Rozdział trzynasty
Mikołaj Rej stał przed cienkimi, wykonanymi z jasnego drewna drzwiami, nerwowo spoglądając na zegarek. Krótka wskazówka zatrzymała się na cyfrze 9 a długa z cichym tykaniem zbliżała się do cztery, co udowadniało mu niezwykle frustrujący fakt, mianowicie, że jest już dziewiąta dwadzieścia, a ani jedna z oczekiwanych przez niego osób jeszcze się nie zjawiła, mimo, że powinni tu być już dziesięć minut temu. Usłyszał nagle ciche, nieśmiałe kroki, z każdą sekundą coraz bliżej. Odwróciwszy głowę, ujrzał jasne loki skąpane w rażącym porannym słońcu i blade, wątłe ciało chłopca, który od wczoraj stracił znaczną część pokładów pewności siebie. Był teraz jak żywy obraz cnotliwości i skromności. Aleksander powoli podszedł.
- Przepraszam za spóźnienie. - powiedział cicho. - Próbowałem poskładać lalki, które zostały zniszczone i przysnąłem z głową na biurku, kiedy wschodziło słońce.
- Od dzisiaj nie będziesz się spóźniać. Ani nie będziesz odchodził na spoczynek nad ranem.
- Oczywiście, przepraszam...
- Poszedłeś zbierać fragmenty kukieł nocą?
- Tak.
- Wziąłeś kurtkę?
- Co? - spytał zdziwiony.
- Kurtkę.
- N-nie, ale miałem latarkę.
- Na jakie licho ci latarka? Noce są oraz chłodniejsze, a ty bez pomyślunku wychodzisz.
W głowie Aleksandra zapanował mętlik. Był jednocześnie zszokowany, pełen wdzięczności ale również się przerażony, czy nawet spanikowany. Spytał o kurtkę. Naprawdę to zrobił. Kurtki nosi się kiedy jest zimno. Zimno szkodzi zdrowiu, czyli... On się o niego troszczył? No kto tak naprawdę o niego nie dbał. Nikogo nie obchodziło czy był czysty lub najedzony. A jeśli już, to miał w tym jakiś interes.
***
Pod duży dom z ogrodem podjechał całkiem duży, ale z pewnością starej daty samochód, z którego wysiadła elegancko ubrana kobieta, która była jednocześnie kierowcą i pracownicą opieki społecznej. Na ogromnym podjeździe swoje małe stopy postawił niewielkich rozmiarów chłopiec, w wieku około 12 lat. Ubrany był, w specjalnie na tę okazję kupioną, białą koszulę o srebrnych guziczkach przy mankietach. Jego przestraszoną twarzyczkę otulała aureola nieco zbyt długich blond loków. Miał też długie białe skarpetki, eleganckie buty, krótkie, czarne spodenki i starą, zniszczoną, brązową torbę w której zmieścił cały swój dobytek, mimo, że była w połowie pusta. Uniósł nieśmiało głowę i spojrzał na wielki budynek- swoje przyszłe miejsce zamieszkania. Kobieta zamknęła drzwi od samochodu, a potem pchnęła chłopca w stronę wejścia, usytuowanego na szczycie piramidy schodów.
Kobieta wcisnęła guzik, informując lokatora o swojej obecności. Po chwili drzwi otworzył elegancki, przystojny mężczyzna w średnim wieku. Miał ciemne włosy zaczesane do tyłu, z domieszką kilku siwych wyjątków, zielone, przenikliwe oczy i trochę pomarszczoną twarz, wyrażającą jedynie nieskończoną obojętność.
- Dzień dobry, nazywam się Anna Makuszewska, a to pański bratanek, Aleksander Fredro. - przerwała, przysuwając chłopca do przodu, aby pokazał się mężczyźnie. - Przybywam ze specjalnego polecenia opieki społecznej. Ojciec Aleksandra, pański brat, powiesił się kilka miesięcy temu. Żona pana Fredry zrzekła się praw rodzicielskich i od tamtej pory nie ma z nią kontaktu. Mam na myśli, że jest pan jego jedyną rodziną.
- Rozumiem, dostałem wiadomość i zdążyłem przygotować się na jego przybycie. - schylił się, aby przyjrzeć się dokładniej młodej twarzy. - Ile masz lat?
- Dwanaście. - powiedział odwracając wzrok.
- Dobrze. - powiedział. - Rozgość się. - i odsunął się od wejścia, żeby zrobić miejsce chłopcu i jego bagażowi.
Dom był od środka równie ogromny jak z zewnątrz. Był piękny i bogato urządzony, jednocześnie surowy. Przerażał, ale i ciekawił małego Aleksandra. Jeden element wystroju niepokoił go bardziej niż bardzo. Sam fakt, że budynek miał przeraźliwie wysokie ściany, był dość niekomfortowy, w szczególności dla młodego człowieka, a w dodatku dosłownie każda płaska pionowa powierzchnia w tym niemożebnie zatrważającym budynku była biała, co od razu kierowało potok myśli dwunastolatka ku szpitalowi, w którym miały miejsce nieludzkie, jak na jego wątły umysł, sceny. Widział bowiem w jednej ze szpitalnych sal jak zdejmują sznur z szyi ojca, na której pozostały tylko śliwkowe ślady, tworzące wokół niej obręcz. Widok bieli paraliżował go do tego stopnia, że odczuwał nie tylko psychiczny ale i fizyczny ból na jego widok, nadplanowo sprawiał, że poważnie zaczynał zastanawiać się nad swoim zdrowiem psychicznym, dlatego, mimo usilnych prób, zawsze ubierał się na czarno, w ramach milczącego protestu.
