-10-
– Hej! Wstałeś! – woła radośnie tata, a kąciki ust wystrzelają mu w górę.
Potem jednak dostrzega to, jak dzisiaj się ubrałem i zaciska usta. Przewracam oczami. Mam na sobie ciemnofioletową koszulę z cienkiej i przezroczystej siateczki. Kilka wyższych guzików nie jest zapiętych. Widać moją bladą klatkę piersiową. Czuję się lepiej niż powinienem, a może właśnie powinienem? Oh, Harry, do diaska, wyglądasz po prostu dobrze, cholernie dobrze. Uśmiecham się na tą myśl pod nosem.
– Pozwól mi zgadnąć. – zaczyna mężczyzna. – Umówiłeś się z Carą?
– Może tak, a może nie. – wzruszam nonszalancko ramionami. – Coś w tym złego, huh?
Jest cicho. Wygrałem.
W końcu pociera dłońmi swoją zmęczoną twarz i wzdycha ciężko. Do niego też dociera moja wygrana. Po chwili popycha w moją stronę witaminy na kuchennym stole. Kilka tabletek, a może kilkanaście? Nigdy nie byłem za dobry z matmy.
– Nie zapomnij. – mamrocze, ponownie przyglądając się mojej koszuli.
Zwykle przynosi mi witaminy na kolorowej tacy, lecz dzisiaj nie musi robić sobie tego kłopotu. Sam zszedłem, mogę je łyknąć bez tej całej ceremonii pukania do drzwi, budzenia mnie i tak dalej. Można by pomyśleć, że go to ucieszy, ale przygląda mi się tylko tym swoim osowiałym wzrokiem, gdy połykam tabletkę za tabletką.
Witamina E przyśpiesza regenerację organizmu wycieńczonego naświetleniami. Witamina A zapobiega skutkom promieniowania na układ trawienny. Śliska substancja zastępuje śluz wypełniający wszystkie kanały w moim ciele. Krzem wzmacnia kości. Potas, żelazo i miedź wspomagają układ odpornościowy. Aloes wpływa na ogólną poprawę stanu zdrowia.Jeszcze czosnek – tata przeczytał gdzieś, że jego właściwości nie zostały do końca zbadane, ale na pewno dobrze mi zrobi.Nazywa go witaminą X. Jak jakiegoś tajnego agenta.
Znam te jego teksty na pamięć. Szkoda tylko, że tak naprawdę nie czuję tych wszystkich efektów. No ale przynajmniej on czuje się z tym lepiej. Myśli, że jakoś powstrzymuje moją chorobę, że będzie lepiej.
Popijam całą tą kolorową mieszankę naturalnym sokiem pomarańczowym z łyżeczką miodu. Mniam, mniam. Pychota. Tutaj akurat nie jestem sarkastyczny.
Z uśmiechem odsuwam tacę w stronę taty. Ładnie ślizga się po chłodnym blacie, chociaż on chyba nie jest z tego zadowolony. Wstaje i odkłada ją do zlewu.
– Odniosłem wrażenie Harry... – mówi niby obojętnie, odkręcając kran i zalewając miskę wodą. Ja jednak wiem, że mogę spodziewać się czegoś poważnego, bo używa mojego pełnego imienia. - że miałeś wczoraj mdłości i wrócił twój ból.
– Już mi przeszło. – burczę cicho, dopijając do końca sok.
– Nie wydaje ci się, że powinieneś odpoczywać? – zagaduje mnie tata, ale pod tym kryje się sugestia, że powinienem zostać w domu. Już mi się ta rozmowa nie podoba.
Wkroczyliśmy na śliski grunt, więc pośpiesznie zmieniam temat i zwracam uwagę na Gemmę gmerającą łyżką w rozmokłych płatkach kukurydzianych. Ma minę równie ponurą jak tata. Czemu się dziwić, jej śniadanie nie wygląda zbyt zachęcająco. To jakaś papka.
– Co ci jest, młoda? – pytam, opierając brodę na dłoni.
– Nic. – mamrocze buntowniczo. Zawsze wydawało mi się, że do okresu buntu jeszcze trochę jej zostało, ale może te dzisiejsze dzieciaki szybciej dojrzewają? Cóż, i tak się nie przekonam, bo zanim wyjdą na ten temat jakieś poważne badania ważniaków w fartuchach to mnie tu już nie będzie.
– Jest sobota. – zauważam z lekkim uśmiechem, nie chcę zaogniać sytuacji, gdyby to jednak był jej bunt. – Powinnaś się cieszyć! Nie ma szkoły, jest wolne...
Patrzy na mnie wojowniczo. Jej oczy błyszczą gniewem. Cholera. Nie wiem, co zrobiłem nie tak. Przełykam cicho ślinę, mając nadzieję, że nikt nie zauważy tego podejrzanego ruchu mojej grdyki. W końcu to ja tu jestem buntownikiem, tak? Tata chyba nie przeżyłby ataku z dwóch stron.
