Pani wiecznie idealna

 "Czerwone pióro oderwało się od ogona feniksa, opadając bezładnie na ziemię. Siedmiolatka podniosła je oczarowana. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego, więc gdy w następnej chwili ptak stanął w płomieniach, by zamienić się w popiół, przestraszyła się nie na żarty. Odskoczyła jak oparzona, bojąc się, że ktoś posądzi ją o zamordowanie zwierzęcia znalezionymi w szufladzie ojca zapałkami. Już wolała wyznać prawdę o podkradaniu jego cygar. W panice potrząsnęła rudawą grzywką, szukając zmiotki. Trzeba było ukryć dowód zbrodni, chociaż nie miała z nią nic wspólnego. Nagle drzwi pokoju otworzyły się szeroko i wszedł przez nie gruby facet po sześćdziesiątce. Jego malutkie okularki zsunęły się prawie na czubek nosa, a pobłażliwa mina wskazywała rozczulenie.

- Dita, nie wolno ci tu być- przypomniał łagodnie, zbliżając się do niej. Otoczył jej drobne ramiona dłońmi.

- Przepraszam, ale to nie moja wina.- Wskazała na..."

- Sammie, jedziemy do sklepu, zabierasz się?!- wrzasnęła moja mama z parteru, odrywając mnie od pisania rozdziału amatorskiej powieści. Może to i dobrze, bo czułam, że moje patrzałki powoli wysiadają od coraz mocniejszego pochylania się nad tekstem. Przydałaby mi się przerwa.

Sprawdziłam godzinę, obliczając czy uda nam się zdążyć wrócić, zanim będę musiała iść do pracy. Na szczęście cyferki się zgadzały, toteż wstałam i sięgnęłam po spodnie w kolorze khaki.

- Tak!- odpowiedziałam naprędce, wkładając stanik pod koszulkę. Zostawiłam wszystko jak leżało i zbiegłam na dół, po drodze chwytając telefon. Wsunęłam go do tylnej kieszeni. Rozpędziłam się na tyle, że ciężko było mi wyhamować, gdy ojciec wyłonił się niespodziewanie zza rogu. Wpadłam na niego z impetem. Tata był człowiekiem silnym, lubiącym sporty, lecz także interesującą książkę przy kominku. Jego sylwetka pokrywała się z tym, mając w sobie ładnie rozwinięte mięśnie i miękkość od ciepła charakteru. Niemal przyjemnie było się z nim zderzyć. Złapał mnie za barki, śmiejąc się donośnie.

- Spokojnie, nie wyjdziemy bez ciebie- oznajmił swobodnie, błyskając iskierkami w tęczówkach podobnych barwą do moich. Rodzice dobrali się w tej kwestii idealnie. Oboje mieli śliczne, brązowe ślepia. Te należące do mamy były nieco jaśniejsze, wpadające w złoto. Śmieszne, wydawało się dzięki temu, że to ona jest tą łagodniejszą, co było kompletną nieprawdą. Lubiła wymagać, aczkolwiek nigdy nie przekraczała w tym granic moich możliwości.

- Pojedziemy moim autem? Potem was odwiozę, pomogę się wypakować i od razu polecę do roboty- zaoferowałam, skomląc błagalnie. Wczoraj umyłam samochód, czyli nie było już czego się wstydzić, a takie rozwiązanie sporo by mi ułatwiło. Nie musiałabym się spieszyć, ani przeparkowywać ich toyoty. Mężczyzna spojrzał na mnie sceptycznie, marszcząc lekko nos. Poprawiłam okulary, stając w bojowej pozie, aby pokazać, że zamierzam walczyć o swoje. W końcu skinął bezdźwięcznie, nie chcąc narazić się swojej żonie za udzielanie mi pozwolenia. Nienawidziła mojego jeepa, gdyż - jak twierdziła - było w nim za dużo niepotrzebnej przestrzeni, która sprawiała wrażenie, jakby przy wypadku miała nas zabić w pięć sekund. Nie wiem jaki to miało niby sens. Nie kłóciłam się o to.