Z czasem jego nastawienie nie zmieniało się za bardzo. Potem to miejsce tylko go przerażało, poznawszy wszelkie jego sekrety przestał go ciekawić, a nawet zaczął coraz później wracać, a z czasem nawet w ogóle nie wracać. Będąc szczerym, gdyby miał wybrać między przekroczeniem bram samych piekieł, przysłowiową menelską ławeczką, a domem wuja z gospodarzem wliczywszy, bez zastanowienia wybrałby pierwszą lub drugą opcję. Nie mógł opuszczać domu często, nawet do szkoły nie chodził, gdyż wuj wszystko mu zapewnił, ale nie zrobiłby tego, gdyby nie "coś w zamian". Nie można było tej relacji nazwać w sposób inny niż patologiczny, a starszy mężczyzna sam pobierał "opłaty" za pomieszkiwanie bratanka pod swoim dachem i nie przeszkadzał mu fakt, że chłopak po pierwsze protestował, po drugie nadal nie miał ukończonych osiemnastu lat. Skutkiem tego oczywistym było to, że nawet gdyby Aleksander chciał, nie był w stanie otworzyć się przed kimś i węszył we wszystkim ukryte spiski, tajemnice i inne interesy. Przestał wierzyć w bezinteresowność już dawno temu, dopóki nie została ona mu wprost ukazana, a to zdarzyło się dopiero w wieku lat piętnastu w Japonii, po buntowniczej ucieczce w towarzystwie rosyjskiego mordercy i walce na śmierć i życie z dwoma połączonymi ze sobą organizacjami uzdolnionych. Generalnie żaden kont z nim był nie możliwy, ale szczególnie fizyczny. Fredro bał się czegokolwiek żywego w swoim otoczeniu z racji tego, że mogłoby go dotknąć, brzydził się dotknąć samego siebie, tak źle czuł się w swojej ziemskiej powłoce, a co gdyby mieli to robić inni? Krzywił się na widok przytulających się przyjaciół i, o zgrozo, całujących się par, dlatego zawsze krył wątłe ciało w swetrach, golfach, które szczególnie sobie ukochał, oraz bluzach, bo gdy założył choćby koszulkę, zaraz ogarniało go poczucie zagrożenia. Nie miał żadnych przyjaciół, a jeśli nie wracał do domu oznaczało to, że zaszył się pod jakimś mostem, lub gdziekolwiek.
***
- Nie wiem jak to skomentować, proszę pana. - wyszeptał zdezorientowany.
- Czemu nie włożyłeś kurtki?
- Bo nie mam żadnej, proszę pana. - rzekł poważnie. - Nie była mi potrzebna, zimą nie wychodziłem z domu. Tutaj nie mam żadnych swoich ubrań, ani żadnych rzeczy. Wczoraj rano byłem jeszcze w Polsce.
- Pójdziesz później z panią Yosano na zakupy. Z nią można popaść w istną oniomanię, a ona sama jest okrutną sekutnicą, ale cóż poradzić.
- Ale ja nie mam pieniędzy. Wuj za wszystko płacił, ale to nie znaczy, że mam jakiekolwiek oszczędności.
- Dam ci pieniądze, spokojnie.
- Nie wierzę, że robi pan to z dobrego serca, tak sobie. - spojrzał na mężczyznę wojowniczym wzrokiem. - Musi w tym coś być, prawda?
- Tak, ale to nie znaczy, że mam złe zamiary. - Aleksander prychnął.
- Wróżę ci taką z grubsza przyszłość: po pierwsze, zdasz egzaminy, aby dostać się do dobrego liceum, więc czeka cię dużo nauki. Po drugie, pójdziesz na studia. Po trzecie, w przyszłości przejmiesz moją firmę.
- Że co?! To niemożliwe, będę zmuszony do powrotu do wuja...
- Nie, ponieważ zamierzam cię adoptować.
Aleksander stał w szoku gapiąc się na twarz mężczyzny. Był w ciężkim szoku. Zawartość jego czaszki momentalnie przeszła w stan ciekły, czy nawet żelowy, a jego mina pozostała tępą. Nie dość, że się nad nim zlitował, gdy członkowie agencji chcieli połamać mu nogi, zapytał czy ma kurtkę, a teraz chciał dać mu pieniądze i adoptować! Adoptować! Miał przejąć firmę, ale dlaczego, po co?
- Dlaczego... Dlaczego, pan... - wyjąkał.
- Widziałem, do czego jesteś zdolny, widzę w tobie potencjał. Byłbym głupcem, gdybym nie widział tego, że jesteś inteligentny i zdolny. Rodzina radziła mi, żebym wziął jakiegoś dzieciaka z domu dziecka, skoro nie mam potomka, ale skoro ty się pojawiłeś, a ja widzę jak wiele jesteś wart, więc chyba wybór jest oczywisty.
- Ale ja... Pan nie rozumie, ja...
- Co takiego zrobiłeś?