Gemma jednak odwraca wzrok, na chwilę zawiesza go na oknie, a potem znów wlepia w miskę przed sobą. Tak jak było przed jej wybuchem. Czy to znaczy, że to tylko fałszywy alarm...
– Zapomniałeś, prawda? – jej chłodny głos przerywa moje rozmyślania i już wiem, że to nie koniec.
– O czym? – mamroczę, przyglądając się jej badawczo. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Jej urodziny? Nie. Dzień dziecka? Nie. Nie wiem. Jestem zrezygnowany, ale wtedy moja siostra mnie oświeca.
– Obiecałeś, że zabierzesz mnie na zakupy w połowie semestru! Mówiłeś, że weźmiesz swoją kartę kredytową.– Gemma zaciska powieki, a jej palce robią się białe, bo tak mocno ściska łyżkę. – Wiedziałam, że tylko tak gadasz. Tak jak zawsze. Nigdy nie można na ciebie liczyć, Harry! – wyrzuca, zaciskając oczy, bo jest tak zła, że łzy są gotowe spłynąć po jej czerwonych policzkach.
– Uspokój się! – W głosie taty pobrzmiewa ostrzegawczy ton, jak zwykle, kiedy Gemma zaczyna się unosić. Szczególnie, kiedy unosi się na mnie, to trzeba tu dodać.
– Rzeczywiście, obiecałem ci. – wzdycham cicho, rozumiejąc już sytuację, chociaż równocześnie z tyłu głowy pojawia się myśl, że Gemmie jeszcze wiele brakuje do buntu. Na razie to tylko dzieciak, wkurzający się, bo nie cały świat kręci się wokół niej. – Sorry, ale dzisiaj nie dam rady. – wyrzucam, przekrzywiając lekko głowę.
Patrzy na mnie z wściekłością, unosząc się już lekko z krzesła, tak, jakby chciała się do mnie wyrwać. Przyglądam się jej z zaciekawieniem.
– Ale ja chcę! – wali pięścią w stół, tak, że jej miseczka podskakuje. Na szczęście nic się nie wylało, a moja koszula jest bezpieczna.
Wzdycham ciężko. Nie mam wyjścia. Drugą pozycją na mojej liście jest poświęcenie jednego dnia na spełnianie życzeń innych, niezależnie od tego, kto i o co prosi. Czyli jednak ten atak złości przyniesie oczekiwany przez moją siostrę skutek.
Spoglądam na rozjaśnioną nadzieją – ale też dużo spokojniejszą niż przed chwila – buzię dziewczynki, kiedy kiedy wychodzimy przez furtkę. Nagle ogarnia mnie strach. Zaciskam dłoń na moim telefonie i na chwilę przystaję w miejscu.
– Wyślę smsa do Cary. – oznajmiam, szybko odnajdując przyjaciółkę w kontaktach. – Powiem jej, że już wychodzimy.
Gemma mówi, że nie cierpi Cary, ale ja mam to gdzieś: nie słyszę tego pierwszy raz, a poza tym nie mogę się dzisiaj bez niej obejść. Potrzebuję jej energii, szaleństwa, jej głupich pomysłów wyciągających mnie ze strefy komfortu. Gdy jestem z Carą, wydarzenia w szybkim tempie następują jedno po drugim. Nawet nie mam czasu nad nimi pomyśleć czy się zastanowić, czy tego chciałem.
– Chcę pójść na plac zabaw. – kaprysi Gemma.
Oh, czyli wcale jej nie przeszło.
– Nie jesteś na to za duża? – wzdycham ciężko.
– Nie. – kreci głową i uśmiecha się słodko. – Będzie fajnie, Hazz.
Często zapominam, że ona tak w sumie to jest jeszcze dzieckiem. Nie wyrosła z huśtawek, karuzeli i podobnych spraw. Pewnie pobawiłaby się bez zawahania w chowanego albo berka. Dochodzę do wniosku, że w parku nie przydarzy nam się nic złego. W końcu co w ogóle mogłoby się tam stać? W głowie mam tylko jedno: nudy! Marnuję kolejny dzień.
Na szczęście Cara odpisuje, że i tak by się spóźniła, więc przyjdzie po nas na plac zabaw.
Siadam na ławce i patrzę, jak Gemma wspina się po plątaninie sznurów przypominającej sieć pajęczą. Z tej odległości wydaje się taka malutka. Unoszę dłoń i moja siostra zajmuje mniej więcej mój kciuk. Zastanawiam się, kiedy ja ostatnio bawiłem się na placu zabaw, ale nie mogę sobie przypomnieć.
– Wejdę jeszcze wyżej! – krzyczy do mnie, a ja unoszę brew w zaskoczeniu. – Mam się wspiąć na samą górę? – dopytuje, szukając aprobaty. Zapomniałem, w końcu ma aspiracje zostać pępkiem świata.
– Tak! – odpowiadam głośno, bo postanowiłem również nie sprzeciwiać się nikomu.
