Po prostu się uśmiecha!
Po chwili sięga do kieszeni kurtki, wyjmuje małą plastikową torebkę i podaje mi. W środku są małe grzyby ciemnego koloru. Wyglądają tak, jakby nie zdążyły przybrać ostatecznego kształtu, wyrosły w sekrecie i nie były jeszcze gotowe zaistnieć dla świata.
– Skąd je wziąłeś?
– Zebrałem. – odpowiada spokojnie.
Cara wyrywa mi torebkę i unosi w górę. Zaczyna się im podejrzliwie przyglądać.
– Nie wiadomo, czy one są w ogóle jadalne. Może to jakieś muchomory? – mamrocze.
– Nie. – Louis zaprzecza od razu. – To nie są Czapki Śmierci ani Anioły Zniszczenia.
Cara marszczy brwi i oddaje mu grzyby.
– Chyba nie będziemy próbować. – decyduje za nas. – Wolimy ekstazę.
– Możecie spróbować i tego, i tego. – proponuje Louis, wzruszając ramionami, a ja przyznaję mu w myślach rację. – Grzybów skosztujecie dzisiaj, a ekstazę zażyjecie kiedy indziej.
Cara odwraca się do mnie z uniesiona brwią.
– Co ty na to?
– Powinniśmy spróbować. – mówię, zerkając w stronę chłopaka.
Z drugiej strony, ja nie mam przecież niczego do stracenia. Naprawdę nie mam niczego do stracenia.
Wolę umrzeć od jakichś muchomorów niż na raka. Tak mi się wydaje. Tak czuję.
Louis uśmiecha się. Przy jego oczach tworzą się delikatne zmarszczki.
– Świetnie. Chodźcie, zaparzę z nich herbatkę. – zaprasza nas do środka.
Ma tak czystą kuchnię, że mógłby ją pokazywać w telewizji. Nawet na suszarce nie stoją naczynia. To dziwne, jego dom jest odwrotnością mojego. I nie chodzi tu o lustrzane odbicie, raczej o panujący w nim porządek i ciszę.
Louis odsuwa dla mnie krzesło przy stole. Siadam. Myślę, że to było miłe. Czuję lekkie ciepło na sercu.
– Gdzie jest twoja mama? – pytam, unosząc na niego wzrok.
– Śpi.
– Źle się czuje? – marszczę lekko czoło.
– Nie. – kreci głową i odwraca się ode mnie.
Podchodzi do kuchenki i nastawia wodę w czajniku. Wyjmuje filiżanki z szafki i stawia je na blacie.
Cara robi miny za jego plecami i uśmiecha się do mnie, zdejmując płaszcz. Zaczynam chichotać, a Louis uśmiecha się pod nosem. Myśli, że nie widziałem, bo zaraz znów się odwraca, ale mi ten uśmiech nie umknął. Zapamiętałem go.
– Ten dom jest taki sam jak twój. – stwierdza dziewczyna. – Tyle, że na odwrót.
– Usiądź. – mówię.
Bierze torebkę z grzybami, otwiera ją i wącha.
– Fuj! Na pewno nie są trujące?
Louis odbiera jej opakowanie i wrzuca całą zawartość do dzbanka. Zalewa wszystko wrzątkiem. Cara wstaje i patrzy mu na ręce przez ramię. Nadal mu nie ufa.
– Mało tego. – stwierdza rzeczowo. – Na pewno wiesz, co robisz, hm?
– Ja nie będę pił. – wyjaśnia Louis. Jego głos jest spokojny i opanowany. – Pójdziemy gdzieś, kiedy poczujecie kopa. Zajmę się wami.
Cara przewraca oczami, jakby to była najbardziej beznadziejna rzecz, jaką słyszała. Chyba go nie lubi.
Ja go lubię.
– Brałam już narkotyki. – mówi. – Nie potrzebujemy niańki.
