Zamiana ról

 Wydawało się, jakby wszystko nagle ustawiło się na opak. Jak gdyby miała miejsce jakaś dziwna zamiana ról. Niby zwykła pora lunchu, przepełniona stołówka, zapach świeżego jedzenia, a jednak widziałam w tym opaczność.

Ja, jako najbardziej znienawidzona persona w całej szkole, jeszcze w zeszłym roku siedząca zupełnie sama i skazana na szykany ze strony uczniów - teraz byłam otoczona ludźmi, których nie przypuszczałabym, że przyjdzie mi poznać bliżej.

Po mojej lewej spoczywał Carter, przeżuwający z wolna kanapkę z szynką i spoglądający na mnie ukradkiem z zawadiackim uśmieszkiem. Jedyny facet na świecie zainteresowany mną, do tego przystojny jak cholera. Wepchnął się do mojego życia znienacka, decydując się na zostanie w nim na stałe.

Naprzeciwko mnie długowłosy gbur z lasu, szczerze przeze mnie znienawidzony za nieprawidłową postawę moralną. Nie czułam już gniewu. Ericsson nie mógłby zaistnieć jako mój przyjaciel, lecz sukcesem było nasze dogadanie się. Pogarda wobec mnie ustąpiła miejsca tolerancji.

Brakowało wyłącznie blondyna, zagadkowo zagubionego wśród tłumu.

- Będzie draka- uprzedziła Lisa, wbijając się nie tylko w środek moich myśli, ale także grona obsadzonych przy stole. Wybrała krzesło u boku zaskoczonego tym faktem Josha. Zmarszczyłam brwi, bo sama nie spodziewałam się jej obecności. Po co było udawanie, że się nie znamy, jeżeli miała zamiar zepsuć je w ostatniej, kluczowej klasie? Kopnęłam ją w kostkę, ściągając na siebie jej uwagę. Wzrokiem zażądałam tłumaczenia.- Miałam dość słuchania dwulicowej Emmy i "wielce pokrzywdzonej" Hannah. Żadna społeczna pozycja nie jest warta strzępienia nerwów- wyjaśniła potulnie, patrząc pożądliwie na shake'a należącego do Noah.- Dałbyś łyka?

- Jasne, śmiało- zachęcił ją, podsuwając plastikowy kubek, wypełniony różowawą substancją. Czujnie śledziłam ruchy jego elegancko wyważonych dłoni, aby nie zetknęły się nawet na moment z jej wypielęgnowanymi paluszkami. Może i nie byłam pewna co do tego, czy chcę z nim być, aczkolwiek murem nie życzyłam sobie jego związku z kimś alternatywnym. Zwłaszcza kimś z mojej rodziny.

Brunetka pociągnęła haust, uśmiechając się przy tym jak kot do śmietanki. Mniej ją lubiłam, kiedy strzelała miny do tego konkretnego osobnika płci męskiej, chociaż gdybym zapytała o to jego - powiedziałby, że absolutnie nie mam się czym przejmować.

- Dzięki. To co...- zaczęła, niestety zacinając się w połowie planowanej wypowiedzi, gdyż do pomieszczenia wzburzonym krokiem weszła Lynch w towarzystwie Hopkinsa, Collinsa i Graveyard. Wyglądali na pogrążonych w burzliwej dyskusji, której urywki było słychać w zapadłej ciszy.

- ... takie zachowanie jest zwyczajnie...- oznajmił poddenerwowany Brandon, usiłując panować nad swoją agresją. Zaciskał ręce w pięści, prawdopodobnie mając chęć przywalić dziewczynie prosto w tę jej śliczną buźkę. Popierałam to, szkoda, że się powstrzymywał. Fałszywy niziołek roześmiał się dramatycznie, wchodząc mu tym samym w zdanie. Po wyrazie jej twarzy widziałam, że ma do ogłoszenia coś, co zaważy na ich opinii publicznej i miałam rację. Małpa specjalnie podniosła głos, by do każdego dotarły jej słowa.