- Nie byłem wystarczającym powodem, aby utrzymać przy życiu ojca, nie byłem wystarczającym powodem, aby powstrzymać matkę przed odejściem. Jestem tak bezwartościowy, że nadaje się tylko na dziwkę, a wuj doskonale to wykorzystuje. - Rej chciał mi się wtrącić i zaprzeczyć wszystkiemu, ale nie był w stanie, gdyż głos załamał mu się na widok potoku łez chłopca. - Nie wie pan jak to jest leżeć nagim, zmęczonym, obolałym i wypłakiwać się w poduszkę i... - głos na moment zamienił się w żałosny szloch. - Brzydzę się siebie. Brzydzę się siebie dotknąć, jestem tak brudny. Unikałem luster, szyb, ja nawet nie pamiętam jak wygląda moja twarz...Dlatego tworzyłem marionetki, idealnych ludzi z drewna, bo ja sam nie potrafiłem się takim stać.
Mikołaj był w głębokim szoku, a jednocześnie trwał w przerażeniu. Coś tak strasznego spotkało kogoś tak młodego. Powoli podszedł do blondyna, ale ten od razu wydłużył dystans. Po chwili Rej powtórzył czynność i tym razem był szybszy, położył dłonie na jego ramieniu i głowie, a potem przyciągnął do siebie, tworząc coś na kształt ojcowskiego uścisku. Jednak chłopiec zaczął drżeć na całym ciele, i, osiągając wyżyny przerażenia, zaczął wbijać paznokci cię w skórę, tak, że miejsca pozostały sine. Starszy mężczyzna natychmiast przestał, a powietrze wypełniło nieadekwatne do płci łkanie. Aleksander dławił się własnymi łzami w nieuzasadnionej rozpaczy. Nie były to bowiem łzy wzruszenia, a może nie do końca. Rej przyglądając się temu żałosnemu obrazowi, westchnął.
- Co ten człowiek musiał ci zrobić, że tak się zachowujesz... - nie widział w nim młodego człowieka jak uprzednio. Widział tylko samotne, skrzywdzone dziecko. - Pójdziemy do jakiegoś specjalisty, on cię wyleczy z tego strachu. Obiecuję ci, że będziesz normalny. - spojrzał chłopcu w oczy i dodał. - Na żadną z tych rzeczy nie miałeś wpływu i nie masz prawa się za nie winić.
***
- Jak się czujesz? - spytał Adam. Jego aktualne zajęcie było wysoce pasjonujące, mianowicie, obserwował jak Juliusz uzupełnienia braki w jedzeniu. Jadł właśnie powoli przygotowane przez Adama kanapkowe arcydzieło, o przeciętnym smaku i bezwonnym zapachu.
- Lepiej.
- Pan Kochanowski to jakiś cudotwórca! Odżyłeś, zmartwstałeś! - w swojej radości zaczął się kiwać na krześle wykonując skomplikowane choreografie taneczne przypominające buszmeński taniec deszczu czy innego zjawiska meteorologicznego.
- Przestań.
- Oj tam, przestań Juleczku, idziemy na miasto? Jesteśmy tu już trochę i jeszcze nic nie pozwiedzaliśmy.
- Juleczku? - uniósł jedną brew. - Co to za nowe określenie?
- Jest urocze. U- ro- cze.
- Absolutnie. Nie będziesz tak do mnie mówił. - rzekł oburzony. - To głupie, brzmi jakbyś mówił do dziecka.
- Zachowujesz się jak dziecko, bo się obrażasz i chowasz. Jak dziecko w zamku z kocy, do które nie można wejść bez hasła.
- Nie jestem dzieckiem. To była tylko chwila słabości.
- Dobra, ważne, że już po wszystkim. Tylko już się nie obrażaj za to, że nie chcę żebyś umarł z głodu.
W tym momencie z odleglejszej części budynku zaczęły dochodzić krzyki, dźwięki tłuczonego szkła oraz stukot butów. Po chwili do pomieszczenia w tempie zdecydowanie nie wolnym weszła dwójka ludzi - kapelusznik, który trzymał w kawałek rozbitej, szklanej butelki, oraz mężczyzna wielce nie niski, z bandażami na przedramionach. Mniejszy pchnął zabandażowanego na ścianę i niebezpiecznie zbliżał część butelki do twarzy drugiego. Wyższy w ostatniej chwili uratował się krzycząc.
- A co to za flirty? - rzucił w stronę Adama i Juliusza.
- Co? - Adam podniósł się z krzesła. - Gdzie ty tu widzisz flirty?
- No chyba mi nie powiesz, - odsunął się od mniejszego. - że siedzenie tak... ekhm... blisko, jest normalne.
- No chyba cię wykoślawiło. - powiedział. - Przyjaciel z depresji wyszedł, a ty mi tu o jakichś flirtach?
Rudy kapelusznik zrezygnował z zabicia wyższego mężczyzny i zaczął przysłuchiwać się coraz ciekawszej, a zarazem głośniejszej kłótni, tak samo postąpił Juliusz. Wymienili się szybkimi spojrzeniami. W pewnym momencie zapanowała cisza.
- W sumie jak tak patrzę po tobie, to z ciebie całkiem fajny kolega może być. - powiedziała kupa bandaży. - Jestem Dazai Osamu, a to Chuuya. - dodał melodyjnym, sztucznym głosikiem z niekrytym uśmiechem. - Jak nie widzisz, to się schyl, jest trochę... nie wielkich rozmiarów. - rzekł teatralnym szeptem.