Po batalii z matką, niezbyt zachwyconą wyborem transportu, udało nam się dotrzeć do Wallmartu, gdzie taktycznie się rozdzieliliśmy. Oni udali się na główną salę, pokrzykując jakich produktów potrzebują, a ja przeszłam się na krótki spacer wokół budynku, zamierzając zapalić.

Ustawiłam się w najbardziej zacienionym i osamotnionym miejscu, mając widok na kilka pobliskich placówek. Apteka, sexshop, poczta. Od razu rzuciło mi się w oczy sporej wielkości hospicjum. Mój pradziadek od strony ojca kiedyś leżał w takim ośrodku. Miałam jedenaście lat, gdy umarł, ale lubiłam go odwiedzać. Białe ściany oświetlały wnętrza, drewno mebli dodawało uroku. Nie czuło się atmosfery nadciągającej śmierci.

Odciągnęłam zawleczkę swojej ulubionej zapalniczki, przykładając ją do papierosa wsuniętego między wargi. Drapiący w gardło dym wypełnił moje płuca. Nie robiłam tego często, paczka wystarczała mi na tydzień, sporadycznie dwa.

Oparłam plecy na chropowatej powierzchni, instynktownie obserwując ulicę. Kierowcy poddenerwowani korkami... Ciekawe czy zmieniliby zdanie, gdyby zobaczyli jak to wygląda w Nowym Jorku lub Tokio? Tam dopiero jest ruch.

Moją uwagę przykuła postać w kitlu, wisząca ze zmęczeniem na płotku terenu hospicjum. Wydawała się nie być mi obcą. Wytężyłam wzrok, starając się rozpoznać blond czuprynę. Nagle serce podskoczyło mi nieprzyjemnie, utykając w przełyku. Zimny odcień skóry, mrożące krew w żyłach obcasy na piętnaście centymetrów, niesamowicie zgrabna figura. Znienawidzona Hannah Lynch z plakietką informującą zapewne, że jest pracownicą placówki, bo z jakiego innego powodu miałaby ją mieć? Autentycznie mnie zamurowało. Zło wcielone jako wolontariuszka? To musi być jakaś pomyłka.

Odwróciłam się, odcinając się od zagadkowego odkrycia. Na sto procent to nie ona i jak zwykle wymyślam. To od nadmiaru pisania, wyobraźnia postanowiła przejąć nade mną kontrolę.

Spaliłam pospiesznie, nerwowo stukając opuszkami o swoje udo. Niezdrowa fascynacja zwyciężyła. Wielkimi susami doskoczyłam do chodnika, skąd miałam lepszy zasięg. To musiała być ona, lecz potrzebowałam dowodu dla samej siebie. Bez dalszej zwłoki sięgnęłam po telefon i wybrałam numer, który zdobyłam przez przypadek. Kiedyś Brandon zostawił w klasie odblokowaną komórkę, wychodząc z resztą ludzi na przerwę. Jeszcze nie zdążyli zebrać urządzeń do pudła, dyrektor od rana chodził nabzdyczony i wyrywał nauczycieli z lekcji. Ja byłam dyżurną, dlatego nikogo nie dziwiło, że jako jedyna nie opuściłam pomieszczenia. Miałam swobodny dostęp do danych. Skopiowałam ważniejsze kontakty i od czasu do czasu dzwoniłam w środku nocy, żeby nie spało im się za wygodnie. Słodka zemsta za lata upokorzeń. Skromna, lecz wystarczająca.

Docisnęłam zieloną słuchawkę, mrużąc powieki pod wpływem świecącego prosto na mnie słońca. Nie mogłam usłyszeć dzwonka, stałam zdecydowanie za daleko. Musiałam mieć nadzieję na to, że odbierze. Zamrugałam kilkukrotnie, krztusząc się suchością w ustach, gdy dziewczyna faktycznie wyjęła z kieszonki fartucha iPhone'a i przyłożyła go do ucha.

- Halo?- Tuż przy mnie rozbrzmiał jej specyficzny ton, zniekształcony przez głośnik. Zamarłam. Bałam się, że tak jak w mojej powieści Ditę przyłapał kamerdyner, tak w tej chwili Hannah miała przyłapać mnie. Milczałam jak zaklęta, wpatrując się z przerażeniem w wyrachowaną nastolatkę.- Halo? Jest tam kto? Jaja sobie robisz?- Prezentowała się na coraz bardziej znerwicowaną. Przetarła dłonią swoje mlecznobiałe czoło i zmieniła pozę na bojową.- Jeśli to ty, Glen to przysięgam, że wyrwę ci...

