Rozdział 12 "Powrót Jean'a, wypadek."

-Powaliło cię do reszty? - spytała nabuzowana Tikki.

-No co? A co innego niby miałem zrobić, co? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

-Uch, z tobą wiecznie problemy. Dzwoń do niej w tej chwili! Ale już! - kontynuowało zdenerwowane Kwami.

-Niby po co? - i tym zdaniem zamknąłem jej buzię. No bo po co? To nie ma sensu. Skoro ona mnie nie kocha, skoro jej na mnie nie zależy, to po co mam się trudzić? Ja ją kocham. Właśnie, ja. A ona? Nie. Bo czemu? Bo dlaczego? Bo po co? W sumie, sam jestem sobie winien. Hej, Adrien, mogłeś się pośpieszyć, a nie! Teraz to cierp sobie i sprawiaj przy okazji ból innym. Ale... Ja takim podejściem nic nie zdziałam! Adrien, ogarnij się chłopie w końcu. Nie rób z siebie potwora.

-Skarbie, z kim rozmawiałaś? - do moich uszu dobiegł głos pani Cheng.

-E, z nikim. Zdawało ci się. - starałem odpowiedzieć się jak najbardziej naturalnie.

-Ech, może zaczynam mieć zwidy... - usłyszałem jeszcze jej kilka słów, jednak dalszego ciągu już nie. Znajdowałem się teraz w pokoju Marinette. Mojej słodkiej, małej Marinette. Przecież... To moje zachowanie mogło ją zranić! Ale ze mnie... Potwór, potwór. Kim ja się staje? Dlaczego jeśli jestem nieszczęśliwy, mam sprawiać, aby inni też tacy byli? Zachowałem się nie stosownie. Przecież, ja ją kocham. To co, że ona mnie nie? 

Och, Adrien nie bądź taki. I tak to nie ma sensu. To co, że ją przeprosisz? Ona i tak cię nie pokocha.

Nie, nie. Nie mogę tak myśleć. Muszę być silny. Inaczej będę ranił wszystkich bliskich, jako Marinette, a ona by tego nie chciała, dla niej szczęście bliskich jest ważne, nie mogę się poddać, chociaż dla Marinette.

-Muszę do niej zadzwonić. - stwierdziłem głośno.

-No wreszcie, mózg ci ruszył! - powiedziała kąśliwie Tikki. - No to na co czekasz? No już! - pogoniła mnie, jednak... Z uśmiechem na twarzy. Trochę złagodniała, w sumie nigdy nie widziałem jej takiej zdenerwowanej odkąd wiem o jej istnieniu. 

Miałem już sięgać po telefon, kiedy... Cholerny dzwonek do drzwi. Może to znowu Marinette?

-Ja otworzę! - pobiegłem czym prędzej po schodach, prześcigując mamę Marinette, która ledwo dochodziła do drzwi, kiedy ja już naciskałem klamkę. Dobra, uwaga. Adrien, wiesz co chcesz jej powiedzieć.

-Witam. - przywitał się wesoło.

-Cześć, Jean... - powiedziałem z lekkim załamaniem.

-Jean? To ty? Mój Boże! Ale ty się zmieniłeś! To na pewno ty? Tak na sto procent? No nie gadaj! Gdzie twoje kasztanowe włosy i czekoladowe oczy? Coś ci się zaszroniła ta twoja fryzurka! Ach, to farba. Farbowałeś się? Och, mój drogi! A i oczy niebieskie? Soczewki? Specjalne? Oj, Jean, Jean. Ty to zawsze lubiłeś zmiany. Ocm zywiście zmężniałeś! - przy ostatnim zdaniu sprzedała mu kuksańca w bok, delikatnie się do niego uśmiechając.

-Tak proszę pani, to ja. - odwzajemnił jej uśmiech. 

-Jak ja cię dawno nie widziałam! Opowiadaj, co u ciebie? Ach, chwila! Gdzie moje maniery? Zapraszam, napijemy się herbaty. Upiekłam również ciasto, które uważam, że wyszło mi całkiem nieźle, lecz potrzebuję testera. Myślę, że byłbyś chętny. - na koniec puściła mu oczko.