– Można stąd zajrzeć do samolotu! Chodź zobaczyć! Hazz! – wrzeszczy tak, że aż ludzie się na mnie patrzą.
Szybko podnoszę się z ławki i ruszam w jej stronę. Trudno jest się wspinać w moich obcisłych spodniach i z rozpiętą koszula. Wiatr co chwila zagląda pod nią i przechodzą mnie dreszcze. Pajęczyna chwieje się i muszę zrzucić pantofle. Gemma śmieje się ze mnie, że nigdy nie miałbym szans zostać Spidermanem.
– Na samą górę! – pogania mnie, czekając tam już.
Jest cholernie wysoko, a jakiś dzieciak z buzią jak autobus szarpie liny na dole. Wszystko dygocze, a ja próbuję brnąć w górę. Zaciskam mocniej palce i z każdym krokiem upewniam się, że stabilnie stoję. Wdrapuję się coraz wyżej, mimo bólu ramion.Chcę zajrzeć do samolotu. Pragnę zobaczyć wiatr i schwytać ptaka. Chcę poczuć, że żyję. Tak wiele chcę jeszcze poczuć...
Udało się. Wypuszczam ciężko powietrze, orientując się, że na chwilę przestałem oddychać. Widzę wieżę kościoła oraz drzewa otaczające park i kasztany, które lada moment otworzą się z trzaskiem. Powietrze jest czyste, odnoszę wrażenie, że do chmur mam tak blisko, jak z wierzchołka wielkiej góry. Patrzę na twarze ludzi stojących na dole. Uśmiecham się delikatnie. Czuję się jak pan świata. Wszystko jest takie malutkie...
– Wysoko, co? – Gemma lekko trąca mnie ramieniem.
– Tak. – kiwam głową jakby w zwolnionym tempie.
– Pójdziemy teraz na huśtawki?
– Tak. – wzdycham ciężko.
Zgadzam się na wszystko, o co poprosisz, Gemma, ale najpierw pozwól mi poczuć powiew wiatru na twarzy. Chcę obserwować krzywiznę ziemi, kiedy powolutku okrążamy słońce. Chcę czuć się znów jak dziecko. Chcę...
– Mówiłem ci, że będzie fajnie! – buzia Gemmy promienieje, a ja zrezygnowany wracam na ziemię: dosłownie i w przenośni. – Chodźmy teraz gdzieś indziej!
Przed wiszącymi huśtawkami ustawia się kolejka, więc siadamy na tej dwuosobowej. Nawet mimo choroby jestem cięższy niż ona, pozostałem wielkim bratem, więc uderzam mocno o ziemię, aż Gemma podskakuje wysoko i z powrotem opada na siedzenie. Pęka przy tym ze śmiechu, chociaż za pierwszym razem, gdy oderwała się od siedzenia, można było dostrzec na jej buzi przerażenie.Będzie miała siniaki na pupie, ale to nie szkodzi. Tak już jest w dzieciństwie. A ja... A ja muszę tylko zgadzać się na wszystko.
Zaglądamy do małego domku na szczycie drabiny ustawionej w piaskownicy. Mieścimy się w nim z trudem. Od krzywienia się zaczynają boleć mnie plecy. Siadam na motorze przymocowanym do wielkiej sprężyny, który kołysze się szaleńczo na boki. Uderzam kolanem o ziemię. Muszę otrzepać spodnie, gdy wstaję. Biegniemy na wspartą na palach drewnianą deskę i udajemy akrobatów. Chodzimy wzdłuż liter alfabetu ułożonych w kształcie węża. Gramy w klasy i bujamy się na drążkach. Potem znów biegniemy na huśtawki, gdzie grupa mamusiek wyposażonych w chusteczki i trzymających za ręce tłuste dzieciaki, przygląda mi się z niesmakiem, bo wyprzedzam Gemmę w biegu i dopadam jedynej wolnej huśtawki. Jak tak można postępować z dzieckiem, prawda? Wiatr podwiewa mi koszule, która przez nasze zabawy zdążyła całkiem wyjść ze spodni. Odsłania mi się cały brzuch. Śmieszy mnie to. Odchylam się w tył i unoszę się jeszcze wyżej. Może jeśli wzniosę się dostatecznie wysoko, świat się zmieni. Trzymam się tej myśli.
Nie zauważam, kiedy pojawia się Cara. Dopiero siostra mi ją pokazuje: stoi oparta o bramkę przed placem zabaw i przygląda nam się. Może długo tak czeka? Nie obchodzi mnie to. Dobrze się bawiłem. Ma na sobie podkoszulkę z dekoltem i spódnicę, która ledwo zakrywa pupę. To wydawałoby się wulgarne, ale to Cara, więc po prostu wygląda dobrze. Cholernie dobrze. Ze smutkiem stwierdzam, że nawet lepiej ode mnie.
– Dzień dobry. – rzuca, kiedy podchodzimy. – Widzę, że zaczęliście beze mnie, co?
