63. Neigri
Zawaliłem i to dosyć konkretnie. Pierwszy raz w życiu miałem problem pozbyć się wyrzutów sumienia. Osobiście czy nie, nie zapewniłem bezpieczeństwa dwóm najważniejszym dla mnie osobom, co docierało do mnie z każdą kolejną sekundą. Nieważne czy Vera odpoczywała w łóżku, śpiąc, czy rozmawiała z którymś z nas, czy właśnie opiekowała się Anabelle. Każdą sekundę piętnowała wizja alternatywnej rzeczywistości, w której nie udało się ich uratować.
– Spakowani?
Margo przekroczyła portal, wchodząc tutaj jak do siebie. Owszem, sala szpitalna stanowiła bardziej publiczne miejsce niż sypialnia, ale mogła chociaż upewnić się pukaniem czy jest mile widziana. Najwyraźniej jednak zmiennokształtna nie brała takiej opcji kompletnie pod uwagę.
– Już prawie – odparła czarnula, opuszczając łazienkę. W ręce niosła kosmetyki małej, jakie nabyłem w centrum, zostawiając je raptem na pół godziny pod opieką Gye i córki Oleny. Włożyła rzeczy do dziecięcej torby, nie zamykając bagażu, po czym podeszła do mnie, wyciągając ręce. – O ile tylko Neigri pozwoli mi ubrać Anę, będziemy mogli jechać.
– Sam mogę ją ubrać – stwierdziłem, przypominając, że wcale nie mam dwóch lewych rąk.
Opiekowałem się już córką w każdym aspekcie. Przewijałem, ubierałem, czyściłem, nacierałem, zabawiałem, a nawet karmiłem specjalnie spreparowanym pokarmem, gdy Veronice aplikowano jeszcze leki przeciwbólowe. Po ich zażyciu pod żadnym pozorem Anabelle nie wolno było nawet próbować ssać matczyną pierś.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że visyam nie ma naturalnego pokarmu, co mogło wynikać z niedostosowania się jej organizmu do prędkości zachodzących zmian płodu. Tak twierdziła doktor Iryuoansy, własną hipotezę podpierając konsultacją z prowadzącą Verę w okresie ciąży Amorrestą Serphio. Ostatnie tygodnie bowiem wyczerpały ją cieleśnie do granic, a gdyby nie trafiła do szpitala wskutek wydarzeń wywołanych przez pasierba Hyergo, najpewniej i tak stałaby się pełnometrażową pacjentką kliniki w Dorland.
– A walizki same się zamkną? – spytała retorycznie, nie przestając wyciągać rąk.
Pokręciłem głową. Faktycznie mogła zająć się nimi samodzielnie lub poprosić Margo, ale nie odmówiłbym otwarcie partnerce pomocy. Zapięcie działało wręcz intuicyjnie, a nawet przy wypełnionych po brzegi tobołach było dziecinnie proste, zwłaszcza że nabywając w okolicy bagaże zwróciłem uwagę, aby posiadały też technologię zakrzywienia przestrzeni. Dzięki temu niepozorne torby mieściły więcej. Wystarczyło tak naprawdę zbliżyć do siebie obie części torby, a magnetyczne przysadki zrobiłyby swoje, łącząc automatycznie poły w całość. Niemniej jednak zdawałem sobie aż za dobrze sprawę, że każde z nas chce jak najwięcej nacieszyć się córką.
– Masz rację, zmeeyko.
– Jak zawsze – bąknęła zaczepnie, przejmując ode mnie niemowlę.
Podczas gdy ja zabezpieczałem rzeczy dziecka przed wysypaniem się i zgubieniem, Margo już tachała pakunki Very. Trochę się tego nazbierało, a ona absolutnie nie chciała niczego zostawiać i nieważne, że kosmetyki czy inne przedmioty dla visyam kupiłem też na miejscu. W końcu czarnula nic tu ze sobą nie miała, ponieważ nie przyjechaliśmy na wczasy, a nasz pobyt w górskiej, śnieżnej okolicy został poniekąd wymuszony siłą wyższą.
Gye natomiast od kilku dni siedział w Dorland, powstrzymując swoją rodzicielkę przed przyjazdem do Backstvill. Tego jeszcze nam brakowało do pełni nieszczęść, aby babcia zatruwała nam głowę, wprowadzając własne rządy i zastraszając pracowników tutejszej kliniki. Od siania postrachu byłem ja, zaś Veronica wraz z Anabelle potrzebowały wypocząć w spokoju.