-Niestety pani Cheng, ale podziękuję. Może innym razem, wpadłem tylko na chwilkę. - oznajmił ze "smutkiem". - Oczywiście do Marinette. - dodał po chwili zwracając się w moją stronę i uśmiechając zalotnie. Och, dajcie mi coś to mu przywalę. Nie będzie mi MOJEJ Marinette podrywał!

-Och, no nic... A w ogóle od kiedy jesteś w Paryżu, no i ogółem we Francji? Przyjechałeś z rodzicami? A może sam? - kontynuowała swoją gadaninę pani Cheng...

-Mamo... - jęknąłem, nie mogąc dłużej znieść wrażenia, że jestem tu jakimś piątym kołem u wozu.

-Jasne, jasne. Już spadam, zostawiam was samych. - tym razem puściła mi oczko. Uch!

Nastała cisza.

-To... - zaczął Jean.

-Hm?

-Może się przejdziemy? - zaproponował.

-Mhm, okej. - przytaknąłem. W sumie, czemu nie? Może się czegoś ciekawego dowiem.

Wcisnąłem buty na malutkie stopki Marinette, które były aktualnie w moim posiadaniu, i ruszyłem na "spacer" z Jean'em. A może raczej Pedoliem. Czemu? A nie wiem, tak mu ksywkę wymyśliłem. 

Szliśmy powoli ulicami pięknego Paryża, żar lał się z nieba niemiłosierny, z racji, że była godzina 12, a w taką porę słońce jest dość wysoko i nieźle daje. Więc usiedliśmy w cieniu drzewa na pobliskiej ławce w parku, nie, nie w tym samym parku co ostatnio. 

-Wiesz, mam dla ciebie propozycję... - zaczął po dłuższej chwili milczenia Jean-Claude. 

-Jaką? - zapytałem z zaciekawieniem. No, co? Co taki Jean może chcieć od Marinette?

-Co ty na to, żebyśmy zrobili sobie mały wypad? No wiesz, taki przyjacielski jak zza dawnych lat, na przykład do kawiarni? Ogarnąłem taką fajną na rogu kilka mil stąd. Hm? - zaproponował. 

W tym momencie moje myśli zaczęły toczyć wojnę. Za! Czemu za? Może dowiem się czegoś ciekawego, czegoś co pozwoli mi, na przykład, ochronić Marinette przed nim w niedalekiej przyszłości. Przeciw! Czemu? Porwie mnie? Wyzna miłość? Zmusi do ślubu? Wiesz co zrobił Marinette! W sensie tobie. Wiesz, że jest mocny. No, i niezły jeśli chodzi o łamanie nosów. Dobra, za i tyle!

-No... Okej. Niech będzie. - przytaknąłem beznamiętnie.  

-Super. - z radości aż klasnął w dłonie. - To o której masz czas?

-Mam cały wolny wieczór.

-Dobra, będę o 18:00, punktualnie. Pasuje? 

-Mmm, myślę, że tak.

-Okej, świetnie! To do zobaczenia, muszę już lecieć. - spojrzał na zegarek. - Jestem umówiony z kolegą z dawnej klasy, ale to nie ważne. Lecę. 

-Ta, do zobaczenia. - I zostawił mnie samego na ławce w parku. - No to czas się zbierać... - powiedziałem sam do siebie. Zostawiłem przecież telefon w domu, a muszę w końcu zadzwonić do Marinette.

***

-Tikki, Plagg? 

-Tak Mari... Adrien? 

-Cykam się... 

-Dawaj, Adrien, dzwoń! - Plagg zaczął dodawać mi otuchy. Nigdy tego nie robił, czyżby Tikki miała jakiś magiczny wpływ na niego?

No dobra, to jedziemy. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.

Jest sygnał.

Zaczynam się pocić, Jezu, ja się stresuję! Przed rozmową z Marinette.

-Halo? - usłyszałem mój głos w telefonie.

-Um, hej Marinette. - Starałem nie pokazywać, że się denerwuje.

-A, cześć Adrien. - również przywitała się, ale mało zadowolona.

-C,co u ciebie? - zapytałem próbując rozluźnić atmosferę.