Olewam się rumieńcem. Musiała tu już chwilę czekać i zauważyć, jak ganiam Gemmę albo skaczę po kolejnych stopniach zjeżdżalni.
– Gemma namówiła mnie na huśtawki. – mamroczę, chcąc jakoś się bronić. Oby ona załapała, że chodzi o moją listę.
– A ty się, oczywiście, zgodziłeś.
– Tak. – kiwam lekko głową.
Zoey patrzy z namysłem na Gemmę, potem na mnie, potem znów na moją siostrę. Coś przez chwilę analizuje.
– Idziemy na rynek. – obwieszcza nagle. – Będziemy kupować kosmetyki do włosów i gadać o lubrykantach.Nudy, co?
Gemma spogląda na nią spode łba. Na buzi ma brudne smugi. Nie jest zadowolona. To miał być nasz dzień.
– Chcę do magicznego sklepiku. – mówi naburmuszona.
– Świetnie, idź. Na razie. – Cara macha do niej ręką, ale chwytam ją za nią i spoglądam na jej twarz.
– Musi pójść z nami. – mówię spokojnie. – Obiecałem jej to.
Cara wzdycha teatralnie i odchodzi. Gemma i ja podążamy za nią, jak kaczątka za kaczką.
Była jedyną osobą w klasie, która nie przestraszyła się mojej choroby. Tylko ona potrafi zachowywać się tak, jakby nie było napadów, nikt nikogo nie zadźgał nożem,autobusy nigdy nie wjeżdżały na chodnik, a choroby nie istniały. Kiedy jestem z Carą,czuję, że wszyscy się mylą i wcale nie umieram. To ktoś inny jest chory. Nie ja.
– Zakręć tyłkiem. – rozkazuje mi nagle przez ramię, co przerywa moje rozmyślania. – No, dalej, ruszaj biodrami, H!
Czuję się trochę niezręcznie. W końcu bardziej oczywistym nie dało się już być. Ta koszula jest naprawdę i tak już odważnym wyborem. Słyszę dźwięk klaksonu, grupa chłopaków gapi się na mój tyłek. Nie odrywają od nich wzroku. Do czasu. Oczywiście do czasu, gdy odkrywają, że jestem chłopakiem. Wtedy odjeżdżają z piskiem opon.
– Dlaczego musisz robić to, co ona ci każe? – zagaduje Gemma.
– Bo tak chcę. – wzruszam ramionami.
Cara jest zachwycona. Czeka na nas i bierze mnie pod rękę.
– Wybaczam ci. – mówi.
– Co? – marszczę brwi, przyglądając się jej uważnie.
Nachyla się i szepcze konspiracyjnie. Niemal czuję jej błyszczyk na moim policzku.
– Twoje okropne zachowanie po tym beznadziejnym seksie z Jakiem.
– Nie zachowywałem się okropnie. – mamroczę zły.
– Właśnie, że tak, ale już ci wybaczyłam.
– Niegrzecznie jest szeptać! – oburza się Gemma.
Cara wypycha ją do przodu i przyciąga mnie bliżej siebie. Mocno obejmuje moje ramię, a jej oczy się błyszczą, gdy na mnie spogląda.
– Powiedz, jak daleko jesteś w stanie się posunąć? – pyta. – Zrobisz sobie tatuaż, jak ci każę?
– Tak.
– Spróbujesz narkotyków?
– Jasne.
– Powiesz temu gościowi, że go kochasz?
Facet, którego mi pokazuje, jest łysy i starszy od mojego taty. Wychodzi z kiosku i zdziera celofan z paczki papierosów. Opakowanie spada na ziemię. Obrzydliwy.
– Tak. – mówię obojętnie.
– Więc zrób to.
Mężczyzna wyjmuje papierosa, zapala go, zaciąga się dymem. Podchodzę , a on odwraca się w moją stronę z lekkim uśmiechem. Pewnie spodziewał się kogoś znajomego. Jego uśmiech schodzi z twarzy.
– Kocham cię. – mówię.
Marszczy brwi. Dostrzega chichoczącą Carę. Jego twarz przybiera groźny wyraz.
– Spadaj. – warczy. – Cholerny idiota. – rzuca jeszcze za mną, a ja nagle to czuję: endorfiny.
Jest fantastycznie. Obejmujemy się z Carą i śmiejemy się do rozpuku. Naprawdę to zrobiłem. Gemma krzywi się zniesmaczona.
– Możemy już stąd iść? – pyta, ciągnąc mnie ponaglająco za rękaw, żebym zwrócił na nią uwagę.
