Rozdział dziewiąty
Na początku przepraszam za chwilową nieobecność, ale to całe zamieszanie z zakończeniem roku szkolnego, piekielne temperatury i totalny brak weny zrobiły swoje.
Mam też do was bardzo ważne pytanie dotyczące tej książki. Otóż zastanawiam się, czy nie zrobić dodatkowego rozdziału (jakoś na końcu książki) poświęconego przeszłości członków zakonu, bo boję się, że zostawię pewne niedociągnięcia, ale z drugiej strony nie powinnam chyba traktować naszych ulubionych pisarzy jako własne, oryginalne postacie. Oczywiście, spróbuję przekazać wam jak najwięcej, ale mogłyby z tego wyniknąć długie wypowiedzi niezwiązane z fabułą.
Proszę o jakieś wypowiedzi.
A teraz rozdział
***
Twarz młodego detektywa w mgnieniu oka stała się sina, oczy powoli się zamykały, a usta łapczywie i desperacko starały się łapać powietrze, gdy blade, smukłe palce z całą siłą zacisnęły się na jego szyi. Ranpo chwycił Juliusza za nadgarstki, jednak był bezsilny. Spojrzał w jego oczy.
Nie było w nich nienawiści. Ani radości. Ani smutku, ani żalu. Wszystko to, co było w nich wcześniej zniknęło. Były zamglone, zamyślone, jakby robił coś w zupełności naturalnego, zwyczajnego, coś, co mógłby robić każdy, i jakby robił to z usypiającym znudzeniem. Nie wysilał się na słowa wyjaśnienia, ani na emocje. Jakby ktoś mu kazał i jakby nic nie znaczył.
Kyouka była przerażona tym co dzieje się wokół niej. Naturalną reakcją byłby krzyk lub płacz, jednak ona, która widziała śmierć wielokrotnie mogła patrzeć tylko, w bezruchu, jak przyjaciel walczy o życie z osobą, której zaufała. Balladyna nie powstrzymywała mistrza, nie chciała go odciągnąć, ani bronić, unosiła się nad ziemią i wpatrywała się w twarz jeszcze żywą, jakby w transie, zza pleców Juliusza. Darzyła Ranpo takim samym wzrokiem jak on, a może to on był jak ona. Wtem na podwórze wbiegła dwójka ludzi. Dziewczynka otępiała nie słyszała co mówią, nie słyszała ich kroków dudniących o rozgrzaną letnim słońcem ziemię.
-Dziady! Urżnąć jej łeb! - ten okrzyk obudził ją. Słyszała ten głos wcześniej, tego była pewna, lecz nie wiedziała gdzie i kiedy, bo czuła, jakby tym okrzykiem wyciągnięto ją spod wody.
-Urszulka wśród bladych kwiatów... Gaz usypiający... - trawa, na której stała porośnięta została przez kwiaty, wyglądem przypominające lilie. Wtedy obraz przed oczami się rozmazał, a okrutna senność kazała zamknąć oczy. Ciało śpiącej istotki upadło miedzy rośliny, jak na królewskie, miękkie posłanie.
Jeden szybki ruch wszystkich rąk Zosi po karku nieruchomej Balladyny wystarczył, by ta rozszczepiła się za plecami swego mistrza. Ucisk na szyi detektywa nagle zelżał. Chude ręce opadły na ramiona, a potem jak cała sylwetka Słowackiego, bezwładnie na ziemię. Ranpo wziął kilka głębokich wdechów. Było już po wszystkim.
Adam zasłonił ręką twarz i podbiegł do chudej figury, leżącej wśród trawy i białych lilii. Położył głowę Juliusza na swoich kolanach i przegarnął kosmyki z jego czoła. Całe ciało leżało bezwładnie jak martwe, ale Adam wyczuł na dłoni słaby, równomierny oddech. Kochanowski uniósł śpiącą Kyoukę, rzuciwszy coś o tym, że pójdzie przekazać Pani Elizie co się stało.
-Wszystko w porządku?- Adam spojrzał na Ranpo. - Przepraszam, to jakieś nieporozumienie, to nie on.
-Chciałbym w to uwierzyć. - westchnął detektyw.
***
Blada twarz Juliusza skąpana w białej pościeli i Adam milczący na krześle. To nie było przyjemnym widokiem, bo wyglądali obaj tak smutno i nienaturalnie. Jakby byli martwi, czy raczej zaklęci lub zamknięci we własnych umysłach.
Przez szparę w drzwiach na ten nieruchomy obraz patrzyła Eliza, Fukuzawa i sam pokrzywdzony Ranpo. Eliza wpatrywała się w plecy Adama wzrokiem zatroskanej matki. Nagle postać tonąca w białej pościeli delikatnie się poruszyła. Ten subtelny gest wywołał reakcję Adama, który natychmiast ukląkł przy łóżku, wpatrując się w twarz przyjaciela. Blada twarz skrzywiła się. Juliusz leżał od kilku godzin obolały, a Adam, zwykle wesoły i rozmowny, milczał, czuwał i warczał na wszystkich, który odważyli się postawić stopę blisko pokoju, w którym Słowacki przebywał.