-Nic ciekawego. Co się dzieje? Masz dreszcze, gorączkę? Bo, tak... Się jąkasz. - stwierdziła.

-Nie, nie. Bo ja widzisz, chciałem cię przeprosić... - zacząłem. 

-Dobra, spoko. Daruj sobie. Cześć.

-Ale Mari, czekaj! - jednak zanim ją o to poprosiłem, ona się rozłączyła. 

Padłem załamany na łóżku, trzymając telefon w rękach nad twarzą, ułożyłem się na plecach, moje oczy... Się zaszkliły. Obraz, który miałem przed sobą momentalnie zaczął się rozmazywać.

-Więc tak smakuje ból chamskiego traktowania.  - szepnąłem. - Ona ma na mnie wyjebane, straciłem szansę, drugą szansę, kolejny raz ją straciłem. Jedno zdanie przekreśliło wszystko co nas łączyło. - gadałem sam do siebie. 

Mimowolnie poleciała mi po policzku łza. Przez jakiś czas próbowałem być twardy, ale kiedy estem w jej pokoju i w ogóle jestem nią, nie da się zapomnieć o niej, odciąć się, zapomnieć o jej istnieniu. Nie da. Nie da... Po prostu... Nie da...

***

-Adrien? Adrien! Obudź się. - słyszałem głos Tikki, jakby przez ścianę. Dopiero zrozumiałem, że spałem. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzałem na Kwami.

-Tak? - mruknąłem pod nosem.

-Zasnąłeś. - stwierdziła Biedroneczka.

-Serio? Tylko po to mnie obudziłaś? Wiesz, szybka jesteś! - zerwałem się oburzony.

-Mmm, nie tylko dlatego, już 16. - oświadczyła.

-Już?! - stanąłem jak najszybciej na nogi. - Na 18 idę na spotkanie z Jean'em, a jeszcze jestem głodny! Muszę coś zjeść! - mówiłem do siebie.

-Spokojnie, masz jeszcze 2 godziny, stary! - próbował opanować mnie Plagg, który też został brutalnie wybudzony z drzemki poprzez mój donośny głos. Głos Marinette, oczywiście.

-Jasne, jasne. - lamentowałem pod nosem. - Mamo?! - krzyknąłem z całych sił.

-Tak? Już wstałaś? - odkrzyknęła mi pani Cheng, równie głośno.

-Um, tak. Co na obiad? - zapytałem.

-Zejdziesz to zobaczysz. - Uh, te mamy...

-No to idę... - mruknąłem pod nosem i poczołgałem się na dół po schodach.

*

-O, to to ciasto co chciałaś wepchnąć Jean'owi? - zapytałem.

-Tak, tak. Ej, ale no nie marudź! Będzie ci smakować. - próbowała podnieść swoją reputację pani Cheng.

-Wiesz, chyba bym wolała normalniejszy obiad. - stwierdziłem.

-Jasne, jasne. Obiad o 16, nie rozumiem cię. Zawsze z chęcią jadłaś nasze wypieki, no, tylko, że bardziej te z piekarni niż jakieś ciasta... - tłumaczyła się.

-No właśnie, e. Bo, ja, ja jakoś tak, mhm... 

-Dobra, nie, to nie. - poddała się. Walczyłem o normalny obiad! Uh. A może to ciasto nie byłoby takie złe?

Podała mi sok pomarańczowy, przy okazji podłączyła gofrownicę do gniazdka. Gofry na obiad? No dobra.

-A, wychodzę o 18, nie wiem kiedy wrócę, ale postaram się wcześnie. - oznajmiłem popijając w przerwach napój.

-Randka? - wypaliła bez ogródek. Zacząłem krztusić się sokiem.

-Coś ty! - zacząłem ciężko kasłać. - N, nie! - wydukałem, nadal lekko się krztusząc.

-W takim razie, co? - zapytała ponownie. Czy wszystkie mamy są takie... Wścibskie?

-Spotkanie, przyjacielskie. - odparłem spokojnie.

-Z kim? - ponownie zapytała, krzątając się po kuchni.

-E, nie ważne. - podsumowałem krótko.

***

-Matko, matko! W co ja mam się ubrać? - łaziłem nerwowo po pokoju.