Na rynku jest tłum. Wszyscy się przepychają, jakby mieli same pilne sprawy do załatwienia, a połowa z nich pewnie nawet nic nie kupi. Stare, grube kobiety poszturchują mnie koszykami na zakupy, wszędzie pełno rodziców z dziećmi. Wszędzie wrzask. Staję pośrodku w szarym świetle dnia i czuję się tak, jakbym śnił. Nie mogę się poruszyć, mam wrażenie, że stopy przyrosły mi do chodnika, a nogi są z ołowiu. Tak mi ciężko. Obok przechodzą chłopcy z kapturami naciągniętymi na głowę i twarzami pozbawionymi wyrazu. Mijają mnie dziewczyny, z którymi kiedyś chodziłem do jednej klasy. Nikt mnie nie poznaje – już tyle czasu minęło od mojego ostatniego pobytu w szkole. Powietrze jest przesycone zapachem hot dogów, hamburgerów i cebuli. Wszystko jest na sprzedaż: pieczone kurczaki powieszone za nogi, flaki i podroby wywalone na tacach, rozcięte świniaki ukazujące żebra. Tkaniny, wełna, koronki i zasłony. Na stoisku z zabawkami podskakują szczekające pieski, a żołnierzyki grają na cymbałkach. Handlarka uśmiecha się do mnie i pokazuje wielką plastikową lalkę owiniętą celofanem.
– Oddam za dziesiątaka, złotko.
Odwracam się, udając, że nie słyszałem, ale ktoś inny słyszał. Cara patrzy na mnie karcąco.
– Miałeś się zgadzać na wszystko. Następnym razem kupisz to, co ci zaproponują, tak? – upewnia się, że zrozumiałem.
– Tak. – kiwam głową.
– Dobrze. Wracam za chwilę. – mówi, klepie mnie dwa razy po plecach i znika w tłumie.
Nie chcę jej tracić z oczu. Potrzebuję jej. Jeśli zaraz się nie pojawi, jedynym osiągnięciem tego dnia będzie przejażdżka na karuzeli i kilka gwizdów chłopaków mijanych po drodze na rynek, a ja... Ja przecież muszę zbierać doświadczenia. Jak najwięcej. Korzystać z życia. Tylko... bez niej jest jakoś trudniej się odważyć.
Wiruje mi przez chwilę w głowie.
– Dobrze się czujesz? – pyta cicho Gemma.
– Tak. – odpowiadam, machając na nią dłonią.
– Źle wyglądasz.
– Nic mi nie jest.
– A ja się nudzę. – marudzi.
Cholera, niedobrze, bo jeśli powie, że chce do domu, będę musiał się zgodzić. Mój plan jednak ma pewne dziury.
– Cara zaraz wróci. – odpowiadam po krótkiej chwili namysłu. – Możemy pojeździć autobusem po mieście i zajrzeć do magicznego sklepiku.
Gemma wzrusza ramionami i wpycha ręce do kieszeni.
– Na pewno się nie zgodzi.
– Pooglądaj sobie zabawki. – wzdycham ciężko.
– Są głupie.
Jak to? Przychodziłem tu dawniej z tatą, żeby je zobaczyć. Wydawały mi się wtedy zachwycające. Cóż, tak jak mówiłem, możliwe, że dzisiejsze dzieciaki są inne. Albo po prostu moja siostra. Jedno się z drugim nie wyklucza.
Wraca Cara. Jest wkurzona. Widać to po zmarszczce między brwiami.
– Scott łże jak pies. – rzuca głosem pełnym jadu.
– Kto? – Scott? Nic mi to nie mówi.
– Scott. Mówił, że pracuje na stoisku, ale nigdzie go nie ma. – Cara denerwuje się jeszcze bardziej i wyrzuca dłonie w górę.
– Ten ćpun? – dopytuję, bo coś zaczyna mi się rozjaśniać. – Kiedy z nim rozmawiałaś?
Cara patrzy na mnie, jakbym była wariatem i ponownie się oddala. Nic mi nie powiedziała. wzdycham ciężko, patrząc na nią. Podchodzi do mężczyzny stojącego przy straganie z owocami i przechyla się przez ladę, żeby z nim porozmawiać. Facet wlepia wzrok w jej piersi. Nawet się z tym nie kryje.
Podchodzi do mnie jakaś kobieta. Niesie kilka plastikowych toreb. Patrzy mi prosto w oczy, a ja nie odwracam wzroku. Powinienem.
– Dziesięć kawałków wieprzowiny, trzy paczki wędzonego boczku i pieczony kurczak. – szepcze. – Bierzesz chłopcze?
– Tak. – zgadzam się, nie myśląc nawet, co z tym potem zrobię.
Podaje mi torbę i drapie się po nosie, kiedy szukam pieniędzy. Daję jej pięć funtów, a ona grzebie w kieszeni i wydaje mi dwa. Przynajmniej miała jak wydać. Trzy funty to nie tak dużo... Lalka była za dziesięć.
– Prawdziwa okazja. – oznajmia zadowolona po naszej transakcji.
Gemma wygląda na wystraszoną.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Cicho bądź. – mówię, bo nie muszę przecież być zadowolony ze wszystkiego, na co się dzisiaj zgadzam. Nie o to chodzi.
