15. Veronica
Jak zrozumieć mężczyznę? Ktoś powinien wreszcie napisać poradnik w tej dziedzinie, aczkolwiek brak jakiejkolwiek pozycji należało chyba rozumieć aż nadmiernie. Nie istniała, gdyż pojęcie, co siedziało facetom w głowach zakrawało o fantastykę. Science fiction prosto z najwyższej półki wyobraźni najkreatywniejszego naukowca... ewentualnie psychiatry.
Od zdjęcia tego przeklętego opatrunku usztywniającego minęło całkiem sporo dni, a Neigriego widziałam raptem trzy razy. Cztery, gdybym miała w to wliczyć również moment ściągnięcia tego cholerstwa, bo to on przyprowadził ze sobą medyka, nie oddalając się zanadto, kiedy ten mnie badał. Jakby cokolwiek złego miało się stać. No, chyba że znajomy Yurdana w rzeczywistości był psychopatycznym, seryjnym mordercą odzianym w kitel, co w zasadzie nawet by mnie nie zaskoczyło.
Nie wiedziałam, co w tej wizycie było dziwniejsze. Fakt, że typa mieniącego się lekarzem widziałam pierwszy raz czy że przy sobie posiadał pełne wyposażenie, dzięki któremu przeprowadził dokładne, pełnowymiarowe badanie na miejscu. Tyłka z łóżka zwlec nie musiałam, kiedy dziwnym, podłużnym skanerem prześwietlał nogę, sprawdzając czy złamanie się odpowiednio zrosło. Dodatkowo na wszelki wypadek pomierzył mi wszystkie parametry życiowe, przeprowadził błyskawiczne badanie krwi, a nawet zweryfikował kartotekę ściągniętą nieoczekiwanym bibnięciem z czipu pod paznokciem. Szczerze mówiąc, fakt ten wprawiał mnie w większe zdumienie niż nerwowe spoglądanie mężczyzny w białym uniformie w stronę jasnowłosego osobnika średnio raz na minutę.
I to w zasadzie byłoby na tyle o czym opowiadać. Relacja z Neigrim legła w gruzach szybciej niż zdołała się w ogóle wykreować. Najwyraźniej za słabo całowałam, a pan kasanowa potrzebował burzliwszych wrażeń, bo innego względnie logicznego wytłumaczenia nie potrafiłam nawet wykopać z odmętów pogrążonych między szarymi zwojami mego mózgu. Jego przygody w loży Laterny były znane niczym heroiczne opowieści, a wolałam nie myśleć, co wyczyniał z podobnymi ladacznicami poza murami klubu. Z drugiej strony patrząc, za brak innych, racjonalnych pomysłów mogłam obwiniać własny brak racjonalizmu, wszak byłam artystką.
Pewności tylko nie miałam co gorsze. Ignorancja Neigriego, choć kto by się nią tam przejmował czy mojego chłopaka. Odkąd Alcisare szczerze wytknęła mi, co sądzi o tym związku, zaczęłam dostrzegać coraz więcej jego dziwnych zachowań. Z jeszcze większą zgrozą, jaka zresztą narastała każdego kolejnego dnia, stwierdzałam, że postępowanie Roberta wcale nie jest dziwne, lecz codzienne i zwyczajne. On nie olewał mnie ani od dziś, ani od wczoraj, tylko od początku, zbywając na każdym kroku oraz przy prawie każdej próbie połączenia.
Zrobiłam zatem coś, co ostatnimi czasy wychodziło mi najlepiej. Skupiłam uwagę na sobie i zleceniu, a w zasadzie zleceniach. Ostatnia przepowiednia Cise okazała się istnym przełomem mojej zawodowej kariery, bo nagle, nie wiadomo skąd, musiałam zaprojektować wystrój domu pani Xyorte, a także skonstruować plan aranżacyjny siedmiu innym osobom. W sumie z nowym domem Camilyee o uwagę wołały cztery domy, dwa apartamenty, główna sala restauracyjna w lokalu pewnych Kipondantrian i jeden gabinet, w związku z czym prawie nie bywałam we własnym mieszkaniu. Możliwe że przez to też nie widywałam się z Neigrim, choć zdecydowanie pomijałam ten szkopuł we własnych obserwacjach.
– Veronica Lopez, słucham.
Dwukrotnym uderzeniem w klips montowany na płatku ucha odebrałam przychodzące połączenie.