Wpatruję się w jego plecy, podczas gdy miesza grzyby w dzbanku. Dzwonienie łyżeczki przypomina mi wieczór, tata zawsze tedy przyrządza dla nas kakao do wypicia przed snem. Jest w tym dzwonieniu jakaś rzetelność. Wydaje mi się, że wie, co robi.
– Nie wolno ci się śmiać, jeśli będziemy zachowywać się głupio. – oświadczam całkiem poważnie.
Uśmiecha się do mnie przez ramię. Ten uśmiech też chcę zapamiętać.
– Nie będziecie.
– Kto wie? – wtrąca Cara. – Wcale nas nie znasz. Może zupełnie nam odbije. Harry jest zdolny do wszystkiego od czasu, gdy sporządził swoją listę.
– To prawda? – Louis unosi brew z lekkim rozbawieniem.
– Przymknij się, Cara! – żądam.
Przyjaciółka siada przy stole.
– Ups! – zakrywa usta dłonią, ale wcale nie wygląda, jakby było jej przykro.
Wyobrażam już sobie moje dłonie owinięte wokół jej szyi i to, jak umiera w agonii.
Louis sięga po filiżanki i stawia je przed nami. Napój paruje i strasznie śmierdzi tekturą oraz mokrymi pokrzywami. Nie zachęca.
Cara nachyla się nad naparem i wącha go.
– To przypomina sos!
Louis siada obok niej.
– Są dobre. Zaufaj mi. Dosypałem trochę cynamonu, żeby je osłodzić.
Cara znowu przewraca oczami.
Ostrożnie nabiera trochę płynu do ust i połyka go, krzywiąc się.
– Do dna. – mówi Louis. – Im szybciej wypijesz, tym szybciej poczujesz kopa.
Nie mam pojęcia, jak grzyby na mnie zadziałają, ale udziela mi się spokój Louisa. Słyszę tylko jego głos zachęcający do wypicia tej mikstury. Bez zawahania upijam pierwszy łyk.
Siedzimy w kuchni i sączymy brązowawą ciecz, a on patrzy na nas. Cara zatyka nos i pije wielkimi łykami. Mnie zapach nie przeszkadza. Nie zwracam uwagi na to, co spożywam. Nie czuję smaku. Jest w porządku.
Siedzimy przez chwilę i gadamy o niczym. Nie mogę się skoncentrować. Czekam, aż coś się wydarzy. Wręcz wyczekuję pierwszego uderzenia. Louis tłumaczy nam, jak rozpoznać, czy grzyby są dobre. Muszą mieć stożkowate kapelusze i wrzecionowate nogi. Rosną w skupiskach, ale tylko późnym latem i jesienią. Mówi, że są legalne i suszone można kupić w niektórych sklepach.
Potem, ponieważ nic się nie dzieje, parzy nam normalną herbatę. Nie zamierzam jej pić, obejmuję tylko dłońmi filiżankę, żeby ogrzać palce. W kuchni jest zimno, chłodniej niż na dworze. Chcę poprosić Carę, żeby przyniosła mi płaszcz, ale mam ściśnięte gardło. Czuję się tak, jakby dusiły mnie małe rączki.
Czy to karma do mnie wraca?
– To normalne, że boli mnie gardło? – pytam cicho.
Louis kręci przecząco głową, a jego twarz nieco poważnieje.
– Mam wrażenie, że tchawica mi się skurczyła. – tłumaczę, patrząc na niego z obawą.
– Zaraz ci przejdzie, Harry. To nic takiego, spokojnie. – mówi, jednak dostrzegam w jego oczach cień strachu.
Cara zerka na niego.
Ja zerkam na nią.
Jestem wystraszony.
– Dałeś nam za dużo? – pyta.
– Nie! Wszystko będzie dobrze, powinien tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. Tak.
W jego głosie słychać niepewność. Założę się, że myśli o tym samym, co ja – jestem inny, mój organizm reaguje inaczej, nie powinniśmy byli ryzykować. Czy ja umrę?
– Zabierzemy cię na dwór. – mamrocze Louis, podnosząc się natychmiast ze swojego miejsca.