Ślub i tak przepadł. Kolejny raz zresztą, bo jedną datę odwołaliśmy ze względu na żałobę w rodzinie. Odnosiłem jednak nieodparte wrażenie, że spoglądająca na nas być może z pałacu miłosiernej Iskry dusza Anabelle Fernboosh cieszy się. W końcu wreszcie nasze prywatne piekło dobiegło końca wraz ze śmiercią tego skurwiela i jego bandy, a na świecie pojawiła się jej imienniczka. I choć nie przepadałem za niedoszłą teściową, za córkę dałbym się zaszlachtować.
– Gotowe – obwieściłem, przewieszając torbę przez ramię. Mogłem dziwacznie wyglądać, wzbudzając śmiech, ale w tym jednym wypadku nic a nic nie przeszkadzało mi, że nosiłem róż. – Zabrać ci ją?
Vera zmierzyła mnie wzrokiem, obracając tułów tak, abym uniemożliwić mi przejęcie niemowlaka. Najpewniej niemo właśnie nazywała mnie wariatem. Wzruszając ramionami, zbliżyłem się, otaczając ramieniem moje kobiety. Bezwiednie rozciągnąłem usta, spoglądając na buźkę małej, która we śnie nieświadomie rozchyliła blado różowe wargi. Całkowicie bezbronna, tak określałem moją uroczą, słodką Anabelle.
– Początkowo myślałam nad tym, żeby Margo trzymała ją w trakcie jazdy – wyznała, poruszając niepewnie temat podróży.
– Mamy od tego kapsułę – przypomniałem, cmokając narzeczoną w skroń. – Jeśli wolisz, Margo usiądzie z nią z tyłu, a siedzenie obok mnie rozłożymy, żebyś wygodnie przespała podróż.
Przytaknęła. Nie miałem pewności czy zwyczajnie nie chciała rozstać się z małą, czy już teraz władzę nad nią przejmował strach. Moja Veronica panicznie bała się ciasnych, zamkniętych pomieszczeń, a jej fobia nie czyniła wyjątków nawet w przypadku pojazdów. Dlatego Fernboosh zakupił przeszkloną merenę maskowaną od zewnątrz, którą produkowano na specjalne zamówienie oraz za furę dodatkowej forsy. Dzięki temu Vera przynajmniej odnosiła wrażenie, że przestrzeni wokół jest więcej, a ona nie siedzi zamknięta w puszce.
– Tak czy inaczej prześpię całą drogę, prawda?
– Nawet trochę więcej. – Posłała mi nieco wystraszone spojrzenie, jakbym mówił o śnie wiecznym zamiast drzemce wywołanej medykamentami. – To na wszelki wypadek. Chyba nie chcesz ocknąć się w drodze?
– Nie – wyszeptała z przerażeniem.
Veronicę paraliżowała sama myśl, że miałaby znaleźć się pośród czterech ścian w niewielkiej przestrzeni. Docisnąłem ją bokiem nieco mocniej do siebie, drugą rękę podkładając pod trzymane przez brunetkę ciałko. Wolałem profilaktycznie dopilnować, aby żadna z mych dam nie wylądowała na podłodze, zwłaszcza że Vera już sprawiała wrażenie zdjętej strachem. Jej klaustrofobii nie sposób było zwalczyć inaczej niż ułudą optyczną bądź pozbawieniem świadomości.
– Może ja ją już wezmę, visyam? – zasugerowałem.
Skinęła niepewnie głową, powtarzając ruch o wiele bardziej zdecydowanie. Nim jednak przejąłem Anabelle, dopilnowałem, aby partnerka usiadła. Tak mogłem skupić się w pełni na córce, nie narażając narzeczonej. Kiedy wyprostowałem się, łapiąc małą w sposób ułatwiający przytrzymanie główki, do izby wróciła pewnym krokiem Margo.
– Idziecie czy zamierzacie zostać tu na kolejną noc?
– Idziemy – zadecydowała Ziemianka.