- Nie masz prawa zgrywać takiego świętego. Wszyscy wiedzą, że nie jesteście i nigdy nie byliście parą z Hannah, a mimo to musiałam jej w zeszłym miesiącu kupować test ciążowy, bo bała się, że wpadliście!- Niemal to wykrzyczała, szyderczo wyginając umalowane błyszczykiem wargi. Zaczęły się szepty, kilka osób odważyło się gwizdnąć. Mężczyzna zaczerwienił się ze wściekłości, postępując krok naprzód. Warknął coś przez zęby, prowokując ją do cofnięcia się. Liczyła na to, że Glen ją obroni, lecz ten wzruszył ramionami i ruszył do baru po jedzenie. Znikąd wyłonił się Sherman, wskakując przed nią niczym lew, broniący swoich pociech. Kapitan drużyny koszykówki machnął na nich dłonią, rezygnując z dalszej walki.

- Jesteście siebie warte- dodał na odchodne, zanim w blasku glorii i rozsadzającej go furii dołączył do nas, odrzucając z majestatem swoją grzywkę. Wymieniliśmy we czwórkę porozumiewawcze spojrzenia, gdy trzasnął tacką o blat. Powinien iść na terapię. Dopiero po rozejrzeniu się dotarło do niego, że wyjątkowo mamy gościa w postaci Lisy.- Zdezerterowałaś czy cię wyrzucili?

- To pierwsze- wyznała z dumą, wbijając widelec we frytki z chilli.- Wyczułam, że idą sztormy. Nie zamierzam iść na dno z takimi... hm, nieciekawymi przypadkami.

- Ja bym je określiła jako "tępe szmaty", niemniej jak wolisz.- Wzruszyłam beznamiętnie ramionami. Noah uszczypnął delikatnie moje udo, chcąc w ten sposób jednocześnie skarcić mnie i odwrócić moje skupienie na siebie. Okupował mój umysł zbyt zapalczywie, bym mogła oprzeć się pokusie przygryzienia wargi. Lubił, kiedy to robiłam. Odetchnął głębiej, przyglądając mi się z przechyloną na bok głową.- Mamy sporą widownię, nie odstrzelaj wariata- poprosiłam żartobliwym tonem, wewnątrz będąc onieśmieloną. Wkurzało mnie, że odbierał mi kontrolę nad zmysłami. Zarumieniłam się pod wpływem niespodziewanego wspomnienia naszych prób pocałunku. Moje okulary zaparowały, więc naturalnie jako przykładny gentleman sięgnął po nie i wytarł o skrawek koszuli. Zrobiło mi się niesamowicie głupio, że ktoś nas obserwuje. Takie chwile zdawały mi się potwornie intymne. Przestraszyłam się, przytłoczona gwałtownym atakiem ze strony blondyna.

- Moglibyście wreszcie dać sobie spokój z tymi maślanymi oczkami i rozstrzygnąć czy jesteście razem czy nie? Nie macie pojęcia jak wkurwiające są te wasze umizgi. Ewidentnie was do siebie ciągnie to w czym problem? Za mało odwagi na poważną rozmowę? Chrzanić innych, powinniście się wziąć w garść.

- Mają prawo zwlekać z podjęciem decyzji ile im się żywnie podoba. To ich interes, nie twój. Tobie nikt nie mówi jak masz postępować z tą swoją niunią- skontrował ostro Josh, wprawiając mnie w osłupienie. Nie podejrzewałabym, że kiedykolwiek będzie mnie bronił. Liz go poparła, dosłownie pilnując jego pleców. Gdybym miała jakieś pozostałości człowieczych skłonności to zakładam, że byłabym wzruszona.

- Spierdalaj, Collins- skomentowałam bardziej bezpośrednio, co ostatecznie upewniło go w tym, że nie ma ochoty z nami przebywać. Wstał i pomaszerował do wyjścia, nie przejmując się swoim porzuconym lunchem.