Zostało mi tylko dwanaście funtów i rozważam, czy mogę nieco zmienić zasady i zgadzać się tylko na to, co jest dostępne za darmo. Krew ścieka z torby na moje stopy. Zastanawiam się, czy muszę zatrzymać wszystko, co kupię. Boże, co ja zrobiłem... To wszystko jest tak cholernie głupie!
Wraca Cara, dostrzega torbę i zabiera mi ją.
– Co to jest, do cholery? – zagląda do środka. – Wygląda jak zarżnięty pies. – Wrzuca pakunek do kosza, a potem odwraca się do mnie z czarującym uśmiechem. – Znalazłam Scotta. Jednak tu pracuje. Jest z nim Jake. Idziemy. Chodź. – chwyta mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w tylko sobie znanym kierunku.
Przepychamy się przez tłum, a Cara w końcu mówi mi, że spotkała się ze Scottem kilka razy po tamtej nocy spędzonej w ich domu. Nie patrzy na mnie. Jest w swoim świecie zachwytów nad ćpunem. Ma niskie wymagania. Cóż, po tamtej nocy o mnie można powiedzieć to samo.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – dopytuję ją.
– Wypadłeś z gry na cztery tygodnie! Cztery! – podkreśla. – Zresztą nie chciałam cię wkurzać.
Przeżywam szok, widząc chłopaków w świetle dnia, stojących za straganem, na którym rozłożone są latarki, tostery, zegary i czajniki. Wyglądają na starszych, niż mi się zdawało. Ogólnie wyglądają inaczej niż to zapamiętałem. Jake... nie wydaje się atrakcyjny. Może ma proste zęby, ale czy tamtej nocy tylko to sprawiło, że poszedłem z nim do łóżka? No tak, chciał przelecieć chłopaka. To też było istotne.
Cara przechodzi na drugą stronę stoiska, żeby porozmawiać ze Scottem. Jake kiwa do mnie głową.
– W porządku? – pyta, a mnie już zalewa fala niezręczności. Nie mam ochoty z nim gadać. Był... był tylko narzędziem, tak.
– Tak.
– Przyszedłeś na zakupy? – ku mojemu zdziwieniu kontynuuje rozmowę.
Wygląda inaczej niż przed tą wymianą zdań: jest spocony, trochę spięty. Podchodzi jakaś kobieta i muszę się cofnąć razem z Gemmą, żeby ją przepuścić. Kupuje cztery baterie. Kosztują funta. Jake pakuje je do plastikowej torby i przyjmuje pieniądz. Kobieta odchodzi.
A ja nadal stoję w miejscu zamiast dawno odejść.
– Potrzebujesz baterii? – pyta cicho. Nie patrzy mi w oczy. – Wiesz, nie musisz płacić.
Jest coś takiego w tonie jego głosu, co sugeruje, że robi mi wielką przysługę, jakby byłoby mu mnie żal. Chciał pokazać, że porządny z niego gość. Czuję, że on wie. Cara mu powiedziała. Widzę w jego oczach litość i poczucie winy. Kochał się z umierającym chłopakiem i teraz się boi. Może to jest zaraźliwe? Moja choroba otarła się o niego i teraz czyha, żeby zaatakować. Mam dość. Wcale mi się to nie podoba.
– To co? – Jake bierze do ręki paczkę baterii i macha mi nią przed oczami.
– Wezmę je. – Słowa same wychodzą mi z ust. Muszę ukrywać rozczarowanie, więc chwytam szybko te głupie baterie i wrzucam je do kieszeni.
Gemma szturcha mnie w żebro.
– Możemy już iść? – pyta, a ja jestem jej wdzięczny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Tak. – zgadzam się od razu.
Cara obejmuje Scotta w pasie. Szczerzy się do niego, a potem patrzy na nas.
– Nigdzie nie idziemy. – mówi. – Pojedziemy do nich. Za pół godziny mają przerwę na lunch.
– Zabieram G na wycieczkę po mieście. – mówię zdecydowanym głosem.
Cara zbliża się do mnie z uśmiechem. Wygląda ślicznie, tak jakby Scott ją rozgrzał. Nie rozumiem tego.
– Miałeś się zgadzać na wszystko... – protestuje i poniekąd mi przypomina, ale ja już mam plan.
– Gemma pierwsza mnie poprosiła. – uśmiecham się lekko, ściskając ramię siostry.
Cara marszczy brwi. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Znów jest wkurzona.
– Mają działkę ketaminy. Wszystko już załatwiłam! – mówi zdenerwowana, bo widocznie napaliła się na swój plan. – Możesz wziąć ze sobą Gemmę. Dadzą jej coś do zabawy, na przykład PlayStation czy coś.
– Powiedziałaś Jake'owi. – mamroczę, bo wcale nie mam ochoty nigdzie z nią iść.
– O czym? – unosi brew.
– O mnie.
– Wcale nie.
Rumieni się, więc rzuca papierosa i przydeptuje go, żeby nie patrzeć mi w oczy. Wiedziałem.