Jej słaby głos przykuł uwagę kobiety, która weszła głębiej. Rzuciła mi badawcze spojrzenie. Być może i z mojej winy Vera nie wyglądała aktualnie na szczęśliwą perspektywą powrotu, bo mogłem nie ciągnąć tego tematu, ale niestety visyam musiała stawić czoła lękom. Przynajmniej na tyle, aby wsiąść do wozu. Zawsze mogłem też przekazać małą ciotuni Margo, która już zdążyła zakomunikować naszej dwójce, że rozpuści ją niczym dziadowski bicz, cokolwiek dokładnie miała na myśli. Wątpiłem jednak, aby chodziło o jakąkolwiek formę przemocy.
– Vera, wiesz, że mogę ją ponieść, prawda?
Nie udawała troski otulającej głos niczym ciepła perzyna. Nawet w spojrzeniu zawarła zmartwienie. Patrząc na nie teraz, zastanawiałem się, jak w ogóle mogłem posądzić Margo o próbę skrzywdzenia Very. One naprawdę były sobie bliskie, a co więcej, obie chroniły się nawzajem najlepiej jak umiały, również milczeniem.
Fakt, nie znałem prawdy, wierząc ślepo w jednostronną wersję manipulantki, której truchło najpewniej gniło wśród ruin starego dworca. Zdołałem w ostatnich dniach tylko zweryfikować oraz potwierdzić, że Olena, a w rzeczywistości Marvolena Rimsa nie działała z ramienia społeczności Rimamorfów. Co więcej, lata temu została wygnana za przewinienie, o którym nie zdołałem już zdobyć informacji. Zresztą mało mnie to nawet obchodziło, ponieważ jej samowolka została definitywnie ucięta.
– Masz dokładnie sprawdzić kapsułę, zanim ją zamkniesz – poleciłem kategorycznie.
Nieco skonsternowana, że tak łatwo jej ze mną poszło, córka Oleny przechwyciła Anabelle. Przytrzymała uważniej główkę, zdając sobie sprawę, że pilnuję każdego jej ruchu. Zawsze mogłem zabrać dziecko z powrotem, a jej kazać samodzielnie zadbać o transport do Dorland. Vera i tak miała przekimać drogę, więc nie musiała nawet wiedzieć o tej drobnej złośliwości, która już kiełkowała w głowie.
– Pięć razy co najmniej – potwierdziła sarkastycznie. – Oczywiście uwiążę ją pasami i zaknebluję, żeby...
– Co bym ja cię, kandaw, nie uwiązał – warknąłem, instynktownie napinając mięśnie.
– Ale wiesz, że możesz go jeszcze rzucić?
Margo zwróciła się do Very, a widząc wyraz mej twarzy, okręciła się na pięcie i wyszła. Mimiką wyrażałem chęć mordu. Wreszcie zostaliśmy sami, a ja mogłem skupić się na visyam. Posiadałem całkowitą pewność, że Anabelle nic nie grozi, a Margo osłoni ją własną piersią. Poza tym nie czarowałem nikogo.
Moją mereną wspomaganą sztuczną tożsamością Sey mieliśmy jechać my, trzymając się w środku kolumny. Dwa wozy przed nami, dwa wozy za nami, a dodatkowo stały kontakt z monitorującym trasę Verandem. Jego umiejętności informatyczne zgodnie z założeniem miały ułatwić nam podróż, a przede wszystkim kazałem mu nas poprowadzić głównie bocznymi, zamkniętymi drogami. Ewentualnie dopilnować zamknięcia drogi, jeśli przyszłoby nam mknąć bardziej ruchliwą opcją.
Pięć minut później Veronica przelewała się przez palce. Koncepcja powierzenia córki pod opiekę Gametówny okazała się strzałem w dziesiątkę. Wsunąłem ręce pod prawie bezwiedne ciało partnerki. Otumaniona lekiem nawet nie złapała mnie za szyję, a gdybym nie podparł jej głowy o tors, prawdopodobnie odchyliłaby ją niekontrolowanie mocno w tył. Wolałem, aby nie nabawiła się urazu karku przy silnym, nienaturalnym wygięciu szyi.
Ważyła niewiele, aczkolwiek wcale nie cierpiała z powodu niedożywienia, więc zniosłem ją bez większego trudu na dół. Chyba dla sprawdzenia skuteczności medycznego preparatu zaaplikowanego visyam, celowo zjechałem tradycyjną windą na zerowy poziom. Nic niepokojącego nie nastąpiło, a przysiągłbym nawet, że dosłyszałem cichuteńkie pochrapywanie.
