46. Neigri

Ostrza wystrzeliwane ze ściennych konstruktów na przywitanie nie były ostatnią atrakcją czekającą na nas w berrańskiej świątyni Hekki. Musieliśmy w środku pokonać ich o wiele więcej. Jedna z pułapek poważnie raniła mnie w korpus, szczęśliwie nie uszkadzając żadnego z istotnych organów. Niemniej jednak upośledziła moją zdolność sprawnego poruszania się, przez co nie parłem już jako jeden z pierwszych, męcząc się coraz mocniej z każdym krokiem. Nie czyniłem również Margo wyrzutów, skoro osłoniłem ją z własnej woli.

Zliczając wszystkie pułapki, pokonaliśmy deszcz noży, ulewę strzał, pomieszczenie z mechanizmem przesuwania ścian, na których zatknięte kolce przypominały gęstwinę puszczy, korytarz pełen zwisających ze ścian potężnych, grubych ostrzy przywodzących na myśl wahadła toporów i inny wypełniony nieoznakowanymi zapadniami. Nie zabrakło także gazowni. Trucizna zawarta w gazie pozbawiła dość sporo towarzyszącej mi ekipy oddechu, ale nie Margo, gdyż odziedziczyła po matce cenne zdolności.

Te przydały się nam także w ciemnej doli. Bowiem z gazowni znajdowało się jedno jedyne wyjście, a raczej sami je sobie wykreowaliśmy, zanim wszyscy padli struci lotną substancją. Zeszliśmy w dół, a im niżej schodziliśmy, tym mniej oświetlenia wypełniało przestrzeń, aż wreszcie przyszło nam kroczyć po omacku albo raczej przyszłoby, gdyby Margo nie użyczyła nam swych zdolności. Dziewczyna lekko rozjaśniła pomieszczenie kończące się o dziwo przy wodzie, twierdząc, że lepiej nie budzić niczego, co mogłoby drzemać w tym miejscu.

Zdaniem Margo berrańscy kapłani hodowali zighy. Nigdy żadnego z nich nie widziałem na własne oczy, ale ponoć były to potworne, zmutowane eksperymentami czworonożne stworzenia. Słyszałem o nich kilka opowieści. 

Zębiska wielkie i twarde niczym asardang będący najtrwalszym metalem znanym galaktyce, podłużne oraz ślepe łby, a także długie, mocne ogony. Ponoć rosłemu człowiekowi dorosły zigha sięgał pasa, a to wciąż na czworaka. Jako że nie posiadały nozdrzy, nie mogły nas zwęszyć, a słuch ponoć miały słabo wykształcony. Nie zmieniało to jednak podstawowego faktu, zighy działały na ślepo, nie bacząc na nic. Cel zawsze był jeden. Dorwać ofiarę i rozerwać ją ostrymi zębiskami, ewentualnie rozciąć szponami.

Zmąciliśmy wodę, nurzając się w jej głębi. Margo nie musiała mi mówić, że trzeba zanurkować. Doskonale lokalizowałem źródło wibracji rejestrowanych, odkąd wkroczyłem na płyciznę. Żywiłem tylko nadzieję, że tam znajdziemy inne, bezpieczniejsze wyjście. Może Hekki pogrywała sobie z nami, prowadząc na zatracenie, może nieliczna grupa miała opuścić budynek, ale nic nie zmieniało faktu, że jakoś je tam ulokowano.

Przepłynięcie pod powierzchnią trwało dłuższą chwilę. Stopniowo zaczynało brakować mi tlenu, Margo prawdopodobnie również. Nie posiadaliśmy specjalistycznego sprzętu na taką okazję, nurkując z bronią przewieszoną na plecach, ale musieliśmy dać radę. W przeciwnym razie nie miałby ich kto uratować, a powrót tutaj mógłby okazać się niemożliwy, zwłaszcza że już teraz kłopotliwym stawało się pokonywanie kolejnych metrów. Dotarłem do powierzchni, czerpiąc głęboko powietrza wraz z wynurzeniem.