Wstaję i pozwalam mu się poprowadzić do drzwi.
– Zaczekaj! Wezmę twój płaszcz. – mówi, gdy chcę mu się wyrwać w przedpokoju.
Przed domem jest ciemno. Przystaję przy schodach i oddycham głęboko. Staram się nie wpaść w panikę. Widzę ścieżkę biegnącą do bramy, przed którą stoi samochód mamy Louisa. Po obu jej stronach rośnie trawa. Z jakiegoś powodu wygląda inaczej niż zwykle. Nie chodzi o kolor, raczej o wysokość: jest przystrzyżona jak włosy – na jeża. Zaczyna do mnie docierać, że ścieżka i schody są bezpieczne, ale trawnik przedstawia zagrożenie. Czyha na mnie. Chce mnie zabić.
Łapię za klamkę, żeby nie spaść. Dostrzegam otwór w drzwiach, który wygląda jak oko. Drewniane deski ułożone są w taki sposób, że zbiegają się wokół niego jak spirala lub węzły. Wygląda na to, że drzwi otwierają się do wewnątrz okrężnie. Poruszają się powolnym, niemal niedostrzegalnym ruchem. Przyglądam się temu przez całą wieczność. Przykładam oko do dziury, ale widok jest zamglony, więc cofam się do przedpokoju i zamykam drzwi. Teraz patrzę przez otwór z drugiej strony. Świat wygląda z tej perspektywy zupełnie inaczej, podjazd przed domem wydłuża się, aż w końcu przypomina nić. Wszystko wiruje.
– Co z twoim gardłem? – pyta Louis, wynurzając się z głębi korytarza z moim płaszczem w ręku.
– Wyglądałeś kiedyś przez ten otwór? – pytam, odwracając się do niego. Jego nogi falują.
– Masz powiększone źrenice! – stwierdza. – Musisz iść na zewnątrz. Włóż płaszcz.
Podaje mi ciepłą kurtkę z kapturem obszytym futrem. Zapina ją na mnie. Czuję się jak mała Eskimoska.
– Gdzie twoja przyjaciółka?
W pierwszej chwili nie wiem, o kim mówi. Potem sobie przypominam o Carze i czuję, jak ciepło rozlewa się po moim sercu. Uśmiecham się szeroko. Dołeczki pojawiają się w moich policzkach.
– Cara, Cara! – wołam. – Musisz to zobaczyć!
Widzę, że się uśmiecha, idąc korytarzem. Ma wielkie, pociemniałe źrenice.
– Twoje oczy! – wykrzykuję.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem.
– Twoje też!
Przyglądamy się sobie, przybliżając twarze, aż wreszcie stykamy się nosami.
– W kuchni leży taki chodnik. – szepcze. – Ma w sobie cały świat.
– Tak samo jak te drzwi. Kiedy wyglądasz przez dziurkę, wszystko zmienia kształt. – mamroczę.
– Pokaż. – mówi przy moim uchu, a ja łapię ją za dłoń.
– Przepraszam. – wtrąca Louis. – Nie chcę wam popsuć tej chwili, ale może macie ochotę na przejażdżkę? – uśmiecha się zadowolony.
Wyjmuje z kieszeni kluczyki i pokazuje je nam. Są zadziwiające. Takie kolorowe, brzęczące.
Odsuwa Carę od drzwi i wychodzimy na zewnątrz. Wystawia rękę z kluczykami w stronę samochodu, który reaguje sygnałem rozpoznania. Bardzo ostrożnie schodzę po stopniach i idę ścieżką. Ostrzegam Carę przed trawą, ale nie słyszy mnie. Tańczy na trawniku i nic złego jej nie spotyka. Może niebezpieczeństwo dotyczy tylko mnie.
Siadam na przednim fotelu, obok Louisa. Cara gramoli się na tył.
Czekamy chwilę, wreszcie on pyta:
– I co wy na to?
Nic nie odpowiadam.