Ciutkę później ułożyłem partnerkę w merenie na miejscu pasażera tuż obok kierowcy. Pierwotnie miała spać z tyłu, ale zgadzałem się z Margo, że nie było to zbyt praktyczne rozwiązanie, biorąc pod uwagę, że Anabelle mogła rozpłakać się w dowolnym momencie, a pogrążona w farmakologicznym śnie Vera nawet by jej nie usłyszała. Już nie wspominałem o reakcji. Od Dorland dzieliło nas kilka godzin jazdy, podczas których stać mogło się absolutnie wszystko.
– Skup się na drodze.
Polecenie zasiadającej z tyłu kobiety dotarło mych uszu. Zerknąłem w lusterko, nie zaszczycając jej bodajby warknięciem. Siedziałem już na swoim miejscu, uruchamiając maszynerię, a nieco zniekształcony głos Sey rozbrzmiał z głośniczków. Ibot poinformował o aktywacji pełnego pola siłowego w dwóch miejscach. W ten sposób Veronica mogła spokojnie spać, a i o córkę się nie martwiłem. Coś zupełnie innego leżało mi aktualnie na duszy, a ona zdawała się czytać bezbłędnie w mych myślach, nawet jeśli nie posiadała zdolności telepatycznych.
Jazda upłynęła bez większych problemów. Nie liczyłem straty jednego z wozów. Wirnik powietrzny uległ zatarciu w ostatnim aerocarze, przez co wóz musiał stanąć, czekając na holownik. Dziwiłem się nieco, gdyż żyłem w przekonaniu, że cały sprzęt przechodzi pełny, a przede wszystkim regularny przegląd, aczkolwiek podobne wypadki po prostu się zdarzały. Z dwojga złego lepiej w aerocarze ochrony niż naszym, bo na pewno nie dotarlibyśmy na miejsce o wyznaczonym czasie, a to już byłby problem.
Trzykrotnie kontaktował się ze mną Gye. Pamiętałem, że mam jechać prosto do rezydencji Fernbooshów. Drań chyba sprawdzał czy nie zamierzałem stchórzyć, ale pod żadnym pozorem nie wyrzekł głośno podejrzeń o dezercję. Nigdy nie spierdoliłem, więc nie zamierzałem wiać przed starowinką bez względu na wyprzedzającą ją o lata świetlne sławę.
Gdyby Gyanne faktycznie stanowiła problem, Veronica nie uśmiechałaby się lekko, opowiadając mi o niej, a kilka historii w trakcie pobytu w klinice zasłyszałem. Dzięki czarnuli obecnie seniorka jawiła się w mych oczach po prostu jako kochająca, nieco surowa babcia pragnąca szczęścia wnuczki. Nic groźnego, przynajmniej póki kobiecie nikt nie wręczył broni. Aczkolwiek z uzbrojonym przeciwnikiem też zwykle umiałem sobie poradzić, chociaż spacyfikowanie staruszki nie znajdowało się na szczycie mych marzeń.
Gdy dotarliśmy, noc zdążyła zaścielić nieboskłon granatem, a ciemność rozświetlały gwiazdy. Pamiętałem, jak po stracie matki Vera z żałością spoglądała w niebo. Dla niej nawet ono nosiło żałobę. Niemniej jednak zaparkowałem jak najbliżej głównego wejścia, przypominając sobie, jak witała nas tutaj urdeseńska piastunka mej kobiety. Jak łatwo szło się pomylić w ocenie drugiej osoby, skoro nawet jej nie podejrzewałem?
Nie żałowałem jednak podjętych wtedy środków. Zamordowałem ją, torturując tylko odrobinę, aby wyjawiła całą prawdę. Przyznała się niemal od razu. Twierdziła, że chciała tylko dobra protegowanej, ale przekonany byłem, iż Veneni po prostu była skrzywiona psychicznie. Veronica w jej mniemaniu należała tylko i wyłącznie do niej samej, zaś ja stanowiłem zagrożenie dla ich relacji. Bała się, że odbiorę jej uwagę dziewczyny, a z czasem czarnula zapomni o niej.
– Weź małą – nakazałem, wychodząc z wozu.