– O, dzień dobry, pani Lopez – usłyszałam znajomy, kobiecy głos w isarze. – Bardzo przepraszam, ale niestety nie jestem w stanie pojawić się dziś na spotkaniu – powiadomiła, dzięki czemu siłą dedukcji przypisałam jej realne nazwisko. – Ja wiem, że umawiając się, zajęłam pani cenny czas, ale w firmie mamy jakąś makabreskę z dostawami. Dokumenty się nie zgadzają, jedna dostawa jest niekompletna, komponenty chyba nie dotarły... – zamilkła, zaciągając się powietrzem chwilę po tym, jak zarzuciła mnie danymi. Już rozchyliłam usta, aby uspokoić rozmówczynię i zapewnić, że spotkanie można przecież przełożyć, kiedy znów zaczęła mówić, tym razem nieco mniej rozgorączkowanie. – Pani Lopez, naprawdę mi przykro, ale czy możemy umówić się na jutro?
– Jutro? – spytałam, w myślach przekopując aktualny grafik.
Do niedawna kalendarz świecił pustkami, teraz nie byłam pewna, o której godzinie miałam zaplanowane spotkanie z potencjalnym klientem ani w jakim celu. Naoczne obejrzenie urządzanej przestrzeni, katalogów, przedstawienie przedwstępnego szkicu projektu 3D, omówienie oczekiwań czy cokolwiek innego. Wszystko mieszało się z sobą i już nawet wydzielałam czas przyjaciółce, widując się z nią od do, żeby przypadkiem nie zawalić jakiegoś terminu. Byłam jej wdzięczna, bo zamiast się gniewać, gratulowała mi, motywując do działania.
– Tak, bardzo przepraszam jeszcze raz.
– Spokojnie, pani Delhyeleen – powiedziałam, nie okazując głębszych emocji. – Po prostu akurat jestem w trasie. Musiałabym zerknąć w terminarz.
– Tak, naturalnie – odparła pośpiesznie, a po pogłosie poznałam, że faktycznie znajduje się na jakiejś bliżej nieokreślonej hali. W zasadzie do końca nie wiedziałam, czym zawodowo zajmowała się Delhyeleen Fhyopre. Dla mnie liczył się klient, jego zadowolenie i oczywiście zapłata za wykonaną pracę. – Jeśli będzie taka możliwość, proszę o wpisanie mnie w jakąś popołudniową porę. Może być nawet wieczorem. Spać chodzę późno, więc nawet dwudziesta pierwsza będzie dobrym rozwiązaniem.
– Ekhm... jasne, oczywiście – stwierdziłam, starając się skupić na prowadzeniu mereny. – Sprawdzę i... prześle pani na flepper... proponowaną porę... spotkania – wydukałam.
Po prawdzie sama rozmowa nie wpływała negatywnie na moje zdolności kierowania pojazdem, lecz dojrzenie kolejny raz we wstecznym lusterku czarnego yaskalda. Molteg nie odpuszczał, siedząc mi cierpliwie na ogonie bez względu na to czy wybierałam się na zawodowy meeting, wypić szybką kawę z przyjaciółką na mieście czy do salonu mamy na zabieg i ploteczki. Kto bowiem wiedział lepiej, co działo się w świecie niż właścicielka tak popularnego przybytku? Zwłaszcza że zachodziło do niej całkiem sporo intergalaktycznych plotkarek.
Niekontrolowanie wróciłam myślami do przedwczorajszej wizyty w Anabelle Beauty. To miał być tylko zabieg pielęgnacyjny twarzy i przy okazji skorzystanie z usług fryzjerskich. Ścięłam nieznacznie włosy, skracając ledwie o parę centymetrów. Mama od dziecka powtarzała, że przycinanie końcówek wzmacnia włosy, więc regularnie witałam u fryzjera. Jednak tym razem było inaczej, gdyż dowiedziałam się odrobinę zbyt dużo.
Veronico, mogłabyś się podpisać tutaj? Matka podsunęła mi pod nos kartkę, kiedy czekając na swoją kolej u Rhosso, mojej fryzjerki, podeszłam na moment do lady recepcyjnej. Wyglądała na poruszoną, a po blacie przesunęła w moją stronę ciemny, szary papier. Gdyby nie dobór kolorystyczny, pomyślałabym, że zbliżają się czyjeś urodziny i mam dołączyć się do życzeń. Dołączyć się, owszem, miałam, aczkolwiek do kondolencji.
Dracon nie żyje? Uniosłam głowę, mierząc matkę niepojmującym wzrokiem. Między palcami dzierżyłam papier, odczytując któryś raz napis kondolencyjny. Informacja o śmierci starszego z braci Calveyralo wstrząsnęła mną, a grunt jakby usunął się pod nogami. Potrzebowałam chwili, aby dojść do siebie, aczkolwiek nawet podczas późniejszego spotkania z klientami nie potrafiłam się skupić. Smutny, pełen żałości i zrozumienia wzrok mamy powiedział mi wszystko. Nie kochałam go już, ale nadal był bliski memu sercu.