Widzę, że jest bardzo ostrożny. Dotyka kierownicy w taki sposób, jakby wyciągał rękę do dzikiego zwierzęcia, które zamierza nakarmić.
– Uwielbiam ten samochód. – oświadcza zadowolony.
Rozumiem go. Wydaje mi się, że znalazłem się wewnątrz doskonałego zegara.
– Należał do mojego taty. Mama nie lubi, kiedy nim jeżdżę.
– Może powinniśmy zostać tutaj! – woła z tyłu Cara. – Będzie super!
Louis obraca głowę, żeby jej się przyjrzeć. Mówi bardzo wolno.
– Zabiorę was w jedno miejsce. Chodziło mi tylko o to, że mama nie będzie zachwycona tym, że wybraliśmy się na przejażdżkę samochodem ojca.
Cara kładzie się na tylnym siedzeniu i kręci głową z niedowierzaniem.
– Uważaj na buty! – krzyczy Louis.
Cara podrywa się i pokazuje go palcem.
– Spójrz na siebie! Zachowujesz się jak pies, który za chwilę się wysra w niedozwolonym miejscu. – śmieje się.
– Zamknij się! – wrzeszczy.
Jestem wstrząśnięty. Nie wiedziałem, że potrafi wydobyć z siebie taki głos.
Cara opada z powrotem na oparcie siedzenia.
– Jezu... jedź już, gościu... – mruczy z rezygnacją.
Nawet nie usłyszałem, kiedy Louis uruchomił silnik. W samochodzie jest całkiem cicho. Jego wyposażenie wydaje się dosyć kosztowne. Ruszamy z miejsca i wyjeżdżamy za bramę. Cieszę się, kiedy mijamy domy i ogrody naszej ulicy. Czuję, że ta wycieczka otworzy przede mną jakieś drzwi. Tata mówi, że najlepsze utwory muzyczne powstają na haju. Na pewno i mnie uda się dokonać jakiegoś fascynującego odkrycia. Wiem, że tak będzie. Przywiozę je ze sobą. Będzie to coś w rodzaju Świętego Graala.
Otwieram okno i wychylam się z samochodu do połowy. Cara robi to samo z tyłu. Czuję powiew powietrza. Jestem całkowicie przebudzony. Widzę rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałem, w swe wyciągnięte ręce chwytam życie innych ludzi. Jakaś ładna dziewczyna wpatruje się w swojego chłopaka, czuję, jak bardzo go pragnie. Mężczyzna w autobusie przeczesuje włosy, a płatki łupieżu z jego głowy spadają z szelestem na podłogę: pozostawia na ziemi skrawki siebie. W górze nad nim płacze dziecko, najwyraźniej rozumiejąc krótkotrwałość i marność tego wszystkiego.
– Spójrz, Cara. – mówię.
Pokazuję jej dom z otwartymi drzwiami, za którymi widać fragment korytarza i matkę całującą córkę. Dziewczynka przystaje na schodach. Znam cię. – myślę. – Nie bój się.
Cara niemal wydostała się przez okno na zewnątrz i opiera się o dach samochodu. Wsparła stopy na tylnym siedzeniu i zagląda przez szybę z mojej strony. Wygląda jak nimfa wodna w oknie statku. Jest taka śliczna.
– Schowaj się do wozu! – wrzeszczy Louis. – I zdejmij nogi z cholernego siedzenia.
Cara wraca do środka, histerycznie chichocząc. Sam zaczynam się śmiać, bo oboje są siebie warci.
Ten odcinek drogi nazywają Mugger Mile. Tata zawsze czyta nam wiadomości o tym, co tu się wydarzyło. Obszar zamieszkują biedni, zrozpaczeni ludzie. Często mają tu miejsce akty przemocy. Nabieramy prędkości i kiedy mijamy mieszkańców, wydaje mi się, że są piękni. I tak umrę przed nimi, wiem, ale dołączą do mnie jeden po drugim.
Każdy do mnie dołączy. Nawet Cara czy Louis.