Okrążywszy merenę, otwarłem drzwiczki od strony pasażera. Pole siłowe uległo dezintegracji, ale na wszelki wypadek ustabilizowałem visyam dodatkowo pasami, które teraz musiałem wypiąć. Inaczej nie opuściłaby aerocaru, a nie mogłem jej przecież zostawić tutaj na noc bez względu na wysokie temperatury. W końcu mieliśmy jeszcze lato. Końcówkę, ale jednak.
– Nei...
Veronica nawet nie zdołała dokończyć mego imienia, kiedy mamrot wymknął się jej spomiędzy warg. Tym razem jednak wtuliła się we mnie o wiele bardziej świadomie niż poprzednio, choć bez cienia wątpliwości w dalszym ciągu znajdowała się pod wpływem substancji odurzających. Na rękach wniosłem ją do środka, zdążając w ślad za towarzyszką dźwigającą noworodka.
Chwilowo Anabelle też przysnęła, choć nie powiem, aby przespała podróż jak jej śliczna mamusia. W pewnym momencie nawet rozkminiałem w milczeniu czy w klinice mogłem poprosić też o uspokajacz dla niej. Zdawałem sobie sprawę, że dzieci posiadały własne, niepisane prawa, ale jej krzyk rozdzierający serce sprawiał, że miałem ochotę zatrzymać się na pierwszym lepszym poboczu i sikiem prostym olać dalszą jazdę.
– Neigri. – W środku czekał na nas mężczyzna, którego o naszym przyjeździe zdążyła najpewniej powiadomić ochrona. Z drugiej strony trudno było przeoczyć kilka wozów podjeżdżających pod dom. Uważnym okiem zmierzył szatynkę, bowiem Margo zmieniła wygląd jeszcze w merenie, stając się w przeciągu sekund Arleną Tardio, pracownicą MSP. – Zaprowadź dziewczyny do pokoju i przyjdź do gabinetu – polecił, odrywając wzrok od kobiety.
– Babcia czeka?
– Czeka to mało powiedziane – sprostował. – Od kilku dni słucham, jakim to jestem... Zresztą nieważne. Poznasz potwora nazywanego moją matką, to może zrozumiesz.
Nie dał mi szansy zripostować, ustępując nam z drogi i ruszając przed siebie. Znałem rozkład pomieszczeń w tym domu już na tyle dobrze, aby wiedzieć, gdzie poniosły go nogi. Do gabinetu.
– Słyszałaś – rzuciłem do Margo albo raczej Arleny. Teraz należało pilnować języka. Nikt poza Gye nie mógł wiedzieć, że polecona z ramienia Torisa Urtaro zasłużona pracownica międzykontynentalnej instytucji rządowej oraz poszukiwana na globie niebezpieczna Ziemianka to jedna i ta sama osoba. Wywołałoby to zbyt wiele komplikacji. – Idź z nią do naszej sypialni. Chyba wiesz którędy.
– Byłam tu więcej razy, niż mógłbyś się domyślać – rzuciła.
Nie wątpiłem. Margo mogła wejść wszędzie kompletnie niezauważona. Jej zdolności pozwalały przybrać dowolną postać. Pewnie nieraz paradowała po domu jako Gye lub Anabelle, wcześniej tylko upewniając się, że żadnej z tych person akurat nie ma na miejscu.
Wspięliśmy się po stopniach na piętro. Sypialnia znajdowała się blisko, a chociaż teoretycznie nic się w niej nie zmieniło od czasów, kiedy mieszkała w niej moja narzeczona, została doposażona przez Gye w kilka dodatkowych przedmiotów. Na pierwszy rzut oka umiałem wyliczyć zmiany.
Niewielka dostawka do łóżka nie zajmowała normalnie prawie wcale miejsca, gdyż aktywowano ją dotykiem, podobnie jak aerotele w dorlandzkim parku. Różnica polegała na tym, że samoistnie dostosowywała się ona do wielkości dziecka, stwarzając odpowiednio dużo przestrzeni do wiercenia się, ale jednocześnie zabezpieczając przed wypadnięciem. W końcu o wnuczkę trzeba było zadbać. Podobnie działał przewijak. Niewielki panel dyskowy zamontowany w rogu pomieszczenia również zyskiwał objętości dopiero po aktywacji sensorycznej. Na prawie pustym biurku od razu przyuważyłem pojemnik grzewczy do mleka i kilka innych akcesoriów. Jako przykładny dziadek pamiętał, że mała objada się tylko modyfikowaną koncepcją mleka.