Chociaż żart był dość słaby i głupi oraz zdecydowanie poniżej przeciętnej inteligencji, Adam prychnął a Juliusz tylko spojrzał zniesmaczony w stronę Dazaia.
- Więc to jest słynny Dazai, na którego brak narzekała cała agencja! - rzekł. - Ja jestem Adam, a to Juliusz. Jesteśmy waszymi nowymi sojusznikami, bo nasza szefowa się zakochała w waszym szefie i takie tam.
- To nie do końca tak. - powiedział Chuuya. - Nie jestem członkiem agencji, tylko portowej mafii.
- TO ZNACZY, ŻE JESTEŚ WROGIEM? - krzyknął Adam. - I kto tu flirtuje?! I to z wrogiem?
- Czy grożenie butelką to twoim zdaniem flirt? - powiedział Juliusz.
- Jak zacznie ci grozić to się przekonasz. - szepnął Osamu.
***
Eliza przybyła spóźniona do tymczasowego biura, podarowanego jej przez Fukuzawe, jako pomieszczenia do rozwiązywania spraw koniecznych i niecierpiących zwłoki. Tak więc, zaprosiwszy do środka drżącego ze strachu piętnastolatka, który zarówno jej jak i organizacji był obcym, oraz Mikołaja Reja zajęła miejsce za biurkiem. Była kobietą wielce otwartą na nowe znajomości z tegoż względu wielkie miała wpływy w szeroko pojętym świecie, ale informacja o zdolnym, acz zdolności pozbawionym, dziecku, nie robiła na niej zbyt dobrego wrażenia. Zwłaszcza, że miał jak na jej oko przejawy jakichś problemów z psychiką. W dodatku Mikołaj Rej, którego szanowała, że względu raczej na pozycję społeczną niż za charakter, polecił jej go, jak potencjalnego członka Zakonu Białych Kruków.
- A więc, jak się nazywasz? - spytała.
- Aleksander Fredro.
- Jaką jest twoja zdolność?
- Właściwie, to żadna.
- Słucham? - obrzuciła starszego męczeńskim wzrokiem. - Panie Mikołaju, proszę nie robić sobie ze mnie żartów.
Sam wspomniany obdarzył ją spojrzeniem pełnym oburzenia.
- Jestem świadom tego, co to robię, a są to bynajmniej żarty, ponieważ widziałem co ten młody człowiek uczynił i jest to dla mnie szokujące. Uważam, że z oczywistych względów powinnaś okazać mu trochę empatii i nie skreślać go zanim nie przekonasz się ile on jest wart.
Przegrała bitwę, ale nie wojnę, więc zwróciła się ponownie do blondyna.
- Co jest w tobie tak wyjątkowego, że Pan Mikołaj tak o ciebie walczy?
- Ja nie mam zdolności, ale umiem tworzyć marionetki. - przełknął głośno ślinę. - Mam na myśli bojowe marionetki. Zawierają rdzenie z prawdziwych zdolności, więc są w stanie poruszać się w przestrzeni zgodnie z moją myślą. Są... Na prostych przeciwnikach mogą się sprawdzić...
- Ale, to znaczy nie wiem, czy dobrze zrozumiałam, ale słyszałam, że dobrze sobie poradziłeś w walce z z członkami sojuszu.
- Nie sądzę. Zostałem pokonany.
Roześmiała się pogardliwie.
- Ale podobno Tanizaki ma złamaną rękę, Kenji jest cały posiniaczony, a Henryk nie chcę wstać z łóżka i twierdzi, że wszystko go boli, a są jeszcze inni. Ale z drugiej strony, kilka posiniaczonych, obolałych osób to nie tak dużo, nie? Ale tak jak pan Mikołaj powiedział nie powinnam cię skreślać. Co powiesz na mały teścik?
- Niestety nie jest to możliwe. Po interwencji pana Nakahary moje marionetki uległy... Destrukcji.
Obdarzyła obydwu zniesmaczonym spojrzeniem.
- W takim razie nie mamy o czym rozmawiać.
- Niech pani zaczeka. Jeśli da mi pani trochę czasu... Jeśli chociaż jedna będzie w stanie gotowości to panią powiadomię. A potem... Jestem gotów na wszystko.
***
Przy dużym oknie na dwóch miękkich, ale trochę już wytartych fotelach siedziały dwie osoby. W dłoniach spoczywały kubki z parującą wciąż kawą, o cudownym, wyrazistym zapachu, który działał jak woń kadzidła w świątyni jakichś mnichów. W każdym razie bosko łagodził zszargane nerwy obojga obecnych. Ona zamknęła oczy, delektując się ostatnimi wspólnymi chwilami i melancholią tego krótkiego odcinka czasu. On tylko patrzył zamyślony, niby wzrok utknął na jej twarzy, z drugiej patrzył znaczenie głębiej, wewnątrz wszechświata. Upajając się ciszą płynęły ich myśli z wolna, jak strumyk w zamglonym z rana lesie. Wszystko powoli zmierzało ku końcowi. Ich znajomość była krótka, lecz mieli głębokie nadzieje, że nie przelotna. Właściwie od przyjazdu Polaków do Japonii, od pierwszego spojrzenia, od pierwszej myśli, czyli oboje, że są niczym bratnie dusze. Po raz pierwszy nikt nie nazwał jej metod leczenia szalonymi lub psychopatycznymi. Z chwilowego otumanienia wybudził ją delikatny dotyk na policzku.