Otrząsnęłam się, gdy nieco skonfundowana moim niepewnym komunikatem pani Fhyopre przystała na propozycję, zapewniając, że będzie czekać. Zwolniłam, przed zjechaniem w boczną uliczkę. Nie gnałam już abstrakcyjnymi prędkościami po mieście, wiedząc, kto mnie śledził z uporem maniaka. Maskowanie wozu też zmieniłam z powrotem na białe. Skoro nie istniała taka potrzeba, nie zamierzałam się męczyć w czerwonym kolosie. Neigri co prawda nie nawiedzał mnie zbyt często, ledwie zaglądając sporadycznie od czasu do czasu, ale polecenia pilnowania mojej skromnej persony nie cofnął.
Dopiero po zaparkowaniu zorientowałam się, gdzie jestem. Przede mną wznosił się budynek apteki, dokładnie tej samej, przed którą pierwszy raz spotkałam Zaziemca. Molteg bowiem pochodził z planety, jakiej nazwy wcześniej nawet nie słyszałam. Uśmiechnęłam się mimowolnie do siebie, wydałam Bo dyspozycje i wysiadłam z wozu w chwili, gdy yaskald nieśpiesznie parkował na miejscu postojowym, które zajmował tamtego dnia. Otoczyłam merenę, skrzyżowałam ręce pod biustem i ostentacyjnie wbijając wzrok w wóz Hagajczyka, podparłam się o swój.
– Jakiś problem? – spytał, obniżając ciemną szybę.
Panel sterowniczy w yaskaldzie znajdował po przeciwnej stronie niż w merenie, dlatego patrzyłam prosto na Moltega. Zazwyczaj on nie prowadził, pozostawiając ten wątpliwy zaszczyt niejakiemu Geyshyo, z którym niewiele miałam do czynienia. Czasem wręcz zakładałam, że ten drugi jest niemową. Tymczasem Hagajczyk zsunął nieznacznie niżej na nosie ciemną przesłonę oczu, przez co ledwie zapanowałam nad reakcjami. Dwukolorowe spojrzenie niezmiennie wywoływało na mnie przeogromne wrażenie oraz poczucie podłamania. Moje tęczówki były raptem zielone.
– Yhym... – mruknęłam. Zerknął na mnie, przybierając groźnego wyglądu. Mogłam się mylić, ale mięśnie chyba też napiął, jakby lada sekundę wyskoczyć miał z pojazdu. – Co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że ktoś mnie śledzi? – spytałam konspiracyjnie.
Uniósł brew, a wyraz twarzy zdradzał powątpiewanie w mą wersję wydarzeń. Niemniej jednak wychylił się nieznacznie, zerkając za siebie, kiedy nie ustępowałam. Omiótł wzrokiem otoczenie, skanując je z zatrważającą precyzją wysoko wykwalifikowanego łowcy w trybie polowania, aby koniec końców przeszyć mnie nim na wskroś.
– Sugerowałbym zachowanie spokoju, pani Fernboosh – przemówił wreszcie poważnie.
– Zapewniam, że jestem spokojna.
Molteg wymienił porozumiewawcze spojrzenie z partnerem, nic nie mówiąc głośno. Kierowca chyba nawet nieznacznie wzruszył ramionami, dając do zrozumienia brak interpretacji dla mego niecodziennego zachowania. Odniosłam wrażenie, że nie na rękę jest im pilnowanie gówniary, za jaką najwyraźniej mnie postrzegali, z niezrozumiałych względów zachowując szereg konwenansów. Następnie mężczyzna podobny Ziemianom zwrócił się ku mnie, zaś wysiadając z wozu, zwerbalizował wątpliwość.
– Mam podejść z panią po sprawunki?
– A mógłbyś zrobić dla mnie coś odrobinę innego? – zapytałam, zaś zgrywając niewinną, całkowicie bezbronną dziewczynkę, podeszłam bliżej. Wzdrygnął się, nieznacznie wykrzywiając usta, gdy palcem przesunęłam po jego klatce piersiowej, nie stroniąc przy tym od bodźców dotykowych. Skinął niepewnie głową, nie wydając żadnego, klarownego dźwięku. – Z łaski swojej przeogromnej, Molteg, przekaż koledze, aby za mną nie jeździł.
Podniosłam głos, wychylając się zza cielska Hagajczyka. Choćbym bardzo chciała, nie zdołałabym wpaść na pomysł tego, co pomyślał sobie Geyshuo, ale z pewnością nie wyrażał aprobaty. Podejrzewałam, że niewiele mogę, a polecenie musi wyjść bezpośrednio z ust Szefa, aczkolwiek Neigriego nie było w pobliżu. Co więcej, nic się nie zanosiło na zmianę tego faktu.
