To banicja
Spotkanie Brandona pod moją szafką, czatującego tam razem z Noah było dla mnie czymś nowym. Zupełnie jakbyśmy zakumplowali się na śmierć i życie po jednym wspólnym lunchu. Oboje wydawali się jacyś przygaszeni, rozmawiając ze sobą półgłosami. Dołączyłam do nich z przymusu, mocując się z zacinającym się mechanizmem.
- Hej, Sam, jak się spało?- zagadnął w swoim zwykłym tonie Carter, chowając przede mną przedmiot ich dysputy. Wzruszyłam ramionami. Niezbyt mnie to obchodziło. Wyjęłam książki z torby i zamknęłam metalowe drzwiczki.
- Całkiem. Miałam dziwny sen o ujeżdżaniu krokodyla i skradzionych klejnotach, ale nie chcę o nim mówić. Co z wami, przyjaciółeczki?
- Babcia Hannah zmarła w nocy. Co prawda od jakiegoś czasu leżała w hospicjum, jednak to zawsze cios- wymruczał Collins, okazując swoim smutkiem, że ma także empatyczną stronę. No proszę, jeszcze wczoraj bym go o to nie podejrzewała.
Nagle skojarzyłam fakty i zrozumiałam, dlaczego widziałam ją udzielającą się jako wolontariuszkę. Czyli miała w sobie cząstkę dobra, ciekawe. Zrobiło mi się przykro, że mało kto będzie jej szczerze współczuł, albowiem większość jej znajomości jest zbudowana na strachu. Moja nienawiść do niej była głęboko zakorzeniona, toteż nie dawałam po sobie rozszyfrować, że coś takiego mnie rusza.
Kończyliśmy lekcje, a jutro czekała mnie podróż do San Francisco, do mojej własnej babki. Zrobiło mi się ciepło w sercu na myśl o jej śmiechu, przetykanym kaszlem palacza, sztucznej szczęce przydającej się do dowcipów i długich, gęstych jak na staruszkę włosach. W sobotę za to umówiłam się ze swoim jedynym kolegą na naukę matmy.
- Kondolencje- rzuciłam obojętnie, spoglądając z cichą fascynacją na Noah. Przez cały dzień czyhał, żeby mnie o coś zapytać. Liczyłam na to, że zrobi to teraz. Już miał otworzyć usta, zachęcony moim wzrokiem, kiedy Brandon wszedł mu w słowo.
- Ta kobieta była dla niej wszystkim- nacisnął, jakby nie spodobało mu się z jaką beztroską do tego podeszłam. Przysunęłam się bliżej i dotknęłam jego torsu w oskarżającym stylu.
- Trzy lata męczarni w tym piekle. Ja sama próbowałam się przez nią zabić, więc nie mów mi, że mam jej żałować. Ciebie samego wykopała ze swojej cudownej świty, bo śmiałeś pobić chłoptasia, który się do niej przystawiał. Ciesz się ze swojego społecznego azylu, zamiast mnie wkurzać- oznajmiłam przez zaciśnięte szczęki i odwróciłam się do swojego oryginalnego kompana, zostawiając za sobą kapitana drużyny z rozdziawioną paszczą. Nie wiem dlaczego ludzie dziwili się, że potrafię szczekać, skoro obserwowali moje zachowanie z daleka.
W pierwszym roku byłam struta, płakałam, chciałam, żeby mnie polubili. W drugim przyszła depresja, samobójcze zapędy, terapeuci i leki. Dla świata byłam jak żywy trup. W zeszłym chwyciłam za broń, reagując na ataki agresją. To wtedy zaczęłam lądować codziennie na dywaniku dyrektora, który miał związane ręce. Bezpośrednie zderzenia z Lynch stały się rzadkością. Bała się, że ktoś ją przyłapie. Nadal nie rozpoczynałam potyczek, gdyż nie przepadałam za tego typu atrakcjami, lecz nie pozostałam na nie bierna, kiedy zmuszali mnie do udziału. Umilałam sobie zabawę przytykami, co całkowicie wystarczało.
Śmignęłam tuż przed brunetem, muskając go przypadkiem kosmykami. Źle oceniłam odległość.
- Powiesz mi wreszcie czego chcesz? Czaisz się jak czajnik, a herbaty brak.