- Eee, włosy ci spadły na policzek. - powiedział odwracając wzrok. - Chciałem ci poprawić.
Uśmiechnęła się.
- Wiesz, cieszę się, że cię poznałam. - westchnęła. - Po raz pierwszy nikt nie nazywa mnie sadystką albo psychopatką. Bardzo mnie to cieszy.
- Tak, ja... - w połowie jego wypowiedzi powietrze przeszył dźwięk opon, odgłos kroków, zamykania samochodowych drzwi i głosy. Oboje rzucili się do okna i ujrzeli ludzi z bronią oraz kilka wyróżniających się na ich tle postaci. Mirdzy innymi mężczyznę w czarnym płaszczu o dłuższych włosach ciemnych jakl jego ubranie, w rękawiczkach i szalu z małą, prześlicznie ubraną dziewczynką u boku. Za nimi stał elegancki starszy mężczyzna, chłopak w zielonej kurtce i chłopak w czarnym ubraniu z maską na twarzy.
- Cholera, co tu robi mafia? - szepnęła.
- Mafia? - rzekł Prus. - Robi się gorąco...
- Trzeba powiadomić dyrektora i waszą szefową.
- Są aż tak groźni?
Zatrzymała się w biegu stuknęła trzy razy obcasem o podłogę, w geście zastanowienia, po czym rzekła:
- W sumie to nie, ale byłoby dobrze, gdyby wiedzieli. - i pobiegła w kierunku dyrektorskiego gabinetu.
Dyrektor delektował się herbatą w znakomitym towarzystwie Ranpo, gdy otworzyła drzwi.
- Panie Dyrektorze, mafia! - krzyknęła, przerywając detektywowi w pół słowa. - Mori i czarne jaszczurki!
Fukuzawa nie wyglądał na szczególnie przejętego, ale powoli podniósł się z fotela i wyszedł z gabinetu, kierując się w stronę wejścia do budynku.
- Powiadom wszyskich, w szczególności Elizę, że mamy gości.
- Tak jest.
Ruszyła do telefonu i wpisała kolejno kilka znanych jej doskonale numerów, po czym wykonała powierzone jej zadanie, rzucając tylko słowa: agencja, mafia, już. Każdy wtajemniczony z pewnością rozumiał przekaz. Chwyciwszy Ranpo za rękaw, zaczęła przeszukiwać biuro w poszukiwaniu pracowników, do których nie mogła się dodzwonić. Wreszcie na jednym z korytarzy znaleźli samą szefową, w towarzystwie Mikołaja Reja i blond chłopca, którego Yosano zmierzyła zdziwionym wzrokiem, ale Ranpo szczególnie to nie zdziwiło, zachowawszy więc trzeźwość umysłu, przekazał, że Orzeszkowa musi jak najprędzej spotkać się z Fukuzawą dobrze by było, gdyby wszyscy się tam stawili. Ta szybko dodzwoniła się do "Ryśka", oznajmiwszy mu wieści, ruszyła w towarzystwie Mikołaja do pokoju wskazanego przez Ranpo, w którym prawdopodobnie przebywał dyrektor. Ach, ta ultradedukcja. Aleksander poproszony przez swego mentora, ukrył się w przydzielonej mu sypialnii.
I tak oto, do pomieszczenia, w którym urzędowali Chuuya, Dazai oraz przedstawiciele Zakonu Białych Kruków, wszedł lider portowej mafii ze swoimi towarzyszami. Po upływie kilku sekund, pojawił się tam także dyrektor Zbrojnej Agencji Detektywistycznej. Było to akurat tyle czasu, by Adam i Juliusz kompletnie stracili orientację przestrzeni wokół siebie i wyglądali na conajmniej upośledzone ślimaki.
- Co cię do nas sprowadza, doktorze? - rzekł Fukuzawa.
- Twoje knowania. - powiedział oskarżycielskim tonem. - I... O właśnie! Ta kobieta!
Do pokoju weszła Eliza Orzeszkowa w towarzystwie swojego Zakonu i reszty Agencji.
- My się chyba jeszcze nie znamy? - rzekła.
- Ah, jeśli flirtujesz, nie jestem zainteresowany. - powiedział Mori, wyrządzając na twarzy Szarego Wilka wyraz zniesmaczenia, łączonego że wściekłością. - Wolę młode, śliczne ciała. - na to stwierdzenie skrzywił się Rej, swoją ekspresją informując otoczenie o wysokim obrzydzeniu.
- Nie mam dziś nastroju na prowadzenie negocjacji. - obdarzyła Mikołaja zirytowanym spojrzeniem. - A chciałam się tylko przedstawić.
- Rzeczywiście! - Ougsi wywołał sam w sobie żałosny śmiech z własnej głupoty. - Gdzie moje maniery? - podjąć jej rękę rzekł: Ougai Mori.
- Eliza Orzeszkowa. - uścisnęła dłoń.
- Proszę?
- Orzeszkowa. - skrzywił się słysząc to słowo.
- To nie japońskie nazwisko...