– Przykro mi, pani Fernboosh, ale otrzymaliśmy jasne wytyczne – obwieścił, a ponieważ był wyższy ode mnie, patrzył w dół. Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka, próbując skonstruować plan działania inny aniżeli brawurowa ucieczka. – Proszę nie zwracać na nas uwagi i robić po prostu swoje.
Prychnęłam, zaś obracając się na pięcie, burknęłam, że łatwo im mówić. Jako że od początku nie planowałam wchodzić do apteki, w kilku pokaźnych i szybkich krokach okrążyłam merenę. Otworzyłam drzwiczki od strony kierowcy, po czym zgrabnie wsunęłam się do środka. Skoro tak chcieli pogrywać, mogliśmy zabawić się w kotka i myszkę. Już otworzyłam usta, chcąc wydać ibotowi komendy, kiedy charakterystyczny dźwięk isary rozbrzmiał mi w uchu. Odebrałam bez wysiłku dwukrotnym stuknięciem palca.
– Hej, chryzantemko. – Męski głos nienaturalnie zadźwięczał w uszach. Dowód na to, o czym usiłowała mnie jakiś czas temu przekonać Alcisare. – Jak się czujesz?
– Doskonale – odparłam krótko, wręcz zdawkowo.
Głowę wypełniły obrazy prezentujące wspomnienia sprzed lat. Dracon zwyczajowo na początku spotkania ze mną zawsze dopytywał, jak się miewam. Za każdym razem odpowiedź padająca z mych ust brzmiała tak samo. Doskonale. Nic nie mogłam poradzić, że tak właśnie czułam się, przebywając w jego towarzystwie. Nieistotnym było czy byliśmy aktualnie sami, co zdarzyło się raptem parę razy, czy w towarzystwie. Zawsze czułam się doskonale, na sam jego widok rozciągając usta i robiąc maślane oczy. Tak było, dopóki nie złamano mi serca, a obecnie Keryjczyk będący obiektem mojej pierwszej miłości po prostu nie żył.
– Może byśmy tak się spotkali? – zagaił rozmówca, w żaden sposób nie odnosząc się do mej niedawno złamanej nogi i innych chwilowych niedyspozycyjności. W zasadzie poza krótkim, niejako grzecznościowym zapytaniem o moje samopoczucie nie zrobił nic, co dałoby mi bodajby złudne poczucie bycia wyjątkową i ważną. – Co powiesz na małe randez-vous?
– Spotkanie? – spytałam bez przekonania.
Jeśli miałam być szczera, jakoś nieszczególnie chciałam się z nim widzieć. Wolałam zawalić sobie najbliższy czas biznesowymi planami, słuchając nawet smęcenia niezdecydowanych klientów. Paradoksalnie ostatnie dni uświadomiły mi, że lepiej mi bez niego. Nie licząc kilku chwil tęsknoty z początkiem, później już nawet nie myślałam o młodym Hyergo. Zaczęłam nawet przeszukiwać myśli za jakąś realną, niepodważalną wymówką, kiedy przypomniały mi się słowa Cise i jej marudzenie, abym raz na zawsze rozmówiła się z mężczyzną, jasno stawiając sprawę.
– Tak, chryzantemko – potwierdził, najwyraźniej nie pesząc się mimowolnym tonem mego głosu. – Wiem, że ostatnio trochę cię zaniedbałem i bardzo chciałbym ci to wynagrodzić.
Znajome ciepło rozlało się po sercu. Nadal coś czułam do Roberta, a jego słowa sprawiały wrażenie szczerych. Liczyłam, że naprawdę poszedł po rozum do głowy i przejrzał na oczy. Jeśli tak się by stało, w sumie mogłabym dać mu szansę. Tyle już włożyłam w budowanie tej relacji, że w zasadzie głupotą okazałoby się wycofanie tak nieoczekiwanie i bez możliwości odbudowania zniszczeń.
– Wiesz? To w sumie nie jest zły pomysł – powiedziałam, łapiąc nową iskierkę nadziei rozbłyskującą w sercu. – Wypadło mi akurat spotkanie z klientką i mam chwilę wolnego czasu. Moglibyśmy pójść na kawę i...
– Chryzantemko, przepraszam, ale teraz nie mogę – zakomunikował, przerywając mi. – Myślałem raczej o spotkaniu wieczorem.
W twoim mieszkaniu na szybki numerek, dopowiedziałam bezwolnie w myślach, orientując się poniewczasie z własnego cynizmu. Szczęście w nieszczęściu nie wyrzekłam tych tez na głos. Przygryzłam dolną wargę, a pod powiekami wzbierać zaczęły głupie łzy. Ach, ta moja nieznająca granic naiwność. Cise miała rację. Wszędzie oraz w każdym dostrzegałam wyłącznie dobro, nie przyswajając do wiadomości, że świat ma więcej barw niż tylko biel. I czerń. Musiałam nauczyć się zauważać również inne kolory, w tym wszelkie odcienie szarości.