– Margo?

– Tam.

Wskazała głową coś, co wyglądało jak opuszczona z sufitu drabina. Między naszymi głowami, a sklepieniem znajdowało się około pół metra wysokości. Stąd na zewnątrz prowadziły dwie drogi, pod wodą i ku górze.

Nie dywagowałem. Dyskusje w tej chwili były zbędne. Maksymalne skupienie, tyle od siebie teraz oczekiwałem, a pieczenie coraz mocniej wypalało ranę. Pomimo opatrunku wykonanego prowizorycznie z ubrań zostawiałem za sobą czarną smużkę widoczną w wodzie, choć wokół panował półmrok. Złapałem za szczebel, pomagając Półziemiance dostać się na piętro. Wspiąłem się zaraz za nią, a za mną zdążał Augo.

– Kolejna izba tortur?

Pytanie mimowolnie wymknęło się z mego gardła. Omiotłem pomieszczenie szybkim spojrzeniem. Dookoła panowała pustka, a ściany wyglądały jak kopuła na zewnątrz, tylko oglądane od środka. Ruszyłem przed siebie, nieznacznie kulejąc, kiedy dobiegł nas dźwięk. Przystanąłem w pół kroku, Margo i kilkoro towarzyszących mi ludzi również. Kolejny odgłos przywodził na myśl wstrzymywany szloch. Teraz miałem pewność, że byliśmy prawie na miejscu.

Wystarczyło przekroczyć próg, aby znaleźć się niejako w innym świecie dosłownie oraz w przenośni. Cele wybudowane prawdopodobnie dla kapłanów bogini strachu przekształcono w swoiste więzienie. Mnóstwo zła widziałem w przeciągu życia, lecz to nie mieściło mi się w głowie. Dziesięć izb, a w każdej jakaś kobieta. Każda z nich uznana została za zaginioną, lecz nie każda zdolna byłaby opuścić świątynie o własnych siłach.

Większość, o ile nie wszystkie, wymagała specjalistycznej pomocy medycznej. Porywacze nie próżnowali, eksperymentując. Ich chore plany miały się ziścić, lecz stanęliśmy im właśnie naprzeciw, obracając w pył oraz nicość. Nigdy, przenigdy nie pozwoliłbym dokończyć dzieła, choć w przypadku kilku z nich od początku wiedziałem, że nie cofnę czasu ani nie zwrócę im utraconego już życia. Tak czy owak należało doprowadzić pewne kwestie do końca, zaś te kobiety miały zmagać się z nimi aż po kres swych dni.

– Trzeba zabezpieczyć dokumentację – oceniła Margo, rozglądając się po pomieszczeniu wyposażonym w jakieś wielkie, przestarzałe urządzenia. – Przekopiować dane z dysków, zarchiwizować zapiski.

– Przekopiować dyski? – spytałem, przyglądając się wielkiej, poziomej skrzyni z guziczkami i błyskającą lampką, na której stał duży ekran. – Niby jak chcesz zgrać cokolwiek z tego? Nie mamy przy sobie żadnego wirtualnego nośnika.

– Ty nie masz – odparła. – Ja nie przyszłabym tutaj nieprzygotowana.

– Mam wrażenie, że wciąż nie powiedziałaś mi wszystkiego – uznałem, obserwując, jak majstruje przy tym czymś. Wysunęła niewielki krążek z tylnej komory broni, przykładając go do skrzyni. Dysk zamrugał, na ekranie wyświetliły się nieznane mi symbole. Zdołałem tylko odgadnąć, że patrzyłem na zmieniające się komunikaty. – Sądziłem, że mamy tylko odbić te kobiety.

– Nie pomożemy innym, nie mając danych – zakomunikowała.

– Szefie?

– Czego chcesz, Oriyu?