- Mogłaś być milsza, przecież wiesz jaki ma charakterek- upomniał mnie Noah, typowo wstawiając się za pokrzywdzonym biedakiem. Pokazałam mu środkowy palec i wróciłam do jedzenia sałatki. Lisa zachichotała.

- Bo Sammie to niby nie ma charakterka?- parsknęła, wytykając mu idiotyczny tok rozumowania. Z frytek nabitych na widelec pociekł gęsty sos, niemal brudząc jej ubranie. Błyskawiczna reakcja Ericssona uratowała ją przed koniecznością zmiany stroju. Położył chusteczkę w punkcie na który zaraz spadły krople.

Kobieta spąsowiała natychmiastowo, nieprzyzwyczajona do męskiego dotyku na swoich udach. Znałam ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że musi za tym stać coś dodatkowego. Nie przeczę, że bywała nieśmiała, lecz nie w takich sytuacjach. Powinnam wybadać czy między tą dwójką coś się kroi. W końcu uczęszczali do jednego kółka zainteresowań. Może czekała ich jakaś scena pocałunku w najbliższym przedstawieniu i nie pochwalili się tym nikomu. Takie rzeczy faktycznie ją krępowały.

- Dzięki za ratunek.

- Do usług- odmruknął, na parę sekund układając wargi w półuśmiech.- Sądzicie, że pogodzi się ze swoją cudowną panną?

- Kto?

- No Brandon.

- A dlaczego nie? Kocha ją, znajdzie jakieś rozwiązanie.- Carter jak zwykle emanował optymizmem, roztaczając nad sobą pozytywną aurę. Brakowało mu aureoli, chyba powinnam wykonać dla niego prymitywny prototyp, żeby świat wiedział z kim ma do czynienia. Jego włosy rozsypały się na czole w przesłodkim stylu, błagając o moją interwencję. Chciałam zanurzyć w nich palce i poczochrać, byle przestały być irytująco perfekcyjne. Ubrał dziś koszulę w kratę w szarych barwach, podkreślającą kontrast między jego osobowością, a fizycznością. Z daleka nie sprawiał wrażenia ciepłego, dobrodusznego śmiertelnika z nieograniczoną dozą zaufania i miłości dla każdego. Jeśli ktoś chciałby ocenić sam jego wygląd, nie kierując się gestami oraz wiecznie radosną mimiką, orzekłby, że to ponura istota, dla niepoznaki nosząca czasem kolorowe t-shirty. Mylącym elementem była bladość, powoli ustępująca pod wpływem natarczywego, teksańskiego słońca. Przy niej niemal czarna fryzura prezentowała się raczej posępnie.

Westchnęłam cicho, mimowolnie analizując przedstawioną opinię. Nie zgadzałam się z nim. Emocje nie mogły być bodźcem gwarantującym, że coś będzie miało opcję się zdarzyć lub naprawić.

- Miłość nie jest lekiem.- Schowałam się za kurtyną kłaków, ignorując konsekwencje swoich słów. Musiał wyłapać, że chodziło mi także o relację między nami. Jego ręka przysunęła się do mnie niepostrzeżenie, jakby chciał objąć nią moją i uciszyć.

- Trzeba się zbierać. Matma- stęknął Josh, niemrawo podnosząc się do pionu. Był wyższy od nas, toteż brzmiał przekonująco. W milczeniu odnieśliśmy swoje tacki i podążyliśmy za tymczasowym liderem grupy.

Naszła mnie chęć, aby zrobić coś na co wcześniej nie byłabym gotowa za żadne skarby. Przeprosiłam towarzystwo, tłumacząc się koniecznością skorzystania z toalety i pod bacznym nadzorem zdezorientowanego Noah ruszyłam w kierunku schodów na piętro. Obrałam kurs na magazynek, gdzie nie spodziewałam się o tej porze psa z kulawą nogą.