- Tak, trzeba się rozłączyć- wymruczałam, gwałtownie odchylając aparat od policzka. Wbiłam palec w czerwony symbol na tyle brutalnie, że zlękłam się o stan szybki. Ku mojej uldze nie doznała szwanku.


Godziny pracy leciały wyjątkowo prędko dzięki temu, że miałam co roztrząsać. Najgorsza licealna zołza, moja prześladowczyni, pani wiecznie idealna robi za darmową pomoc w hospicjum? To się kupy nie trzyma. Co ją do tego skłoniło? Nie sumienie, czegoś takiego murem nie posiada. Ultimatum dane przez rodziców? Być może, ale nie jestem pewna czy jej staruszkowie nie są tak samo paskudni jak ona. Po kimś musiała to odziedziczyć, a jeśli nie po nich to czekam aż szatan przyzna się do ojcostwa.

Zerknęłam mimochodem na zegar z radością dowiadując się, że za piętnaście minut mogę zamknąć. Poczułam przyjemny dreszcz przechodzący wzdłuż mojego kręgosłupa. Klientów było niewielu, więc sprzątania też nie powinno być dużo.

Uśmiechnęłam się do siebie i poprawiłam okulary, zaczynając liczyć dzisiejszy utarg. Sprzedawanie ubrań w ciucholandzie było w miarę spokojną pracą, którą lubiłam. Moja szefowa należała do rozsądnych osób i nie żałowała mi premii. Nie mogę powiedzieć, że się przyjaźniłyśmy, aczkolwiek do wrogów też nam brakowało. Ot co, zwyczajna, nijaka relacja.

Schowałam pieniądze w specjalnej kasetce, zapisując jak co dzień niezłą sumkę do zeszytu. Jak na złość dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał drażniąco, oznajmiając o przybyciu gościa. Niska złotowłosa z wymalowanym na twarzy szyderstwem rozejrzała się na boki. Jej zielone tęczówki otaksowały mnie chłodno, kalkulując. Uniosła brew na ułamek sekundy, idąc dalej w swoich drogich butach. Nie miała czego szukać w sklepie z używanymi rzeczami, tym mocniej zdziwiła mnie jej obecność. Miękkim krokiem zbliżyła się do poukładanych kategoriami łachów i z premedytacją, pod pretekstem oglądania, zaczęła przewieszać je na zupełnie inne miejsca. Potem podeszła do koszy na środku, wrzucając sandałek do prześcieradeł i kilka par majtek do szalików. Na koniec pościągała z wieszaków dwie pary kurtek i ze znudzeniem upuściła je na podłogę, niemo wymawiając "ups". Zagotowałam się w środku, mając ogromną chęć urwać jej ten tleniony łeb. Zamiast tego wyszczerzyłam się sztucznie, wydychając powoli powietrze.

- Nasz klient, nasz pan- zaszczebiotałam, rujnując jej zadowolenie ze swojego dzieła. Prychnęła pogardliwie, obracając się do wyjścia.

- Och, prawie zapomniałam- wtrąciła zimno. Wyjęła z torebki termos opatrzony imieniem "Emma" i odkręciła go, pogwizdując jednocześnie. Wylała zawartość na płytki, przechylając przy tym brodę. Gdy już był pusty zamknęła go i schowała z powrotem, by móc w pełni zareagować na sytuację. Odchrząknęła, dotykając dłońmi policzków w wyrazie szoku.- Ojej! Ktoś tu rozlał kawę! Co za chlew! Uch, fuj.- Przestąpiła nad kałużą, wcielając się w postać delikatnej dziedziczki, która pierwszy raz w życiu widzi truchło. Skrzywiła się z majestatem i wyszła.