Keryjczyk również dziś oberwał i to nie raz. Szczęście w nieszczęściu obrażenia oceniałem jako stosunkowo lekkie. Nie stracił kończyn ani głowy, mógł chodzić i co ważniejsze, brakowało rokowań nadciągającego zgonu. Pamiątka dzisiejszej akcji nie miała jednak zniknąć, a bynajmniej nie w pełni. Szrama ciągnęła się przez część twarzy, a chociaż kończyła się tuż przy oku, Oriyu nie miał problemów ze wzrokiem.

– Zlokalizowaliśmy drugie wyjście.

– Świetnie. – Potarłem twarz, starając się nie przeciążać organizmu. Opatrunek przesiąknął czarną krwią, a to znaczyło, że moje zdolności regeneracji nie dawały w tym wypadku rady. – Sprawdźcie czy to na pewno bezpieczna opcja.

– Fargom z Yurą są już na zewnątrz z innej strony budynku – poinformował. – Wygląda na to, że świątynia jest połączona z innymi budowlami w jeden spójny kompleks.

– Margo?

– Możliwe – przyznała, prostując się na moment. Cały czas szperała w czymś, co ona nazywała mianem komputera. – Architektura Berran wciąż nie jest w pełni odkryta. Najwyraźniej kapłani chcieli mieć stałą drogę do ołtarza lub nie tylko ten budynek jest świątynią, a cała wyspa.

– Trzeba je stąd wydostać – przemówiłem, zwracając się do stojącego obok mężczyzny o bladej cerze. – Przetransportujcie je ostrożnie na barkę.

Zdawałem sobie sprawę, że Ziemianie barką określali zwykle małą łódeczkę zdolną dryfować wyłącznie po bezpiecznych wodach. Tu prócz Margo nie przebywał ze mną żaden przedstawiciel tej nacji, choć i jej bliżej było do krewniaków od strony matki. Nasza barka w rzeczywistości stanowiła duży pojazd wodny mogący pomieścić do dwustu osób. Jako że sporo z naszej ekipy poległo, bez większego problemu mogliśmy zgarnąć te kobiety na pokład. Dziesięć Zaziemek, z czego nie każda mogła iść o własnych siłach.

Jedna była wychudzona do granic, a podpięta została do dużego urządzenia silikonowymi rurkami. Przywiązano ją do siedziska, blokując ręce, nogi, a nawet mocując sztywno głowę. Ledwie łapała oddech. Jednak nie to wzbudzało we mnie największą kurwicę. Patrząc jej w ciemne oczy, gotów byłem przysiąc, iż spojrzenie miała puste, wyprane z emocji, jakby zatraciła siebie, a brzuch pod obwisłymi już piersiami przypominał zaczerwienioną, pełną widocznych żył kulę gotową wybuchnąć w dowolnej sekundzie.

Chciałem wypatrzeć siostrzenicę Blaverona, ale na próżno. Nigdzie ani śladu młodej Nelburalki. Trzeba było kontynuować poszukiwania. W dalszym ciągu musiał czekać, podczas gdy domyślałem się, iż to wcale niełatwe.

Spojrzenie zatrzymałem na Catosiance. Kiedyś z pewnością posiadała piękne, gęste i lśniące futro. Dziś tylko niektóre fragmenty ciała pokrywały kępki zbitej, beżowej sierści. Wystraszonym, przerażonym wręcz spojrzeniem wodziła od jednego do drugiego mego żołnierza, wątłym ciałem wciskając się w kąt swej celi. Paradoksalnie wolała tam zostać, niż dobrowolnie oddać się w ręce osób, które mogły okazać się kolejnymi katami.

Obróciłem się w kierunku innej celi. Gdybym nie widział na własne oczy, nie pomyślałbym, że jakakolwiek kobieta tej postury może stanowić zagrożenie. 

Tymczasem na moich oczach Kipondantianka rzuciła się na dwóch rosłych żołnierzy, okładając ich pięściami. Kiedy dłonie zostały skrępowane i przytrzymane z tyłu, bez zawahania ugryzła stojącego przed nią mężczyznę, broniąc się w zasadzie na oślep. Dla nich chyba już wszystko było lepsze niż wyjście z cel i trafienie w ręce nieznanych im osób. Szarpała się, szamocząc, lecz nie umiała się wyrwać. Należało jednak przyznać, że zęby posiadała mocne, bo chcący jej pomóc Zaziemiec dociskał dłoń do krwawiącej rany.