Weszłam do środka bez zawahania, całkowicie odważnie postępując naprzód w panującym bałaganie. Przeglądałam pobieżnie półki z książkami, stoliki zawalone kartkami, teczkami oraz pędzlami w różnym stanie używalności. Gdzieniegdzie leżały porozrzucane zaschnięte opakowania farb o które nikt nie dbał. Dziwne wydało mi się to, że było ich mniej, niż zwykle. Opuszczony kącik był niezaprzeczalnie czystszy od tego, który zapamiętałam z poprzedniej wizyty. Sparaliżowało mnie, gdy dotarł do mnie dźwięk kichnięcia, dochodzący zza sztalug.

- Durne pyłki- skomentował znajomy głos, dając mi tym samym znać co do swojej tożsamości. Przeskoczyłam nad zawaloną rolką płótna.- Hm, ktoś tu jest?- zagadnęła w pustą przestrzeń, przecinając ją na wskroś. Wyłoniłam się zza regału, drżącymi ruchami wysupłując z kieszeni klucz do pomieszczenia.- Co ty tutaj...

- Oddaję- wymamrotałam pod nosem, kładąc przedmiot na karbie grubej lektury. Lauren zmarszczyła sugestywnie brwi. Nie przymierzałam się do sprostowania, że go ukradłam.

- Dlaczego?- dopytała podejrzliwie, chowając kluczyk do torby. W zadumie podrapałam się po ramieniu, chcąc samej sobie szczerze odpowiedzieć. Impuls odpowiedzialny za ten akt był podesłany z nieznanej mi dotąd przestrzeni. Mrowienie na czubkach moich kończyn spotęgowało się, kiedy wpadła mi do umysłu najoczywistsza z możliwych przyczyn.

Moje serce nieco się zmieniło od początku roku szkolnego, pociągając za sobą wewnętrzne obawy. Potrafiłam zaufać nienagannym intencjom Cartera, tak jak umiałam zaakceptować w swoim otoczeniu postaci poprzednio sklasyfikowane jako wrogów. Za marzenia miałam samoakceptację, nie zemstę na Hannah. Nie płakałam po nocach ze względu na obrastającą wokół mnie samotność, ponieważ już jej nie było. Wpuściłam w swoją codzienność obce światło i to przydawało mi animuszu. Do tej pory uważałam, że doskonale radzę sobie bez niczyjej pomocy, obecności, co okazało się kompletną nieprawdą. Noah dał mi poczucie bezpieczeństwa, rozłożył ramiona w których mogłam się schować przed goryczą. Josh udowodnił, że pojedynczy błąd nie powinien skreślać bliźniego na amen, wystarczy traktować go z drobną rezerwą. Lisa odeszła od swoich ideałów i strefy komfortu, mając dosyć szopki odgrywanej na życzenie skretyniałego widza. Brandon z kolei otworzył mi oczy na to, że ogólna opinia zaślepiła mnie na tyle dogłębnie, iż boję się przez nią zacząć coś, czego absolutnie jak najbardziej bym chciała. Pomimo paskudnej natury bogatego dzieciaka zdołał przebić się przez słabości i strach, dołączając do naszej grupy, zamiast zostać outsiderem na swoich warunkach. Zdałam sobie sprawę z tego, że właściwie go podziwiam, a na pewno jestem mu wdzięczna, przynajmniej za dzisiejszy wybuch. Terapia wstrząsowa działała na mnie lepiej, niż cokolwiek.

Roześmiałam się histerycznie. Gdyby nie pojawienie się chłopaka z Nevady wszystko byłoby po staremu, w tym także moje rozczłonkowane na setki kawałeczków nerwy.

- Przestałam potrzebować azylu- wyszeptałam z dumą, uśmiechając się bez obaw i obracając na pięcie. Postanowiłam jeszcze w tym tygodniu uporać się z rozwiązaniem ciążącego nad moimi uczuciami równania, by wydać nareszcie sensowny wyrok w naszym interesie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top