- Oczywiście, że nie mistrzu logicznego myślenia. Polskie. Znasz taki kraj jak Polska?
- Nie przypominam sobie... - powiedział zażenowany szef mafii, już zdecydowanie ciszej.
- No to wiemy, kto nie zdał z geografii. - powiedział Adam.
Na czole Moriego pojawiła się przysłowiowa "żyłka" z nerwów.
- Przyszedłem negocjować. Mam nadzieję, że zdrada ze strony Agencji zostanie mi zrekompensowana.
- Chyba śnisz. - rzekła Eliza. Fukuzawa uniósł brew.
Po chwili sekcja dyrektorska została odprowadzona w kierunku małego pokoju na uboczu, w celu przeprowadzenia wspomnianych rozmów. Wszystkie organizacje stały naprzeciw sobie mierząc się nawzajem nieprzyjemnymi spojrzeniami, co wyjątkowo nie przypadało Adamowi Mickiewiczowi do gustu. Często dawał radę rozluźniać niezręczne sytuacje, miał do tego wręcz talent, lub odpowiedni sprzęt w postaci butelki alkoholu, ale jedna na tyle osób to żadna przyjemność.
Ale cóż poradzić. W takim niezręcznym nastroju spędzili następne półtorej godziny, a było to najbardziej męczące półtorej godziny w ich życiu. Wreszcie szefostwo opuściło pomieszczenie, Fukuzawa stanąwszy w progu podniosłym głosem obwieścił:
- Aby udowodnić swoją wartość, członkowie Zakonu Białych Kruków zmierzą się z Członkami Mafii Portowej.
Wspomniani nie wyglądali na szczególnie tą informacją zachwyconych.
- Oczywiście z drobniutką pomocą Agencji. - powiedział Mori sztucznie słodkim głosem. - Dazai~
Jednak Dazai tylko się skrzywił a Chuuya wyglądał na wielce oburzobego.
- Tak więc, odbędą się dwa pojedynki. - rzekł Fukuzawa. - A walczyć będą Dazai Osamu i Chuuya Nakahara przeciw Juliuszowi Słowackiemu i Adamowi Mickiewiczowi oraz Kyusaku Yumeno i Andrzej Sapkowski. (Pozdrawiam ludzi, którzy do tego doprowadzili - dop. autorki).
Wystąpili. Okazało się, że Kyusaku Yumeno jest tylko małym chłopcem, trochę starszym od Andrzeja. Dzieci zostały odsunięte na bok, a pierwsi walczący stanęli naprzeciwko siebie, w przestrzeni, która powstała w wyniku odsunięcia mebli. Za plecami polskiej drużyny pojawiło się sześć postaci. Mori, Orzeszkowa i Fukuzawa zajęli miejsca siedzące w rogu pokoju, młodsza część zasiadła na podłodze. Przeciwnicy nie znali swoich możliwości ani zdolności, ale drogą prostej dedukcji Polacy określili, że nie będzie to najprzyjemniejsza sytuacja, zważywszy na rangę Chuuyi w Mafii i ogólną sławę Dazaia. Duch Zosi nieśmiało wyciągnął rękę w stronę Dazaia, a po chwili ducha już nie było. Mickiewicz pokiwał głową - wszystko co czytał w aktach się zgadzało. Ale Chuuya... Wszystkie długopisy i naostrzone ołówki uniosły się w górę i figurowały nad ręką Nakahary. Wszystkie z rozpędem, ostrymi końcówkami zmierzały w stronę Juliusza że światem. A po chwili leżały na ziemi połamane (-ej, ten różowy był mój! - krzyknął Ranpo.). Balladyna stała ze swoim nożem w dłoni i zimną nienawiścią w oczach. Słowacki patrzył z wyzwaniem w oczach. Chuuya uniósł segregatory...
- Chwilą, moment! - Kunikida zebrał unoszące się w powietrzu papiery. - Nie ma niszczenia dokumentów. - i odszedł pozostawiając Chuuyę w szoku.
Jednak rudzielec szybko wpadł na nowy plan, po cichu opróżniając magazynek pistoletu jednego ze swoich ludzi, i posłał pociski w stronę przeciwników. Balladyna odbiła wszystkie, poleciały z powrotem ku Chuuyi, ten schylił się, a pociski zostały w ścianie, ale nie na długo, bo zaraz wyciągnął je i cisnął ponownie. Kenji i Kyouka schowali się pod biurkiem, aby nie oberwać, ale Juliusz nie miał tak dużo szczęścia. Gdy pociski zaczęły latać skupili się na ich odbijaniu, a ten plan miał zdecydowanie zbyt dużo luk. Przez jedną z nich przebił się pocisk, trafiając w ramię Słowackiego, jednak była to rana o tyle duża, że pod jego nogami utworzyła się kałuża krwi, Balladyna znikła, a Juliusz upadł na podłogę.