Budowę ciała podobnie jak pozostałe więźniarki posiadała dysproporcjonalną. Chuda, wygłodzona wręcz dźwigała ciężar plasujący się pod biustem. Jej był nieco pełniejszy niż tamtej Seirzki, lecz wciąż sprawiał wrażenie karykaturalnie zapadniętego. Nie tak powinny się prezentować młode i zdrowe kobiety, lecz bogini jedna raczyła wiedzieć, jakie katusze oraz eksperymenty przechodziły w czasie swej niewoli.

Coraz mocniej pragnąłem wrócić do domu, znaleźć się przy Verze i tak po prostu wziąć ją w ramiona. Dzień tymczasem wolno chylił się ku końcowi, a mnie czekało jeszcze sporo pracy. Uratowane kobiety trzeba było przetransportować w bezpieczne miejsce, najlepiej w Dorland, abym miał blisko. Nie mogłem dziennie kursować po sto pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, zwłaszcza że byłem potrzebny.

* * *

– Nie chcę do tego wracać, Margo – oznajmiłem przed opuszczeniem wozu zrezygnowanym, zmarnowanym tonem. – Nie dziś.

Skinęła głową. Ona także potrzebowała odpoczynku. Mieliśmy dość wrażeń jak na jeden dzień, a ten nadal się nie skończył, choć niebo skąpało się już w granacie. Udało nam się przetransportować bezpiecznie większość kobiet, ponieważ dwie zmarły w drodze. Ich ciała były stanowczo zbyt wątłe, nie wytrwały nawet trasy do najbliższego szpitala. Reszta została ulokowana w New Barreday, mieście sąsiadującym z Dorland.

– Bardzo się starałeś – powiedziała cicho, zanim trzasnąłem drzwiczkami.

Margo przemieszczała się aerocarem starego typu. Ten jeszcze emitował spaliny, choć odsetek trujących gazów wydzielanych do atmosfery był stosunkowo niewielki. Co więcej, danro ertummo zostało skonstruowane w oparciu o prawdziwy, klasyczny silnik, jaki montowano w pojazdach Ziemian, a akumulator rozładowywał się po około piętnastu godzinach nieprzerwanego przelotu. Później wymagał wymiany bądź powtórnego ładowania. Bez niego mechanizm nie wprowadzał w ruch turbin niezbędnych do manipulowania powietrzem.

Ruszyłem w kierunku własnej mereny. Od dawna podróżowałem tylko tym modelem, jeśli to ja pełniłem funkcję kierowcy. Być może brzmiało to śmiesznie, ale czułem się lepiej z samą myślą, że Vera podróżowała także mereną, choć ostatnio jej pojazd tkwił w garażu. Mój czekał tu na mnie od rana, ponieważ minimalizowaliśmy ilość środków transportu.

Zająłem miejsce, uruchamiając komputer, a wraz z nim Sey. Planowałem dziś wyjątkowo zdać się na autopilot, wracając do rezydencji. Jak nigdy nie miałem głowy do zajmowania się czymkolwiek, a na prowadzeniu należało się bowiem skupić. Tymczasem nie umiałem wymazać z myśli plików dokumentujących poczynania okrutnych Ziemian bądź fotoreportażu ujmującego poszczególne zmiany zachodzące w ciałach produktów. Tak, tak bezdusznie określali porwane przez siebie bezbronne, niewinne kobiety.

Oparłem głowę o zagłówek. Wciąż jeszcze nie wydałem żadnej komendy, choć Sey oczekiwała ustosunkowania się względem planów na podróż. Przymknąłem oczy, świadomie przywołując obraz Very. Było grubo po północy, więc zakładałem, że śpi pod czujnym okiem przyjaciółki. Z Alcisare była absolutnie bezpieczna, to wiedziałem na pewno.