– Nie możesz teraz? – spytałam zaciekawiona. – A co robisz?
– Kwiatuszku, jestem w pracy.
W pracy? Zdziwiłam się szczerze. Doskonale zdawałam sobie sprawę ze statusu zawodowego Roberta. Ciężką pracą bym nie nazwała tego, co robił. Nie teraz, kiedy sama zasmakowałam, z czym wiązał się ciąg zleceń.
– Czyli gdzie? – dopytałam.
– Chryzantemko...
– Gdzie jesteś? – drążyłam, nie dając się zmanipulować. – Na przedmieściach?
– Tak, na przedmieściach – potwierdził. – Mamy akcję w tutejszym szpitalu. Wiesz, pomagam w leczeniu. Rozdzielamy leki, opatrunki, zmieniamy na nowe i... – zapowietrzył się, milknąc nagle. – Wybacz, to nie są tematy dla ciebie. Zresztą, muszę uciekać, kwiatuszku. Kolejka zdaje się wcale nie zmniejszać, a naprawdę chciałbym zjeść z tobą dzisiaj kolację.
– Kolację?
Usiłowałam brzmieć kokieteryjnie. Nawet spróbowałam sobie wyobrazić romantyczny posiłek we dwoje w akompaniamencie cichuteńkiej muzyki oraz przy blasku świec bądź kryształów. Pomimo usilnych starań jakoś nie umiałam wykrzesać w sobie tej wizji. To było zbyt dużo, biorąc pod uwagę, że od ostatniej randki z boskiego zdarzenia minęło naprawdę mnóstwo czasu. Nie myślałam oczywiście o naszym spotkaniu w Laternie, bo tam poszliśmy się wyłącznie zabawić.
– Tak, moje piękności – zaśmiał się, słodząc mi. – No, więc? Mogę wpaść po ciebie koło dwudziestej.
– Jasne – przystanęłam na jego propozycję.
W głowie ułożyłam staranny plan. Miałam czas, mogłam go przynajmniej doszczętnie wykorzystać. Pożegnałam się z Robertem, upewniając go, że chętnie zjem z nim wieczorny posiłek. On tylko jeszcze nie wiedział, że zrobię to pod pewnym warunkiem. Rozłączył się, mknąc do obowiązków. Pacjenci czekali, potrzebujący oczekiwali jego wsparcia i dobroci, hojności, a tylko ja znowu zdawałam się na końcu kolejki po zainteresowanie. Chciałam tylko zrozumieć, dlaczego koncepcja altruistycznej duszy mężczyzny brzmiała aktualnie w dziwnie obcy, nieprawdopodobny sposób.
Zaczerpnęłam oddechu, starając się zapanować nad sobą i wyłączyć emocje. Wydałam komendę Bo, prosząc ją o namierzenie celu oraz wyznaczenie jak najkrótszej możliwej trasy. Co z tego, że przedmieścia nie były dedykowane panienkom z dobrego domu? Pochodziłam ze szlachetnego rodu, prawda, ale to nie moje nazwisko określało, kim naprawdę byłam ani do czego byłam zdolna. Uruchomiłam pojazd, decydując się raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości, po czym ruszyłam gwałtownie, mknąc w odpowiednim kierunku.
Molteg na pewno wyklinał na mnie, podczas gdy jego znajomy robił, co w jego mocy leżało, ażeby dotrzymać mi tempa jazdy. Na bank wierzył, że chciałam ich zgubić dla świętego spokoju, podczas gdy tym razem mój pośpiech niewiele miał z nimi wspólnego. Licznik nie wskazywał nawet dwustu machów na godzinę, niemniej jednak jechałam śpiesznie do celu. Nie chciałam, aby poprzez zwłokę zdołał się wykpić, skoro już nawet intuicja zabierała przeciwną Hyergo stronę.
Natychmiast i bez trudu rozpoznałam, kiedy opuściłam ucywilizowane części Dorland, zjeżdżając w przedmieścia. Isara zabibczała charakterystycznie, ale postanowiłam zignorować połączenie. Aktualnie nie miałam czasu z nikim dywagować, zdążając prosto w stronę biednego, ziemskiego szpitala, cisnącego łzy do oczu na sam wygląd. Kolejne połączenie natarczywie wdzierało sygnał do ucha, ale uparcie nie odebrałam. Następne także zlekceważyłam, po nieco zniekształconym dźwięku poznając, że właśnie fatygował się do mnie sam Szef.