Chuuya sam zdziwiony był zaistniałą sytuacją, gdyż sam nie przypuszczał, że rzeczywiście go trafi. Nie wiedział, czy to dobrze, bo udowodnił swoją wyższość nad nim, ale jednocześnie czuł się fatalnie z tym, że wyrządził krzywdę nowopoznanemu znajomemu. Ale bardziej poszkodowany zdawał się być Adam. Wysoki dźwięk zabrzmiał w jego uszach, gdy zobaczył upadającego przyjaciela, upadł na kolana i położył głowę Juliusza na swoich udach. Yosano gdzieś w tle zaczęła szukać apteczki, ale zanim zdążyła ją znaleźć, Dazai i Chuuya przelecieli przez cały pokój, zatrzymując się na ścianie ozdobionej odciskami po używanych wcześniej przez Chuuyę pociskach. Dazai dotykał przez chwilę wszystkiego, czego tylko sięgał, gdy osiągnął moment desperacji, ale w końcu niecodziennie jest się przyciskanym przez demoniczne postacie biurkiem do ściany. Chuuya skończył tak samo, a nawet gorzej, bo nie dość, że siła nacisku biurka prawie łamała mu żebra, to duchy osobiście dopilnowały, by nie mógł używać swojej zdolności. Mickiewicz wielce urażony wziął Juliusza na tak zwaną "pannę młodą" i przeniósł ostrożnie kawałek dalej, układając jego wątłe ciało na kanapie dla klientów.
Dazai i Chuuya popatrzyli tylko na siebie.
- To kto wygrał? - spytał wreszcie Kenji.
- Jak to, kto? - powiedział oburzony Adam. - Oni!
- Ale...
- Julek jest ranny, siostro pozwól. - A Yosano już spieszyła mu z apteczką.
Eliza obdarzyła Moriego spojrzeniem wymownym, jakby w geście łaski mu to zwycięstwo oddała. Nadeszła chwila na kolejny pojedynek, więc Orzeszkowa wstała ze swojego dotychczasowego miejsca, i przyklękła przed Andrzejem. Uśmiechnęła się i zmierzwiła mu włosy.
- Pamiętaj, nie musisz się powstrzymywać. - westchnęła. - Zakończ to szybko. Jesteś najpotężniejszy z nas wszystkich, ale potrzebujesz dużo pracy. Powodzenia. - szepnęła całując go w czoło.
- Gotowi? Zaczynajcie! - powiedział Fukuzawa.
I zaraz po tym słowie Yumeno upadł na ziemię. Oddychając nierównomiernie małymi rękoma ściskał ubranie na klatce piersiowej, pot spływał mu po czole, a jego twarz przybrała kolor czerwieni. Z zapytaniem w oczach spojrzał na swego przeciwnika.
- Moje demony trzymają teraz twoje serce. - powiedział Sapkowski. - Jeśli się poddasz, to je puszczę i już nie będzie cię bolało. Nie chcę z tobą walczyć.
Q spojrzał na Moriego, jednak na twarzy szefa nie było żadnej pojedynczej emocji.
- J-ja n-nie... - z ust chlusnęła mu krew. Serce bolało go coraz bardziej, ból rozsadzał mu czaszkę i blokował umiejętność jakiegokolwiek myślenia. - Po-pod-poddaje...- ból ustał i nagle jego ciało stało się lekkie. Widział jak Eliza patrzy na Andrzeja z dumą. On nigdy nie zazna czegoś takiego...
Mori powstał i zaczął klaskać w geście aprobaty. Mały Andrzej Sapkowski zignorował to zdarzenie i podbiegł do klęczącego. Polak objął go delikatnie i spojrzał zmartwiony. Na jego twarzy malował się głęboki żal i smutek.
- Jak się czujesz? - spytał łamiącym się głosem. - Już w porządku, nic ci nie zrobię, obiecuję. - rozejrzał się i dodał ciszej. - To było tylko na pokaz. - pomógł Q wstać, i strzepnął paproszek z jego ramienia. - Oprócz tej lalki masz inne zabawki? Nie? To chodź, pokaże ci swoje. Ostatnio kupiłem sobie samochód, ale nie taki duży, tylko malutki, za własne pieniądze! Chodź pokaże ci... - i ciągnąc go za rękaw wyciągnął go z pokoju i pobiegli razem korytarzem.
- Wygląda na to, że nie taki diabeł straszny. - rzekł Mori.
- Mogłabym to samo powiedzieć o tej całej mafii. I to ja mam udowadniać, że się do czegoś nadaję? Dobre sobie!
Fukuzawę tak pochłonął konflikt mafioza i ukochanej, że przysłuchiwał się tylko ich dyskusji. Pozostali zaczęli na nowo wprowadzać porządek w mury biura, a Chuuya został podwójnie zmieszany z błotem, po pierwsze za " jak mogłeś zranić Juliusza" w wykonaniu Adama, oraz "Przez ciebie muszę dopisać kolejne wydatki do księgi wydatków! Coś ty sobie myślał?! Widzisz tę ścianę?" w mistrzowskim wykonaniu Kunikidy. Dazai tylko się z niego śmiał. Bolesław Prus i Ranpo dyskutowali o jakimś nowym kryminale, a Atsushi zajął się cichym wyprowadzaniem tajniaków Moriego z budynku zanim ich szef zauważy, że przyczyny napiętej atmosfery wychodzą. Natomiast Kyouka i Kenji wygrzebali się spod stołu, pod którym siedzieli w trosce o swoje życie. Wszyscy byli tak niesamowicie skupieni i zajęci robieniem niczego, że nikt nie zauważył Fredry, wchodzącego po cichu, żeby zobaczyć co się stało. I wtedy zobaczył piegowatego chłopca, który był jedną z ofiar jego dzieł. Przeraził się głównie dlatego, że wcześniej, znaczy się wczoraj, coś do niego powiedział, a Aleksander obeznany z japońskim nie był. Umiał mówić po polsku, rosyjsku i angielsku, ale język kraju kwitnącej wiśni był dla niego kosmiczny. Od momentu, gdy spotkał tamtych ludzi z innej organizacji nie zrozumiał ani słowa, chyba, że ten niższy facet z lokami tłumaczył.