Wyobrażam sobie, jak to zrobiła. Pojechała do nich. Zrobili razem skręta. Cara upierała się, żeby pozwolili jej wziąć pierwszego bucha. Zaciągnęła się, a oni na nią patrzyli. Potem podała papierosa Scottowi i zapytała: Pamiętacie Harry'ego?.
A potem im powiedziała. Może nawet się przy tym popłakała. Jestem pewna, że Scott ją przytulił, a Jake zaciągnął się głęboko, żeby o tym nie myśleć. W końcu był moim pierwszym razem. Ćpun pewnie potem ją przeleciał na pocieszenie. Mogę spodziewać się wszystkiego.
Biorę Gemmę za rękę i odchodzimy. Jak najdalej od Cary, jak najdalej od rynku, jak najdalej od wszystkiego. Ciągnę ją za sobą po schodach i wychodzimy na ścieżkę biegnącą wzdłuż kanału. Niezbyt przyjemnie miejsce, ale tyle chcę jej pokazać...
– Dokąd idziemy? – jęczy, widocznie nie podzielając mojego entuzjazmu.
– Cicho bądź. – burczę.
– Boję się ciebie.
Spoglądam na nią obojętnie. Co za dziecko.
Czasem mi się śni, że chodzę po domu i nikt mnie nie poznaje. Jestem jakby kim innym. Mijam tatę, który uprzejmie kiwa głową na mój widok, jakbym przyszedł posprzątać dom, a może raczej hotel. Gemma przygląda mi się podejrzliwie, kiedy wchodzę do swojego pokoju. Nie ma tam moich rzeczy, widzę za to obcego chłopaka z pięknymi, długimi i błyszczącymi lokami. Ma ładne usta i policzki jędrne jak jabłka. To moje równoległe życie – myślę. Jestem w nim zdrowy, a Jake cieszy się, że mnie poznał. Może nawet nasz seks był tam w porządku.
W prawdziwym życiu prowadzę jednak siostrę krętą ścieżką do kafejki z widokiem na kanał.
– Będzie fajnie, uwierz. – pocieszam ją, bo wiem, że ten dzień inaczej sobie wyobrażała. – Zamówimy lody, gorącą czekoladę i colę.
– Nie wolno ci jeść słodyczy. Powiem tacie.
Ściskam ją za rękę. Co za kabel. Nic nie rozumie. Na drodze stoi jakiś mężczyzna. Ma na sobie piżamę. Patrzy na wodę. Papieros pali mu się w ustach.
– Wracajmy do domu. – prosi cicho Gemma.
Ale ja chcę jej pokazać szczury na ścieżce, liście opadłe z krzykiem drzew, sposób, w jaki ludzie unikają tego, co trudne, mężczyznę w piżamie, który jest bardziej prawdziwy niż Cara biegnąca za nami ze swoją wielką buzią i idiotycznymi blond włosami. Idiotka. Mam jej dość.
– Odejdź. – mówię do niej, nie odwracając się. Słyszę jej ciężki oddech, nigdy nie miała dobrej kondycji.
A ona łapie mnie za ramię.
– Dlaczego musisz ze wszystkiego robić problem? – pyta z wyrzutem.
Wyszarpuję rękę. Jeszcze mam jakąś siłę.
– Nie wiem, Cara. Jak myślisz?
– To żadna tajemnica. Mnóstwo ludzi wie, że jesteś chory. Jake'owi to nie przeszkadzało, ale teraz uważa, że jesteś stuknięty. Zawsze coś odwalasz. Jesteś taki dziwny, Harry!
– Jestem stuknięty. – poprawiam ją, wzruszając ramionami. Nawet nie mam ochoty z nią gadać. Proszę niebiosa, żeby się zamknęła.
Patrzy na mnie, mrużąc oczy.
– Odpowiada ci to, że jesteś chory. – wypala.
– Tak myślisz?
– Możesz łamać wszelkie reguły. – mówi pewnie.
– Masz rację, to świetne uczucie. – uśmiecham się krzywo. – Chcesz się zamienić? – pytam, patrząc jej prosto w oczy.
– Wszyscy kiedyś umrą. – mówi, jakby to było jej odkrycie i jakby nie miała nic przeciwko własnej śmierci. Super. Tylko, że ona nie ma nad sobą ciążącego wyroku. Czemu... Czemu ona nigdy nie może mnie zrozumieć?
Gemma ciągnie mnie za rękaw.
– Popatrz! – wskazuje na wodę.
Człowiek w piżamie wszedł do kanału. Brodzi w płytkiej wodzie, machając rękami. Obraca się kilka razy jak baletnica, po czym patrzy na nas obojętnie i nagle uśmiecha się, ukazując złote zęby. Czuję łaskotanie na plecach. Jest chłodno. Koszula znów się podwija.
– Popływacie ze mną? – woła.