Sięgnąłem schowka, odciskiem palca uwalniając zawartość. Flepper jak zawsze mieścił się w dłoni. Dziś poczyniłem wyjątek, nie zabierając go ze sobą na misję. Do teraz pewien nie byłem czy postąpiłem słusznie, aczkolwiek przynajmniej nie rozpraszały mnie ewentualne komunikaty. Ten jeden raz całkowicie oraz bezgranicznie zaufałem Moltegowi oraz młodej Rycciance. Zmarszczyłem brwi. Średnio za nią przepadałem, ale nie życzyłbym jej podobnego losu.

Przesunąłem komunikator bliżej, dostrzegając, że mam kilka nieodczytanych komunikatów. Kliknąłem we właściwą ikonę, odczytując kolejne. 

Toris wyznaczył czas kolejnego spotkania na wizji. Bez wątpienia chciał znać postępy, bowiem zdecydowałem się napomknąć mu o sytuacji. Aktualnie regularnie składałem raporty, krótkie i niezbyt rozbudowane, bo co do większości mogliśmy wyłącznie snuć domysły. Jednak wiedziałem na pewno, że postąpiłem słusznie, obdarzając Margo zaufaniem. 

Kasvera proponowała listę posiłków na nadchodzące dni. Pominąłem, uznając, że zwykle zajmuje się tym Veronica, a sam chwilowo nie miałem głowy do pierdół, zatem Kas musiała zaczekać, zwłaszcza że spiżarnia jeszcze pustkami nie lśniła. Zresztą zamierzałem dać gosposi wolną rękę. Doskonale zdawała sobie sprawę, co moja visyam lubi oraz może, więc w tej kwestii stawałem się zbędny.

Thyer Gerth informował o nowej akcji reklamowej. Obroty w ciągu miesiąca wzrosły o kolejny procent, a sytuacja z personelem unormowała się, co zawdzięczaliśmy w dużej mierze Tinie. Barmanki z chęcią przychodziły do pracy, a ona jako osoba odpowiedzialna za bar i obsługę klienta trzymała nad nimi pieczę. Pomagała też dziewczynom w strefie VIP, chyba jedną szkoląc na brygadzistkę. Sam Gerth też lepiej reagował już na wszelkie promocje. Przekonał się bowiem, że generowały one paradoksalnie większy dochód niż standardowe ceny i usługi. 

Zamarłem, widząc adresata kolejnej wiadomości. Molteg. Kliknąłem natychmiast, rozwijając komunikat, wcześniej odczytując tylko, że Veronica wybyła z domu. Dopiero zagłębiając się w czat, pojąłem, że nie tylko wreszcie wyszła na zewnątrz, ale udała się w odwiedziny do ojca, zrobiła zakupy, a koniec końców oczekiwała mnie w apartamencie. Serce zabiło mi szybciej. Niby nie otrzymałem wieści zwiastujących problemy, ale czułem, że coś jednak jest nie w porządku.

Bez dłuższego namysłu ruszyłem. Prułem, ile tylko mocy miałem na liczniku. Musiałem działać szybko, aczkolwiek po prawdzie po prostu chciałem już być obok visyam. Dzisiaj to ja potrzebowałem jej wsparcia. Takich rzeczy nie sposób było wymazać z pamięci, a niestety naoglądałem się.

Oprócz faktu, iż trzeba było zapewnić poszkodowanym pierwszorzędną pomoc medyczną, należało dowiedzieć się, kim dokładnie są. Bowiem nie tylko w naszej okolicy ginęły kobiety, choć wiedziałem już, że spora część porwanych zginęła bezpowrotnie, kiedy Margo przypadkiem natrafiła na folder dokumentujący wizyjnie przebieg pierwszych pięciu prób podjęcia projektu zatytułowanego Ideą I. Niestety tych pięć razy pozbawiło oddechu w sumie kilkadziesiąt kobiet, bowiem badania nad projektem przeprowadzano nie tylko na wyspie, aczkolwiek dokładnej lokalizacji tamtych dwóch ośrodków wciąż jeszcze nie rozpracowaliśmy.