-Może w to co zawsze ubiera się Marinette? - zagaiła Tikki.

-Jasne, nie mogę się wiecznie ubierać w to samo! - lamentowałem.

-Plagg, zrób coś z nim, bo ja nie wytrzymam! - narzekała Tikki. Aż tak ze mną źle?

-Ale co ja mam zrobić? Nie znam się na dziewczynach! - odparł bezradnie Plagg.

Tikki z powrotem znalazła się obok mnie przeszukując szafę.

-To może te czerwone szpilki i jakąś spódniczkę? - zaproponowała.

-Powaliło cię! Nie będę w szpilkach chodził, prędzej już się na nich zabije! - panikowałem. Coraz mniej czasu, a ja nadal nie mam w co się ubrać! Och, rozumiem już teraz problem dziewczyn. Tyle rzeczy w szafie do wyboru, ale jak je dopasować, żeby zgrywały się w jedną całość i ładnie wyglądały?

-Ech, zakładaj to! - rzuciła mi jakąś kieckę na łóżko.

-Mam się w to ubrać? - zapytałem z oburzeniem. - Tikki, to spotkanie z kolegą, a nie wesele!

-Nie dyskutuj, Adrien. Masz już za mało czasu. Z resztą, czemu tak stresujesz się spotkaniem? 

-E, ja.. Ja, tak w sumie, nie wiem. - dopiero teraz zacząłem zastanawiać się nad sensem mojej "rozpaczy". Przecież na relacjach z Jean'em-Claude'm mi nie zależało! A może bałem się, że coś zwale i jeszcze bardziej Marinette się na mnie zdenerwuje? Chyba tego, to bym już nie przeżył. To boli, kiedy osoba bardzo bliska twojemu sercu cię najzwyczajniej w świecie rani, czasami nawet nie zdając sobie z tego sprawy...

-No więc, zakładaj. Już się zlituje nad tobą i wyszukam jakieś balerinki pasujące do kompletu... - oznajmiło Kwami. Nie widząc już innej drogi, ani powrotu, założyłem czerwoną sukienkę w czarne kropki zakończoną białą falbanką.  O, i w pasie miałem taki fajniuśki, czarny paseczek z kokardką na środku! Ech, co ja gadam o tych szczegółach. Chyba ciągłe życie od ponad miesiąca w ciele Marinette potrafi faktycznie zrobić z jednej setnej mnie, dziewczynę, zabawne. Zresztą, nawet jakiś taki... Wrażliwy się zrobiłem? No, ja wczoraj płakałem! Ja! - O masz, tutaj. - na miejscu, gdzie przed chwilą leżała sukienka, znajdowały się równie czerwone baleriny. Akurat w tym samym odcieniu czerwieni! Może to specjalne do pary?

-Tikki, powiedz, że to już koniec... - jęknąłem, wciskając buciki na małe stopy.

-Mhm, chyba tak. - odparła z zadowoleniem Biedroneczka.

Podszedłem powoli do lustra. W sumie, nie było tak źle. Marinette wygląda... Słodko w takim komplecie. Och, jak szkoda, że to nie jest moja, tylko moja Marinette... Ona się teraz nawet do mnie nie odzywa.

-I jak? - zapytałem, obracając się w lustrze.

-Jest ok, możesz iść! - odparła z radością.

Dzwonek do drzwi. Już 18?

Uchyliłem klapę, aby móc zejść na dół. 

-Tikki, która godzina? - zapytałem przy okazji.

-17:36, nie za wcześnie? - odparła zdziwiona.

-To się okaże... - mruknąłem pod nosem.

Będąc już na dole uchyliłem drzwi wejściowe. Że też te drzwi nie posiadają podglądu! Otworzyłem więc je po chwili szeroko. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, to nie był Jean... To, to byłem ja! To była Marinette?! Co ona tu robi? NIe jest na mnie przypadkiem wkurzona? Albo obrażona?

-Hej... - powiedziała nieśmiało.

-Czego chcesz? - palnąłem ostro, nawet nie mówiąc "cześć". Cholerne ego, Adrien, ty głupi człowieku!