Przecinamy boczne uliczki. Louis mówi, że jedziemy do lasu. Jest tam knajpka i park, a co najważniejsze: nikt nas nie zna.
– W tym miejscu można naprawdę szaleć. – twierdzi. – To niedaleko, zdążymy wrócić do domu jeszcze na herbatę. – uśmiecha się do mnie.
– Oszalałeś?! – wrzeszczy Cara. – Mówisz jak jakiś maruda! Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że jestem na haju i nie chcę żadnej cholernej herbaty.
Znowu wychyla się przez okno i posyła całusy przechodniom. Wygląda jak uciekająca Roszpunka. Wiatr rozwiewa jej długie włosy. Louis naciska hamulec i Cara wali głową o dach.
– Jezu! – krzyczy. – Zrobiłeś to specjalnie!
Opada na siedzenie i rozciera obolałe miejsce, cicho jęcząc. Wybucham niekontrolowanym śmiechem.
– Przepraszam. – mówi Louis. – Musimy zatankować.
– Dupek. Pieprzony dupek!
Louis wysiada, okrąża samochód i nalewa paliwa. Cara nagle zasypia na tylnym siedzeniu, ssąc kciuk. Może dostała wstrząsu mózgu. Nie wiem. Staram się o tym nie myśleć.
– Nic ci nie jest? – pytam po chwili.
– Ma na ciebie ochotę! – syczy. – Chce się mnie pozbyć, żeby mieć cię tylko dla siebie. Nie pozwól mu na to. To mały chujek!
– To nieprawda. – chichoczę, kręcąc głową.
– Czy ty nic nie widzisz? – marudzi.
Wkłada sobie kciuk z powrotem do ust i odwraca głowę. Zostawiam ją i wysiadam. Podchodzę do mężczyzny w okienku na stacji benzynowej. Ma na twarzy bliznę, która jak srebrna rzeka spływa mu z włosów przez czoło aż do nosa. Przypomina mojego zmarłego wujka Billy'ego.
Nachyla się nad małym biurkiem.
– Który numer? – pyta.
– Ósmy.
Jest zdezorientowany. Marszczy mocno nos.
– Niemożliwe.
– To może trzeci...
– Gdzie stoi twój samochód?
– Tam. – pokazuję palcem.
– Jaguar?
– Nie wiem. – wydymam wargę.
– Jak to nie wiesz?
– Nie wiem jaka marka.
– Jezu Chryste!
Szybka okienka oddziela mnie od jego złości. Odsuwam się zdjęta zachwytem i grozą.
– Ten facet jest czarodziejem. – mówię do Louisa, który właśnie podchodzi i kładzie mi rękę na ramieniu. Wieszam się na jego szyi i patrzę w jego piękne niebieskie oczy.
– Możesz mieć rację. – szepcze do mojego ucha. – Najlepiej schowaj się do samochodu. – dodaje, klepiąc mnie po biodrze.
Potem budzę się w lesie. Stoimy, a Louisa nigdzie nie widać. Cara śpi wyciągnięta na tylnym siedzeniu jak dziecko. Wyglądam przez okno samochodu. Światło prześwitujące między drzewami roztacza widmową poświatę. Nie wiem czy jest dzień, czy noc. Ogarnia mnie spokój, kiedy otwieram drzwi auta i wychodzę.
Zaciągam się rześkim powietrzem.
Otaczają mnie przeróżne drzewa, liściaste i iglaste. Jest tak zimno, że na pewno zajechaliśmy do Szkocji.
Chodzę po lesie, dotykam kory drzew i witam się z liśćmi. Uświadamiam sobie, że jestem głodny jak wilk. Jeśli pojawi się tu niedźwiedź, powalę go na ziemię i odgryzę mu łeb. Może powinienem rozpalić ogień. Zastawię pułapkę i wykopię doły, żeby schwytać jakieś zwierzę. Zbuduję sobie szałas z patyków i liści i w nim zamieszkam. Tu nie ma kuchenek mikrofalowych ani pestycydów. Nie ma fluorescencyjnych piżam ani budzików, które świecą w ciemności. Telewizji ani plastiku. Lakieru do włosów, farb ani papierosów .Petrochemia znajduje się daleko stąd. W lesie jestem bezpieczny. Śmieję się cicho do siebie. Nie mogę uwierzyć, że nie wpadłem na to wcześniej. Oto tajemnica, którą miałem odkryć.