Stąd widziałam już duży, zniszczony budynek, który bez cienia wątpliwości wymagał solidnego odnowienia. Tabliczka z odpowiednim symbolem wyraźnie oznajmiała, że wjeżdżam na teren placówki medycznej. Gotowa byłam namówić ojca do odnowienia szpitala i sfinansowania niezbędnych pomocy, także dołączając do szlachetnej inicjatywy, więc Robert nie musiał dłużej borykać się z problemami Ziemian sam.
Podjechałam prawie pod wejście, nie czekając, aż yaskald zaparkuje obok, po czym pędem ruszyłam w kierunku rozsuwanych drzwi. Tylko jedno skupiało moją uwagę. Pustka. Gdzie okiem sięgnąć, tam żywej duszy nie dostrzegałam, chociaż teoretycznie przebywały tutaj olbrzymie kolejki. Weszłam do środka, ignorując z premedytacją nawoływania Moltega. Jasno oświetlony korytarz prowadził wprost do pomieszczenia z rejestracją, gdzie krzątały się dwie kobiety w poplamionych, starych fartuchach i jeden mężczyzna z dziwnym urządzeniem przewieszanym przez szyję.
– Veronica, stój! – Komendę poprzedziło mocne szarpnięcie za ramię, gdy Hagajczyk zacisnął na nim palce, skupiając jednocześnie na nas uwagę obecnych. Dopiero teraz dostrzegłam kilka osób w czymś, co pełniło chyba funkcję poczekalni. – Do jasnej cholery, masz reagować na moje polecenia! – warknął wściekle, przez co zatrzymałam na nim wzrok.
Bezsprzecznie odczuwał złość. Zaciskał mocno szczęki, wyrażając niezadowolenie moją samowolką. Wyrwałam mu rękę z uścisku, staczając bój na spojrzenia, choć jego oczy skrywała przesłona. Zmarszczył nos, nie ustępując, przez co wyglądał, jakby lada moment zamierzał wymierzyć mi policzek, domagając się cholernego posłuszeństwa.
– Nie jestem twoją służbą – wycedziłam, nachylając się nieznacznie ku niemu.
– Szef nie będzie zachwycony, że...
– Tu jestem? – dokończyłam, miotając spojrzeniem błyskawice. Oblicze Moltega zmieniło się nieznacznie, przez co wyglądał, jakby nie pojmował toku mego rozumowania. – Twojego szefa nie powinno obchodzić ani gdzie jestem, ani co robię, więc bądź tak dobry i przekaż mu to, a wcześniej zabieraj mi się sprzed oczu.
Mężczyzna wyprostował się, nie odrywając ode mnie spojrzenia. Coś było nie tak i wątpiłam, abym uraziła go swymi słowami. Przełknęłam, cofając się o krok. Z jego przyzwoleniem bądź bez musiałam tu przyjechać i sprawdzić, czy słusznie zaczynałam podejrzewać partnera o kłamstwo. Może po prostu dałam się zmanipulować. Byłam taka ufna, że banalnie łatwo było podważyć moją pewność.
– Jeśli chodzi o złe samopoczucie, pozwolę sobie sprowadzić do apartamentu wykwalifikowanego lekarza, proszę pani – przemówił niespodziewanie z nutą obojętności. Podskórnie czułam, że rozgląda się wokół, pilnując otoczenia. – Niemniej jednak prosiłbym, aby nie próbowała nas pani znów zgubić.
– Zgubić? – spytałam, dopiero teraz kojarząc. Naprawdę sądził z kompanem, że chcę uciec. – Nie przyjechałam tu, żeby was zgubić – poinformowałam. – Chcę coś tylko sprawdzić.
Skinął głową, przystając. Nie zadawał zbędnych pytań, co mocno mi odpowiadało. Nie kazał mi również zawrócić, kiedy ruszyłam pewnym krokiem w stronę czujnie obserwujących nas pielęgniarek. Będąc szczerym, pilnowała nas każda para oczu. Pielęgniarki, ratownik, pacjenci. Zanim podeszłam do rejestracji, zrozumiałam, że mocno wysunięta szczęka zdradziła pochodzenie Moltega.
– Czymś... mogę pomóc? – spytała jedna z kobiet w zniszczonym uniformie. Niby patrzyła na mnie, podobnie jak reszta, ale jej wzrok uciekał ku towarzyszącemu mi mężczyźnie. – Zawołać lekarza? Zarejestrować?
– Dzień dobry – przemówiłam, siląc się na uprzejmość. – Przyszłam odwiedzić Roberta. Może też uda mi się mu jakoś pomóc i...
– Roberta?
Mina kobiety ujawniła mi prawdę. Wbiło mnie w podłoże, gdy poczułam, jak opadam ze wszystkich sił. Alcisare miała rację. Coś było tutaj nie tak, a zdawało się, że wreszcie wiem co. Robert mnie oszukał, wmawiając pomoc Ziemianom i pewnie kłamiąc w wielu innych sprawach. Co rusz niby pomagał jak nie w lecznicy, to rozdając jedzenie.