- Podwieziesz mnie do domu?- zagadnął, szczerząc bielutkie ząbki. Automatycznie przejechałam językiem po swoich, uwolnionych spod kajdan i równie prostych, co jego. Byłam dumna, że zdecydowałam się na poprawę swojego wyglądu, a efekty były widoczne. Przynajmniej dla mnie i dla Cartera. Reszta miała to generalnie gdzieś. Założyłam ramiona na piersi, udając niezadowoloną.
- To mi nie po drodze- burknęłam i zagryzłam policzek od wewnątrz. Nigdy go nie odprowadzałam, aczkolwiek z opisów rozumiałam, że mieszkał kilka parcel ode mnie. Musiałabym się cofać przez środek wioski i nadrabiać metrów. Brandon postanowił okazać się niedomyślnym kretynem i dołożyć swoje trzy grosze.
- Ja mogę- zaoferował dobrodusznie. Naiwna istota. Gdyby Noah nie zależało konkretnie na moim towarzystwie to przeszedłby się piechotą, przecież wcale nie ma daleko.
Wymieniliśmy znaczące spojrzenia, podczas których zasugerowałam brwiami, że może to nie jest taki kiepski pomysł i powinien przejechać się sportowym autkiem. Skarcił mnie, krzywiąc się paskudnie. Nawet, kiedy pokrywały ją białe paski od marszczącej się skóry, sygnalizujące komendę "nie waż się", jego twarz wydawała mi się nazbyt przystojna. Wyraziste kości jarzmowe, skrojone idealnie pod zielone oczy w kształcie migdałów. To jego wina, że nie mogłam przestać myśleć o głupich rzeczach, związanych z jego obecnością.
Trzasnęłam się mentalnie przez łeb. Skoro mieliśmy się tylko przyjaźnić to nie powinnam schodzić na takie tory.
- Nie rozpędzaj się, królewno. Wezmę go. Do zobaczenia w poniedziałek, jeśli rebelia wciąż będzie trwać- pożegnałam się krótko i pociągnęłam Noah za nadgarstek. Szybko przekrzywił kończynę, żeby złapać mnie za rękę w normalny sposób. Zaczerwieniłam się, ucieszona, że nie może tego zobaczyć idąc za mną.
- Nie rebelia! To banicja!- krzyknął za nami blondyn, wprawiając mnie w zdumienie. Nie spodziewałam się, że zna takie pojęcia. Niby uczęszczaliśmy wspólnie do klasy i widziałam jego oceny, niemniej wątpiłam w jego osobistą inteligencję. Pewnie wpoiłam sobie, że bycie wrednym osłem zabija szare komórki, kierując się zerowymi osiągnięciami Glena Hopkinsa.
Podążyłam do swojego auta, ignorując otaczające mnie środowisko. Niestety mój pasażer miał co innego w planie. Zarządził postój przy stojaku dla rowerów, gdyż dostrzegł tam poddenerwowanego Ericssona. Z westchnięciem wspomniałam, jak cudownie nudne było moje życie, zanim go do niego wpuściłam. Nie chciał uwolnić mojej dłoni, zatem siłą i uroczym mruganiem rodem z filmu zawlókł mnie do chłopaka. Zawiśliśmy nad nim, podzieleni przez odmienne emocje. Popatrzył w górę, wprost na moją nieszczęśliwą minę.
- Upiorze z moich koszmarów.
- Faszerowana papryko- odpowiedziałam rezolutnie, uzyskując pożądany efekt. Oboje łypnęli na mnie, jakbym przyznała, że jestem kosmitką. Parsknęłam, z przyzwyczajenia zasłaniając usta, żeby nikogo nie opluć. Moje poczucie humoru niekoniecznie jest zrozumiałe, nic nie poradzę. Klęknęłam obok poszkodowanego.- Co tu się stało?
- Dętka pękła. Nie ze śmiechu. Twoje żarty są kiepskie.- Uprzedził to, co mogłabym chcieć powiedzieć, gdybym miała zamiar dalej być zabawna. Wywróciłam oczami.
- Nie masz łatki?- Poruszyłam najważniejszą kwestię, biorąc pod uwagę, że mieszkał kawał drogi od szkoły. Legendy głosiły, że na odludziu, pięć kilometrów od najbliższej posesji człowieka. Uderzyło we mnie, jak wiele znam plotek, choć ich unikam i prawie z nikim nie gadam. Josh zwiesił ciężkie barki.- Czyli nie. No cóż, szkoda.