I nagle dostrzegam Louisa. Wydaje się mniejszy i nieoczekiwanie daleki.
– Dokonałem odkrycia! – krzyczę, machając do niego dłonią.
– Co ty wyprawiasz? – pyta cicho i wyraźnie.
Nie odpowiadam. Przecież to oczywiste i nie chcę, żeby wyszedł na głupka. Po co niby miałbym zbierać gałęzie i liście?
– Złaź! – krzyczy.
Ale drzewo obejmuje mnie ramionami i błaga, żebym nie schodziła. Całuję jego korę. Próbuję to wyjaśnić Louisowi, lecz nie jestem pewien, czy mnie słyszy. Zdejmuje kurtkę i zaczyna się wspinać.
– Musisz zejść! – woła. Wygląda jak duchowny, kiedy tak wdrapuje się na górę, jak cichy, słodki mnich przynoszący ocalenie. Louis jest słodki jak miód. – Twój tata mnie zabije, jeśli coś sobie złamiesz. Proszę cię, Harry, zejdź. Błagam.
Jest już blisko. Jego twarz zmalała, osiągnęła rozmiar reflektorów znajdujących się za nim. Nachylam się, żeby zlizać z niego zimno. Ma słoną skórę. Nie wiedziałem, że tak będzie smakować.
– Proszę. – powtarza szeptem.
Nie czuję bólu. Żeglujemy razem, chwytając powietrze w objęcia. Na dole siadamy na stosie liści i Louis trzyma mnie w ramionach jak dziecko. Wtulam się w jego pierś i zaciągam zapachem wody kolońskiej. Łączę nasze palce i lekko je zaciskam.
– Co tam robiłeś? – pyta cicho już kolejny raz. – Po co wszedłeś na drzewo?
– Zbierałam gałęzie na szałas. – mamroczę w jego kurtkę.
– Twoja przyjaciółka miała rację. – wzdycha cicho, gładząc moją dłoń. – Żałuję, że dałem ci aż tyle.
Przecież nic mi nie dał. Oprócz imienia i brudu pod paznokciami. Nic o nim nie wiem. Zastanawiam się, czy mogę powierzyć mu swoją tajemnicę.
– Coś ci powiem. – mówię. – Musisz mi obiecać, że nikomu nie powtórzysz, dobrze?
Kiwa głową, ale nie wydaje się przekonany. Jest zmartwiony. Siadam obok niego i upewniam się, że na mnie patrzy. Tańczą na nim kolory i światła. Błyszczy tak, że widzę kości i świat za jego oczami.
– Nie będę więcej chory. – Jestem tak podniecony, że trudno mi wypowiadać słowa. – Muszę tylko zostać w tym lesie. Jeśli pozostanę daleko od współczesnego świata i jego świecidełek, wyzdrowieję. Możesz zostać ze mną, jeśli chcesz. Zbudujemy sobie szałasy i pułapki. Będziemy uprawiali warzywa. Będę zdrowieć i ci pomogę, obiecuję. Tylko musimy tu zostać. Ty i ja.
Louis ma oczy pełne łez. Patrzę, jak płacze i odnoszę wrażenie, że ściągnął mnie z wysokiej góry.
– Harry. – szepcze, po przełknięciu guli zalegającej mu w gardle.
Nad jego ramieniem dostrzegam dziurę w niebie, a brzęczenie satelity przyprawia mnie o szczękanie zębami. Lekko drżę. Potem satelita znika i zostaje tylko ziejąca pustka. Kładę palec na jego ustach.
– Nie. – proszę. – Nic nie mów, Lou.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top