– Dobrze się pani czuje? – spytała druga pielęgniarka, podchodząc bliżej.
– Czyli... nie ma tu Roberta? – drążyłam, sunąc wzrokiem z jednej kobiety na drugą. Wyglądały, jakbym mówiła co najmniej po chińsku. – W ogóle go tu znacie? Bywa tu?
– Przykro mi, ale nie wiem, o kim pani mówi – stwierdziła kobiecina, która jako pierwsza ruszyła z inicjatywą pomocy mi. – Zgubiła pani kogoś?
– Nie – zaprzeczyłam po dłuższej chwili zastanowienia. One nie udawały konsternacji, podczas gdy pozostali chcieli zaspokoić ciekawość. Niektórzy patrzyli na nas ostentacyjnie, inni natomiast starali się ukryć własny wzrok. – Nie zgubiłam. Zostałam tylko... Zresztą nieważne – oceniłam, pociągając nosem. – Więc żadna z pań nie zna Roberta?
– Przykro mi, dziecino – uznała druga. Złapała mnie za ramię, chyba ściskając pokrzepiająco. – Jeśli potrzebujesz pomocy z...
Dostrzegłam wymowny ruch gałek ocznych. Ona wiedziała, kim był Molteg, źle go oceniając. Ja miałam prawo stwierdzić, iż był męczącym upierdliwcem, ale ona wystawiła na jego temat opinię po pochodzeniu.
– Szukam tylko Roberta – odparłam pewniej, ledwie panując nad przyśpieszającym oddechem. Serce też zaczęło bić nieregularnie. – Roberta Hyergo. To Ziemianin – powiedziałam nieco błagalnie, jakby żałość brzmiąca w głosie miała sprawić, że go sobie w cudowny sposób przypomną. – Szatyn. Wysoki. Ponoć tu pracuje.
– Pracuje? – zdumiał się mężczyzna z słuchawką zawieszoną na kablu, który rozwidlał się po drugiej stronie, kończąc czarnymi koreczkami. Zrobił dwa kroki ku nam, zerkając pytająco na skonsternowane kobiety. – Nie pracuje u nas żaden Robert – zakomunikował.
Czyli jednak, zdradził mnie. W zasadzie nie słuchałam żadnych kolejnych słów. Miałam dość. Ponownie uwierzyłam w kłamstwo, tak jak kiedyś ubzdurałam sobie wizję szczęśliwego związku z keryjskim paniczem. Byłam taka głupia, że chciałam zapaść się pod ziemię, najlepiej nigdy spod niej nie wypełzając. Wszyscy mieli rację. Ojciec i Cise zauważyli to, co mi umykało.
Bezwiednie przyłożyłam ściśniętą w pięść dłoń do piersi. Jak można było być tak głupią? Poczułam złość zmieszaną ze smutkiem, a także czyjeś palce na mym ramieniu. Zerknęłam w ich stronę, dostrzegając, że Molteg asekuruje mnie przed ewentualnym upadkiem. Nawet on brał mnie teraz za kretynkę. Jak to było? Gnahdu? Pomimo szczerych chęci nie umiałam zapanować nad emocjami ani cisnącymi się do oczu łzami. Jedna spłynęła po policzku, kiedy cofnęłam się, po czym bez słowa opuściłam pomieszczenie, nie zwracając już uwagi na nic ani na nikogo.
Podmuch powietrza uderzył mnie prosto w zwilgotniałą twarz, gdy praktycznie wybiegłam ze środka. Drzwi nie zsunęły się za mną bezpośrednio, pozwalając przejść również Hagajczykowi. Geyshuo też nie siedział już za kierownicą, śledząc moje ruchy bez słowa. Niestety on wzbudzał już powszechne zainteresowanie.
Niezbyt wysoki, lecz niezwykle masywny mężczyzna nie mógłby być Ziemianinem, choćby Słońce wybuchło. Skórę miał popękaną niczym wyschnięta ziemia, zaś pulchne dłonie zwieńczało sześć palców przypominających serdelki. Długie, jasne włosy niczym końska grzywa wyrastały mu z głowy, ciągnąc się od czoła aż po górną część pleców, porastając cały kark. Trzecie oko zlokalizowane pośrodku czoła także wiele zdradzało, obserwując otoczenie swą jaskrawo fioletową tęczówką.
– Chcę być sama – wyznałam, tamując łzy.