- Sam, twój samochód jest duży- zaczął dyplomatycznie Carter, chcąc zrobić ze mnie darmowego kierowcę. Gwałtownie wstałam, oddzielając swoje palce od jego. Zagotowało się we mnie.
- Słuchaj, pieprzony adonisie o złotym sercu, jak chcesz wozić obcych to rób to we własnym zakresie, okej? Nie jestem taksówką.
- Nie chciałem cię urazić- mruknął zawstydzony, minimalnie czerwieniejąc. Wzięłam parę głębokich oddechów. Nie panowałam nad sobą w stu procentach odkąd odstawiłam antydepresanty, czyli od dawna. Noah wyglądał na autentycznie skruszonego.
Odgarnęłam włosy z czoła, opamiętałam się i wzburzonym krokiem oddaliłam się w kierunku jeepa. W połowie przeprawy obejrzałam się ponad ramieniem.
- Do jasnej cholery, ruszcie te wypielęgnowane pośladki, inaczej przysięgam, że odjadę bez was!- wrzasnęłam, nęcąc dociekliwość nastolatków wydostających się z parkingu.
Wesołą grupką zasiedliśmy w aucie, uprzednio wpakowując do bagażnika nieszczęsny rower. Nie musiałam przypominać o zapinaniu pasów, chyba bali się o swoje fizyczne zdrowie. Prowadziłam energicznie, nie szczędząc wyzwisk, kiedy natrafiłam na rajdowców, którzy prawo jazdy znaleźli w paczce chipsów. Głos Josha siedzącego z tyłu służył mi za nawigację. Nikt nie odzywał się bez potrzeby, nie chcąc uszczerbić mojej cierpliwości.
Wywiozłam nas do lasu, gdzie zmaterializował się podniszczony dom, ogrodzony drewnianym płotem.
- Przytulnie- bąknęłam, gasząc silnik. Carter spoglądał na mnie zza swoich niesprawiedliwie imponujących rzęs, licząc na to, że wysiądę z nimi. Udałam, że wymiotuję, jednak wyskoczyłam na trawę. Zanieśliśmy jednoślad do garażu, gdzie w ruch poszły narzędzia. Długowłosy chciał sprawdzić czy to na pewno dętka. Opony na wymianę nie miał, więc jeśli byłaby potrzebna - ja zostałabym zaprzęgnięta do zakupów.
Sterczałam nad nim jak śmierć, ubrana zresztą podobnie do niej. Kolorowe ciuchy wylądowały w pralce, toteż włożyłam czarną tunikę, spodnie i trampki. Mogłabym zarzucić sobie grzywkę na którąś stronę twarzy i przedstawiać się jako emo.
- Wyrażam swoje oburzenie faktem, że zmusiłeś mnie do ratowania mu tyłka- zwróciłam się do Noah, stojącego tuż za mną. Oparł się na moich ramionach, podbródek moszcząc na czubku głowy. Było mi tak miło, że jedyne o czym pomyślałam to, żeby mnie objął. Oczywiście zaraz potem oblałam się buraczanym rumieńcem, wyklinając dziewczyńskie geny. Wtem zrobiło się gorzej. Nachylił się, aż czułam jego oddech na swoim uchu.
- Do niczego cię nie zmusiłem- wymruczał takim tonem, jakiego do tej pory nie miałam okazji słyszeć, czyli uwodzicielskim. Nie mam pojęcia dlaczego, ani gdzie się tego nauczył, ale moje myśli zabrnęły zdecydowanie za daleko od przyjacielskiej strefy. Odchrząknęłam głośno, podświadomie zorientowana, że uśmiecha się zwycięsko.
- Josh, skończyłeś? Mogę iść?- zapytałam nieco spanikowana, robiąc krok naprzód. Zdziwił się, że użyłam jego imienia, lecz nie skomentował.
- Poradzę sobie. Dzięki za podrzucenie.
- Do usług, cześć.- Machnęłam mu na odchodne i niemal biegiem wyrwałam do auta.