-Wybierasz się gdzieś? - zapytała, badając wzrokiem mój/jej niecodzienny strój.

Nie odpowiedziałem, wzruszyłem tylko ramionami.

-Idziesz z kimś? - zadała kolejne pytanie.

-Tak. - uciąłem krótko.

-Aha. 

-Śpieszy mi się. - powiedziałem po dłuższej chwili namysłu.

-Jasne, cześć. - pożegnała się i odwróciła w stronę wyjścia. Wyczułem smutek w jej głosie. Adrien, ty idioto, co ty zrobiłeś.

-Mar... Adrien! Czekaj. - zatrzymałem ją.

-Co? - tym razem to ona zgrywała twardą.

-Przepraszam. - po tych słowach wróciłem do domu, zatrzaskując jej drzwi przed nosem. Nie czekałem na jej odpowiedź. Przynajmniej ją przeprosiłem. Od razu zrobiło mi się lżej. 

Kolejny dzwonek do drzwi. Tym razem to na pewno Jean. 

Zwróciłem się z powrotem w stronę drzwi frontowych. Otworzyłem je jak poprzednio.

-Cześć. - w drzwiach stał radosny Jean. Pierwszy raz go takiego widziałem, nie licząc południa, kiedy to był równie wesoły, ale nie tak bardzo, jak teraz. - To dla ciebie. - powiedział po czym wyciągnął zza pleców bukiet białych róż. 

Białe róże! Też mi coś. No dobra, Adrien. Nie rób z siebie durnia i nie graj zazdrosnego.

-Och, dziękuję. - wziąłem róże, udając zachwyt. - Są... Ładne. - uśmiechnąłem się sztucznie w jego stronę.

-Cieszę się, że ci się podobają. - odwzajemnił mój uśmiech, tyle, że jego nie był udawany jak mój. - Idziemy? - zapytał.

-Jasne. - przytaknąłem. - Mamo wychodzę! - krzyknąłem jeszcze na pożegnanie i wyszliśmy.

Tak jak w południe, szliśmy paryskimi uliczkami, tyle, że wieczorem nie było już tak chłodno. Słońce powoli chowało się za horyzont. Szliśmy w milczeniu, czasami wymieniając jakieś sztywne zdania między sobą. 

Jednak.

Kiedy przechodziliśmy spokojnie, na zielonym świetle przez pasy, no bo wiadomo. Nadjechał samochód z lewej strony, czyli z tej, której szedłem ja. Nie potrafił wyhamować i wjechał we mnie z zawrotną prędkością. Jeśli dobrze pamiętam, Jean zdążył odskoczyć gdzieś na bok.

Ostatnie zdarzenia, które mi się kojarzą?

Pisk opon, ból spowodowany odłamkami szkła, które cięły moją skórę jak szło, nawoływanie mojego imienia, tzn. Imienia "Marinette", szturchanie, wołanie "Niech ktoś wezwie karetkę!", a potem? Prawdopodobnie zemdlałem.

*****************************************************************************************************

Obiecałam, więc jest.

Kolejny rozdział, wtorek! Juhu! Obiecałam systematyczność więc, ja obietnic dotrzymuję! Mam nadzieję, że rozdział oczywiście wam się spodobał, że nie spodziewaliście się takiego obrotu sytuacji i mogłam was czymś zaskoczyć :).

Trzy razy próbowałam pisać ten rozdział! I za każdym razem , gdy go miałam już zapisać "mój kochany komputer" w niespodziewany sposób się zawieszał i musiałam go restartować, a co za tym idzie? Nie zapisał mi się rozdział i musiałam pisać od początku! Ale to w sumie dobrze, bo wpadłam na lepszy pomysł, który macie tutaj. W pierwotnej wersji, Jean, chciał oświadczyć się Marinette, ale shhh... 

I miał być bardziej brutalny, ale pomyślałam, że fanie by było zrobić takiego Jean'a miłego dla Marinette, jej rodziny itp. A dla Adriena, no... Bardziej brutalnego.

So! Nie zapominajcie o gwaizdkach i komentarzach! :) Bo to serio motywuje jak nie wiem. Aż mi się zachciało pisać!

To do usłyszenia kochani :*!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top