Instynktownie czułam, że strzegący mnie szatyn stoi tuż za mymi plecami. Przesłoniłam na moment oczy, ścierając mokrą ścieżynkę utworzoną przez łzę, która zdążyła ozdobić policzek, ściekając na ziemię pod mymi stopami. Ruszyłam ku merenie, nie mając pewności, gdzie powinnam pojechać. Na spotkanie z Robertem nie miałam najmniejszej ochoty, uznając, że oszust i łgarz nie powinien nastawiać się bodajby na sekundę więcej mego zainteresowania. Kłamstwa nie tolerowałam ponad wszystko inne.
– Pani Fernboosh? – Przystanęłam w pół kroku, zanim otworzyłam drzwiczki mego aerocaru. Podskórnie zdawałam sobie sprawę, że Molteg nie był winien mej porażki, jego towarzysz również nie. – Sugeruję włączenie autopilota.
– Nie zabiję się, jeśli to masz na myśli – wycedziłam, ledwie panując nad językiem.
Wsiadłam do pojazdu, nie słuchając już jego słów. Ostatni raz starłam łzy, zanim uruchomiłam silnik. Miałam ochotę poczuć napływ adrenaliny, zapomnieć dzisiejsze popołudnie, ale nie mogłam. Nie umiałam zniwelować paskudnego uczucia rozdzierającego serce. Przełknęłam własną gorycz, odjeżdżając z miejsca parkingowego tuż po kolejnej sugestii Bo o umówieniu wizyty w placówce medycznej.
Nie wiedziałam po prawdzie nawet, gdzie jadę, przemierzając przedmieścia. Obraz nędzy i rozpaczy wbrew pozorom poprawiał mi humor. Chcąc, nie chcąc, przyznać musiałam, iż nie miałam najgorzej. Ci ludzie pozbawieni zostali praktycznie wszystkiego, ledwie sklejając własną egzystencję, z czego aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę. W głowie odtwarzałam przebłyski z dzieciństwa, gdy wylądowałyśmy z mamą w domu babci. Już planowałam zawrócić, jadąc do mieszkania, ale gdy kątem oka dostrzegłam znajomą sylwetkę, bez zastanowienia po prostu dałam po hamulcach.
Bladego pojęcia nie miałam, gdzie jestem ani co robię, pozwalając ciału działać samoistnie. Instynkt mówił mi, co mam robić, wysiadając z aerocaru. Każdy następny krok stawiałam szybciej, ciesząc się, że odwrócony do mnie plecami mężczyzna nie zdaje sobie sprawy z nadchodzącego pogromu. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłam go pomylić. Nie rozumiałam tej sytuacji, ale też nie zamierzałam próbować sobie jej tłumaczyć. Wolałam chyba nie wiedzieć, za co szatyn dostaje od podejrzanie wyglądającego Ziemianina tyle forsy, której pokaźny plik próbował właśnie upchnąć w kieszeń.
– A co ty tu robisz, laleczko? – spytał typ, który nieoczekiwanie zagrodził mi drogę. Wyższy ode mnie o parę centymetrów mężczyzna o ciemnych włosach i cwaniackim wyrazie twarzy. Dopiero teraz oraz wskutek jego działań zostałam dostrzeżona przez dwójkę przede mną. – Nie wiesz, że grzeczne dziewczynki nie zapuszczają się tutaj? Ziemianki nie powinny...
– Zostaw ją, Alex – polecił podchodzący do mnie szatyn, wyłaniając się zza jego pleców. Przeniósł na moment wzrok ponad moim ramieniem, wykrzywiając nieznacznie usta. Grymas przebiegający przez jego twarz wywołał we mnie dziwne, niezrozumiałe poczucie obrzydzenia. – Chryzantemko, co ty tutaj...
Moje ciało żyło chwilowo własnym życiem, zatem i ręka powiodła przed siebie. Głośne plaśnięcie rozeszło się w powietrzu, zostawiając po sobie czerwony ślad barwiący policzek chłopaka. Dłoń piekła okrutnie, prawdopodobnie nie mocniej niż jego lico. Dość miałam łgarstw, podobnie jak nie chciałam słuchać jego słodkich, czułych słówek. Widziałam, jak zadrżał w akcie złości, ale nie zdołałam zareagować, kiedy to on użył ręki, wymierzając cios. To trwało ułamki sekund, zanim akcja nabierająca tempa skończyła się gwałtownie.
Jak tam, kochani, kolejny rozdział?
Podobał się czy może jednak nie do końca.
Jak myślicie, co to za akcja będzie miała miejsce?
I za co Robert przyjmował gotówkę?
Dajcie znać, co sądzicie.
Jestem ciekawa Waszej opinii.
Dziękuję za wsparcie - bardzo wiele to dla mnie znaczy.
Dziękuję za każdy komentarz, każdy głos, każde upomnienie się o rozdział.
Jesteście niesamowici <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top