Zahamowałem, przejmując panowanie nad kierownicą i automatycznie wyłączając autopilot. Sey być może chciała ominąć przeszkodę, lecz jeszcze nie zdołała zapoczątkować manewru. Na środku drogi tuż przed maską mego aerocaru stała niewielka, wpatrzona we mnie istota.

Przekręciłem głowę, a chociaż nadal siedziałem w środku wozu, patrzyłem, jak to coś robi dokładnie to samo. Obserwowało mnie z zaciekawieniem, a przynajmniej wzroku nie spuszczało z mereny. Wysiadłem, wolno zmierzając do zwierzęcia, które aktualnie po prostu siedziało na drodze, niezbyt przejmując się czymkolwiek. Mógłbym go po prostu przejechać, lecz na dziś chyba miałem dość śmierci pod jakąkolwiek postacią. Zwierzak stracił mną zainteresowanie, liżąc sobie tylną łapę, a puszysty ogon podwinął, owijając nim sylwetkę.

Chwilę później kontynuowałem przerwaną trasę, zastanawiając się przez krótki moment czy słusznie postąpiłem. Cóż, teraz było już raczej za późno, a i Veronica na mnie czekała. Zaczesałem palcami włosy w tył, zastanawiając się, co takiego wymyśliła, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Kilka minut później zaparkowałem na miejscu obok znanej mi mereny, zaś przy drugim boku tkwił czarny yaskald. Molteg był lojalnym pracownikiem i naprawdę zamierzałem go jakoś nagrodzić za trud, wysiłek oraz wierną służbę.

Cały czas wszak uważałem, że mogę dać więcej. Już podniosłem mężczyźnie pensję niemal o trzykrotność, dodatkowo wręczając mu akt własności pobliskiej posiadłości i klucze do nowego domu. Bezpieczeństwo Veronici nie posiadało ceny, jej zadowolenie również. Kiedy więc pojawił się problem dotyczący osoby panienki Gerth, rozwiązałem go w mgnieniu oka. Cóż, szczęśliwie jej ojciec szybko znalazł zastępstwo na stanowisko didżeja, a nowy nabytek okazał się kreatywniejszy niż poprzednik. 

Płyta transportowa dostarczyła mnie na odpowiednie piętro, chociaż podróż zdawała się dłużyć. Szybkim krokiem przemierzyłem korytarz, docierając przed główny portal prowadzący do mieszkania i zaciągając się automatycznie powietrzem. Smród. Niebotyczny smród spalenizny uderzył moje nozdrza. Coś w środku ewidentnie się zjarało i miałam nadzieję, że nie moja visyam.

Oczekując najgorszego, prawie siłą rozwarłem przejście, którego płyty jak dla mnie zbyt wolno się dziś rozsuwały. Wkroczyłem do środka, przekraczając próg apartamentu. Wszędzie wokół unosił się dym, choć tutaj było go znacznie mniej niż głębiej. Bez namysłu ruszyłem z miejsca, czym prędzej chcąc dotrzeć do źródła. Kobiece przekrzykiwanie utwierdziło mnie, że obie żyły, a spokojne komendy Moltega niby eliminowały wizję realnego zagrożenia. Niemniej jednak nigdy nie spodziewałbym się zastać akurat takiej sceny.  

I jak rozdział, kochani? 
Wreszcie wiemy, co działo się ze znikającymi kobietami... mniej więcej. 
Jak widzicie, nie były one sprzedawane do burdelów czy prywatnym erotomanom. 
Jakieś pomysły, co to za projekt Idea I? 
A może rzucicie koncepcjami, co takiego zastał Neigri w domu? ;) 

Dziękuję za Wasze komentarze i głosy. 
Wsparcie, jakiego mi udzielacie jest niesamowite. 
Dziękuję, dziękuję, dziękuję <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top