Przez lata byłam wykluczona z uczuć, jakie towarzyszą zwykłym małolatom. Nie zakochiwałam się, nikt nie mamił mnie ładną buzią, a w samotności czytałam książki, zamiast rozpamiętywać. Nikt mnie nigdy nie podrywał. Przerażało mnie to, że mogłabym poddać się temu i dać się poniżyć. Ufałam, że Noah nie ma wobec mnie złych intencji, aczkolwiek nie na tyle, żeby wierzyć w jego realne zainteresowanie mną. Czasami żałowałam, że nie jestem niewidoma. Wtedy nie obchodziłoby mnie jak się prezentuję albo jak inni na nas patrzą.
- Wpuścisz mnie?- Brunet zapukał do okna po stronie pasażera, ściągając mnie na ziemię. Musiałam instynktownie zamknąć wszystkie zamki. Z gulą w gardle otworzyłam mu drzwiczki i poczekałam, aż się rozgości. Po kolei ogarnęłam każdą z potrzebnych do jazdy spraw.- Przegiąłem?
- Co?- chrypnęłam, zerkając przez tylną szybę czy dobrze cofam. Brakowało mi skupienia. Dał mi czas, żebym wjechała na właściwą jezdnię i dopiero wówczas się odezwał.
- Przegiąłem z drażnieniem cię?- Brzmiał, jakby naprawdę się tym martwił. Kuknęłam na niego. Wbił wzrok w dywanik między swoimi nogami, na zmianę rozpinając i zapinając bluzę. Nie lubiłam go zasmucać.- Przepraszam, jakoś nie mogę przywyknąć do tego, że to dla ciebie nietypowe. Opowiadałem ci o Sophii?
- O nauce matmy.
- Widzisz, bo byłem z nią strasznie długo.- Temat jego byłej dziewczyny niespecjalnie przypadł mi do gustu, zwłaszcza, że wzmiankę o ich związku sprezentowała mi już Amber.- Całe sześć lat z jedną osobą. Mieliśmy być razem zawsze, a pokonała nas moja tragedia rodzinna. Śmieszne. Okazało się, że jej nie kochałem, byłem wyłącznie przywiązany. Sęk w tym, że nie miałem szansy opracować jakichś innych strategii flirtowania, niż ta i dlatego nie umiem dostosować się do ciebie.
- To przestań w ogóle się do mnie przystawiać. Nie moglibyśmy być parą- warknęłam, skręcając w główną ulicę. Za chwilę miałam być pod jego domem, a przynajmniej tym, który za niego brałam.
- Dlaczego?- Nie miałam przygotowanej odpowiedzi. Nie zrozumiałby tego, co kłębiło się w moim umyśle. Zatrzymałam się, połowicznie stając na chodniku. Oblizałam usta, spojrzałam na niego i odważyłam się podjąć próbę tłumaczenia. W międzyczasie oboje rozpięliśmy pasy.
- Nie masz pojęcia jak to jest być mną, nie winię cię za to. Warunki na jakich funkcjonujemy różnią się zasadniczo. W moim świecie ludzie tacy jak ja nie mogą umawiać się z takimi jak ty. Spójrz na to o ile zmalała twoja reputacja odkąd się ze mną zadajesz.
- Sam, ale mi nie zależy na mojej reputacji. Zależy mi na tobie.- Przy ostatnim zdaniu położył dłoń na mojej i splótł nasze palce. Skurcz w moim podbrzuszu nagle zrobił się dokuczliwy. Miałam ochotę się rozkleić, wprawiając go w dyskomfort.- Możemy się umówić, że to przemyślisz?
- Nie przyjdziesz do mnie za tydzień, żebym natychmiast zadecydowała? To zajmie chwilę, a raczej masę chwil- wymamrotałam, odsuwając kosmyki z czoła. Wpatrzyłam się ze skrępowaniem w skrzynię biegów, niezdolna do oglądania jego reakcji. Przybliżył się i złożył na moim policzku palący żywym ogniem pocałunek od którego spąsowiałam żenująco.
- Zaczekam. Dobrej nocy.- Puścił mi perskie oko i wysiadł, przekraczając bramkę odgradzającą jego podwórko od reszty cywilizacji. Wykorzystałam samotność, jęcząc przeciągle i uderzając głową w kierownicę. To, co się ze mną działo było nie w porządku wobec ewolucji charakteru, jaką przeszłam, zanim się pojawił.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top