Kenji też go zauważył, a że byli w podobnym wieku, uznał, że musi go poznać, ale nie wiedział o nieumiejętności Fredry do rozmowy w jego ojczystym języku. Dla członków zakonu nie było problemu z porozumiewaniem się, bo Eliza zadbała o to, wynajmując nauczyciela w postaci uzdolnionego, o zdolności trwałego i szybkiego przekazu informacji. Wystarczyło kilka lekcji, aby mogli się sprawnie porozumieć, więc Kenji wyszedł z błędnego założenia, że wszyscy Polacy potrafią w jego języku rozmawiać, więc bez skrępowania podszedł do Aleksandra.
- Cześć, jak się czujesz? - w odpowiedzi ujrzał najbardziej zakłopotaną twarz na świecie. Aleksander zaczął powoli wycofywać się za drzwi, ale Kenji był nieugięty. - Hej, gdzie idziesz? Potrzebujesz pomocy? Heeej!
Aleksander osiągnął szczyt zażenowania. Puścił klamkę, którą od kilku minut szarpał, ale okazało się, że Japończyk jest niewiarygodnie silny.
- Kyouka, czemu on nie mówi? - zwrócił się do dziewczyny, gdy Aleksander upadł na podłogę.
- Coś się stało? - spytała. Nie otrzymawszy odpowiedzi ponowiła pytanie po angielsku. Aleksander otworzył oczy szeroko.
- Nie znam waszego języka. Nie rozumiem co do mnie mówicie.
Kyouka westchnęła i leciutko uniosła kąciki ust. Kenji powoli zaczynał rozumieć.
Nagle w pokoju zjawiła się młoda dziewczyna.
- Hej, Kenji, widziałeś mojego brata? - Naomi Tanizaki, zaczęła rozglądać się na wszystkie strony, w poszukiwaniu zaginionej rudej czupryny, ale ujrzała tylko świetlistą burzę loków. - Ale ty masz włosy! Kim jesteś? Jak się nazywasz? Wow, żaden chłopak w Japonii nie ma takich włosów! - i bez pytania zaczęła układać włosy Aleksandra w różne strony, zupełnie ignorując jego przerażone podrygiwanie i piski. Wybawcą okazał się nie kto inny jak najstarszy członek Zakonu.
- Co tu się dzieje? - spytał chłodno. - Dlaczego go dotykasz?
Naomi natychmiast odsunęła się od obiektu fryzjerskich uniesień i wycofała się w głąb pokoju.
- Nic się nie stało? - Mikołaj zwrócił się do Aleksandra. - A oni co?
- No c mi nie jest, tylko się przestraszyłem, a oni tylko że mną chcieli porozmawiać, naprawę!
***
Fyodor Dostoevsky był w gruncie rzeczy zbyt zmęczony, aby być wściekłym. Zastał krwawiącego Gogola i już wiedział co znaczyło. Zasiadł na krześle, które było wcześniej zajęte przez Orzeszkową i pławił się we własnej złości i frustracji. Był tak blisko. Jak zwykle coś musiało pójść nie tak. Po chwili do pokoju wszedł Gogol, cały i zdrowy tym samym przywołując dziwną ekspresję na twarz Dostoevsky'ego.
- Dlaczego pozwoliłeś jej uciec? - jego głos nie wyrażał żadnych emocji, mimo gotującej się we wnętrzu ciała Pieniądze i władza. Wszystko przepadło.
- Przepraszam, Dosiu...
- Nie mów tak do mnie. Dlaczego pozwoliłeś jej uciec?
- Ja... Przyszli ludzie z Agencji i Zakonu... Fukuzawa uparł się, że ją odzyska i tak jakoś wyszło.
- Ty jesteś głupi, czy głupi? - westchnął. - A dzieciak?
- Chyba zabrali go ludzie z Zakonu. - wyjąkał. - Dobrze sobie radził...
- Gdyby dobrze sobie radził to by teraz tutaj był. Widocznie myliłem się co do niego. Jednak był nic nie wart. Pozbawiłeś Shibuzawę szansy na perełkę w jego kolekcji. Ja bym sprzedał mu Elizę, miałbym wtedy szanse na pozbycie się nie tylko cholernego Zakonu, ale i Agencji, bo Fukuzawa by się nie pozbierał po takiej stracie, a za pieniądze od Shibusawy mógłbym opłacić ludzi i... Przejąć kontrolę na Rosją. A potem na światem. - spojrzał na Gogola z rozczarowaniem w oczach. - Widzisz ile straciłem na jednej przegranej. To twoja wina... To wszystko twoja wina... - zaczął uparcie wpatrywać się w podłogę, pchając paznokcie do ust i kalecząc je swym uzębieniem.
***
Przepraszam na szybko za długą nieobecność i informuję, że to przed ostatni rozdział, nie licząc epilogu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top