– Cóż, wychodzi na to, że nie tylko ja ją rozpieszczę – rzuciła z dziwną satysfakcją tuż po tym, jak położyła małą do leżaczka. Okiem obrzuciła pobieżnie leżące w pobliżu zabawki, które pojawiły się wraz z pościelą i nie tylko. Spora część zapełniała półki na regale w pomieszczeniu, który w normalnych okolicznościach zagracały kobiece pierdółki. – Wiem już, co będę jej wręczać bez względu na okazję.
– Zabawek ma dość – rzuciłem, kłamiąc samego siebie.
Zdawałem sobie sprawę, że jeszcze niejedną nabędę. Anabelle miała mieć wszystko, a zabawek na Ziemi nie brakowało. Nie wspominałem jeszcze o innych planetach. Być może nawet wreszcie wybrałbym się w odwiedziny na Greę. Toris nigdy oficjalnie nie zakazał mi tam lecieć, ale obowiązki stanowiły mój chleb powszedni. Jednak wypadałoby pokazać córce, skąd pochodzi i nauczyć ją nieco o korzeniach. Może nawet udałoby się poznać moje kobiety z matką.
Wymierzyłem sobie mentalny policzek. Liczyło się tu i teraz, a lada moment czekało mnie spotkanie z babcią Veronici. Musiałem przejść przez morze bądź wnętrze wulkanu, jeszcze nie umiałem zdecydować. Bądź co bądź nie mogłem iść tam rozproszony. Kompletnie nie miałem pomysłu, czym zaskoczy mnie sławetna Gyanne Fernboosh.
– Sam w to nie wierzysz – mruknęła przekornie.
– Więc? Co będziesz jej wręczać?
Po prawdzie nie byłem pewien czy chcę znać odpowiedź. Oczami wyobraźni kreowałem czarne scenariusze, choć żadna racjonalna opcja nie przychodziła mi do głowy. Ani odrobiny nie podejrzewałem, aby na myśli miała jakąkolwiek broń.
– A wiesz, co się daje dzieciom, których rodziców się nie lubi?
Ewidentnie droczyła się ze mną. Lubiła mnie, z wzajemnością zresztą. Jeśli miałem być szczery, wolałem nawet ją od Alcisare, aczkolwiek szczęśliwym trafem i Rycciankę trzymałem blisko. W końcu przyjaciół należało pilnować bardziej od wrogów, a po niektórych incydentach absolutnie w to powiedzenie wierzyłem.
– Jeśli są jakieś specjalne zabawki, aby uprzykrzyć życie rodzicom, na pewno nie wręczysz ich Anabelle – stwierdziłem. – Verę lubisz.
– Co nie zmienia faktu, że chcę zobaczyć, jak dostajesz szału i nic nie możesz zrobić – burknęła z nieskrywanym uśmieszkiem. – A cholerstwo zwane zabawką będzie grać i grać, i grać. No, może nawet zaśpiewa.
Mrugnęła, posyłając mi perskie oczko. Pokręciłem tylko głową. Chyba wiedziałem, jaki rodzaj zabawek miała na myśli. Cóż, jeśli Anabelle chciała bębnić czy grać na dziecięcych instrumentach, zainwestuję w lekcje gry oraz prywatnego belfra. Oczywiście przed podjęciem współpracy nakreślę mu warunki. Dziwne, że mimowolnie uśmiechnąłem się sam do własnych myśli, wyobrażając sobie biedaka podejmującego pracę dla mnie. Tymczasem musiałem się zbierać.
Jak tam? Czekacie na spotkanie z babcią?
Może potwór, którego Gye zwie matką, nie będzie taki straszny ;)
Dajcie znać, co sądzicie...
Kochani, powoli zbliżamy się do końca historii.
Planowałam ostatni rozdział dodać w nadchodzącą niedzielę, ale ponieważ mnie nie będzie, urządzę minimaraton... aby wszystko zakończyło się już w sobotę ;)
Zatem czekajcie na info o nowych rozdziałach :)
Pamiętajcie, że to Wy mnie motywujecie.
Każda Wasza opinia jest na wagę złota...
Dziękuję, że jesteście ze mną...
Jesteście niesamowici <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top