- Nienawidzę- warknęłam bezosobowo, chwytając za mop. Zakluczyłam się, pogłaśniając radio. Każdy szczegół musiał wrócić do pierwotnego układu. Związałam kudły w kitkę, żeby nie przeszkadzały, co nie było najłatwiejsze ze względu na ich niezbyt imponującą długość.

Uporałam się z robotą do kwadransa po osiemnastej. Ucierpiał na tym głównie mój humor. Zebrałam się do domu, przypominając sobie z niechęcią, że samochód zostawiłam w garażu, bo akumulator się rozładował. Czekał mnie spacer po ukochanej okolicy. Westchnęłam, pakując się na chodnik. Szczęście, że nie mieszkałam kawał drogi dalej, tylko zaraz przy wylotówce do miasta. Przeklęta Graveyard ze swoimi idiotycznymi pomysłami na uprzykrzanie mi bytu. Gorsza od swojej liderki. Hannah nie babrała się w dręczeniu mnie wprost, raczej zlecała to różnym personom. Glen i Emma stali na czele jej prywatnego wojska, wcelowując we mnie coraz kreatywniejsze ataki.

- Kogo ja widzę- odparł znajomy głos gdzieś zza mnie. Nie chciało mi się oglądać, zresztą nie musiałam. Wyminął mnie, idąc przede mną tyłem.- Cześć, Sam.

- Cześć, Noah.- Przewróciłam oczyma z rezygnacją. Jeszcze tego mi brakowało. Jakim prawem los odbiera mi frajdę z istnienia? Gdzie jest sprawiedliwość?

- Nie wydajesz się uradowana- oświadczył dobitnie, udowadniając swoją inteligencję. Momentami miałam ochotę go trzasnąć za wygłaszanie oczywistych oczywistości, jakby to były odpowiedzi na odwiecznie zadawane przez rodzaj człowieczy. Szkoda, gdyby taki uroczy chłopiec oberwał i nabawił się siniaka. Mimo tego, przyzwyczaiłam się do jego gadaniny oraz ogólnej obecności.

- Brawo, Sherlocku.- Przyklasnęłam sarkastycznie, po czym odsunęłam go na bok.- Zjawiłeś się, żeby mnie wkurwiać czy masz jakiś ambitniejszy plan?

- Po prostu zauważyłem cię z parkingu galerii- parsknął ze szczerym rozbawieniem. Carter był tym typem indywiduum, jakie się podziwiało, gdyż jego temperament nie pozwalał na zaprzestanie cieszenia się otaczającym go wszechświatem. Z drugiej strony irytował optymizmem, zwłaszcza mnie. Nie uważałam samej siebie za pesymistkę, chociażby dlatego, że myśląc o swojej przyszłości do tej pory nadal skutecznie się nie zabiłam. Widziałam szansę, którą mogłam mieć po liceum. Szansę na upragnione, sielskie życie w Oklahomie z daleka od świrów. Odprężało mnie kreowanie obrazu studiów w Tulsie.- Dasz się zaprosić na obiad do tego waszego baru?

- Nie.- Mój instynkt był wyczulony na jego próby umawiania się, a język reagował nawet przed mózgiem. Prawdopodobnie pozwoliłabym się zabrać na jedzenie, gdybym nie była w kiepskim nastroju. Ostatnio starałam się być dla niego mniej nieprzyjemna w obyciu. W liceum i tak przestali być dla niego uprzejmi, więc nie musiałam dodatkowo go męczyć. Nie było mi go żal tak, jak należałoby się spodziewać, ponieważ sam tego chciał. Wybrał kumplowanie się ze mną, wbrew moim prośbom i ostrzeżeniom.

- Poprawiłbym ci...

- Nie. Odpieprz się, Noah, miałam dziwny dzień i chcę go już skończyć. Spotkamy się pojutrze w budzie, okej? Pa.- Pognałam naprzód, realnie głęboko wierząc, że zrozumie. Nie myliłam się. Został w tyle z nieco markotną, zawiedzioną miną. Rzadko ją robił, nie pasowała mu. Czułam się winna, że sprawiam mu przykrość i przez to byłam na siebie nadprogramowo wściekła. Moje emocje powinny być dla mnie ważniejsze, niż jego, a tymczasem zapowiadało się na to, że wcale nie są.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top