Ma szkocki akcent. Nigdy nie byłem w Szkocji. Uświadamiam sobie, ile rzeczy mnie ominie. Czy ja kiedyś w ogóle wyjadę z tego miasta?
– Idź do niego. – rzuca Cara. – No, dlaczego nie wchodzisz do wody?
– To polecenie? – spoglądam na nią podejrzliwie.
Uśmiecha się złośliwie i wtedy nie musi mi już odpowiadać, ale i tak to robi.
– Tak.
Zerkam na kawiarniane stoliki. Ludzie na nas patrzą. Pomyślą, że jestem wariatem, mam kompletnego świra. Może go mam, skoro słyszę to już kolejny raz. Mam to gdzieś. Szybko ściągam buty, skarpetki i spodnie. Zostaję w cienkiej koszuli.
– Co robisz? – syczy Gemma. – Wszyscy się na nas gapią!
– Udawaj, że nie jesteś ze mną. – rzucam w przestrzeń, gdy biegnę do brzegu kanału.
– Jak chcesz! – siada na trawie, a ja staję w miejscu.
Zanurzam ostrożnie duży palec w wodzie. Jest tak lodowata, że aż ciarki przechodzą.
Cara dotyka mojego ramienia.
– Nie rób tego, Harry. Żartowałam. Nie bądź głupi... No już, chodźmy stąd.
Czy ona nic nie rozumie?
Zanurzam się w wodzie do bioder. Kaczki uciekają w popłochu na mój widok. Nie jest głęboko, wyczuwam muł na dnie i jakieś śmieci. W tym kanale pływają szczury. Ludzie wyrzucają tu puszki po konserwach, torby na zakupy, igły i zdechłe psy. Teraz jestem tu też ja.
Miękkie błoto oblewa mi palce.
Mężczyzna ze złotym zębem macha do mnie i rusza w moją stronę, śmiejąc się i rozchlapując wodę na boki. On się dobrze bawi. Ja też tak chcę. Chcę, żeby mi się to udzieliło.
– Grzeczny chłopiec. – stwierdza. Jego sine usta rozjaśnia błysk metalu. Ma ranę na głowie, krew cienką strużką spływa mu z włosów na oczy. Na ten widok robi mi się jeszcze zimniej.
Jakiś człowiek wychodzi z kawiarni z ręcznikiem.
– Hej! – krzyczy. – Wychodź natychmiast.
Zabawa skończona.
Ma na sobie fartuch. Widzę, jak faluje mu brzuch, kiedy nachyla się, pomagając mi wyjść zwody. To ładny widok. Lepszy niż mój towarzysz z kanału. Zdecydowanie.
– Oszalałeś? Zachorujesz. – odwraca się do Cary. – Jesteście tu razem?
– Przepraszam. – mówi Cara. – Nie mogłem go powstrzymać. – potrząsa głową, żeby go przekonać o swojej niewinności. Nienawidzę jej za to. Zawsze stosuje te same sztuczki, a faceci to łykają.
– Nie jesteśmy tu razem. – oświadczam. – Nie znam jej.
Cara zastyga, a facet z kawiarni odwraca się do mnie. Nic nie rozumie. Podaje mi ręcznik, żebym wytarł nogi. Potem powtarza, że zwariowałem. Mówi, że wszyscy młodzi ludzie są stuknięci. Tak, tak, już to słyszałem. Patrzę, jak Cara odchodzi. Robi się coraz mniejsza, aż w końcu znika. Mężczyzna pyta o moich rodziców, chce wiedzieć, czy znam człowieka ze złotymi zębami, który wyłazi teraz z kanału na drugi brzeg i śmieje się do siebie jak szaleniec. Mój wybawca dużo krzyczy, ale prowadzi mnie do stolika, każe mi usiąść i przynosi gorącą herbatę. Wrzucam trzy kostki cukru i popijam małymi łyżkami. Ludzie wciąż się na mnie patrzą. Gemma jest przestraszona i wydaje mi się jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości.
– Co ty wyprawiasz? – szepcze.
Będę za nią tęsknił tak bardzo, że mam ochotę zrobić jej krzywdę. Chcę ją zabrać do domu i oddać tacie, zanim popełnię jakieś głupstwo. Znów. I będzie się za mnie wstydzić. Ale w domu jest nudno. Mogę się zgadać na wszystko, bo tata i tak nie prosi, żebym zrobił coś, co ma jakieś znaczenie. Witaminy, położenie się do łóżka, umycie się...
Herbata mnie rozgrzewa. Moja skóra zmienia barwę z szarej na opaloną i na odwrót. Nawet pogoda nie może się zdecydować i zmienia się z chwili na chwilę.
– Chodź, złapiemy autobus. – mówię po kilkunastu minutach.
Wstaję, przytrzymuję się krawędzi stolika i wkładam buty. Ludzie udają, że na mnie nie patrzą, ale czuję na sobie ich wzrok. Dzięki temu wiem, że żyję. Wiem, że coś znaczę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top