Juliusz zasłonił dłonią twarz, aby oddzielić od niej światło lampki.
-Adam? - spytał cicho, ledwie słyszalnie. - Co się stało?
-Ja... nie dotrzymałem obietnicy. - odpowiedział. - Nie pamiętasz?
-Nic nie pamiętam. - pokręcił głową. - Co ja robiłem?
Ale Mickiewicz milczał.
-Adaś, czy ja...?
Ale Mickiewicz milczał.
-Jezu... Ja znowu to zrobiłem...- po policzkach popłynęły łzy i zmieszały się z materiałem poduszki.
-Przepraszam. Złamałem obietnicę. Mówiłem, że będę cię chronił.
Eliza, Fukuzawa i Ranpo stali nie dając znaku życia za drzwiami, nasłuchując i z każdą chwilą rozumiejąc coraz miej z rozmowy. Adam poczuł się obserwowany, odwrócił się gwałtownie, zauważając dyrektorów i detektywa.
-A wy co? - warknął.
-My...? - bąknęła Eliza. - Chcieliśmy się dowiedzieć co z nim...
-I dlatego podsłuchujecie prywatne rozmowy?!
-Adam, nie podnoś głosu. - powiedziała poważnie Szefowa. - Chodź, musimy pogadać. Wszyscy się martwią.
Adam wyszedł za Szefową. Za drzwiami zastał cały zakon.
-Powiedz co z nim.
Adam milczał z miną obrażonego dziecka.
-Słuchamy. - Eliza uśmiechnęła się jadowicie. Umiała to robić wyjątkowo dobrze, do tego stopnia, że tego okrutnego wzroku można się było przestraszyć.
-Bo to jest klątwa.
Prawie wszyscy patrzyli zdziwieni na niego.
-Że co? - powiedział Prus swoim zwykłym, ironicznym tonem. - Zabawny jesteś, naprawdę.
-Ale to prawda, kretynie. - warknął.
-Serio? Klątwa? - powiedział Henryk z wyraźnym entuzjazmem. - Musicie wiedzieć, że w średniowieczu po słowiańskich ziemiach chodził uzdolniony, który podawał się za egzorcystę, gdyż wszyscy uzdolnieni byli uważani za dzieci demonów i wiedźm. Jego zdolność została użyta tyle razy, że wsiąkła w ziemię. - mówił dużo gestykulując -Przez to, co jakiś czas jakiś uzdolniony zostaje przeklęty. A cała klątwa polega na tym...
-...pierwsze imię usłyszane przez przeklętego, imieniem będzie rychło martwego. - rzekł Kochanowski.
-Dokładnie.
-A ktoś specjalnie aktywował klątwę, żeby Julek wykonał za niego brudną robotę. - w Mickiewiczu aż się gotowało. - Jak się dowiem, co za skurwiel ośmielił się mu to zrobić, to mu nogi z dupy...
-Adam, słownictwo! - krzyknęła Eliza.
-Przepraszam. - burknął - To mu nogi z tyłka powyrywam, przyszyję, porozcinam go, spalę i utopię. A prochy z odchodami zmieszam.
Eliza pokręciła głową w geście załamania.
-W każdym razie chodź, musisz pogadać ze mną i z Fukuzawą.
Szefowa otworzyła drzwi do gabinetu Fukuzawy. To była wyjątkowo bezsenna noc. Eliza, oświetlana jedynie światłem ulicznej latarni zza okna, wyglądała poważnie i strasznie. Usiadła na brzegu biurka. Fukuzawa wyglądał tak bez względu na porę dnia, więc w sumie nie dużo dawało mu to niecodzienne oświetlenie, w jakim Adam miał okazję go podziwiać.
-Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że atak jednego z naszych ludzi na członka agencji jest naruszeniem sojuszu, prawda? - powiedziała. Głos odbijający się od ścian pozostawiał echo w uszach Mickiewicza.
-Jednego z naszych ludzi, Szefowo? - prychnął. - Z całym szacunkiem, ale on ma imię, nazwisko i tragiczną przeszłość.
-Wracając. - westchnęła. - Jestem zobowiązana wymierzyć mu karę...
-Ja ją przyjmę.
-Ale nie zrobiłeś niczego złego. - wtrącił Fukuzawa.
-Zrobiłem. Złamałem obietnicę.
-Adam, to tak nie działa... On mógł udawać tę całą klątwę...
Mickiewicz zachichotał.
- Szanowni dyrektorowie. - założył nogę na nogę, splótł palce i przybrał minę negocjatora. -Po pierwsze, nie macie pojęcia co on przeszedł. Po drugie, komu jak komu, ale jemu ufam, bo jest dla mnie bardzo cennym człowiekiem. - spokojny głos zaczął się powoli załamywać i ustępować złości. - Po trzecie, to tylko i wyłącznie moja wina, bo nie dotrzymałem obietnicy.
-Jakiej obietnicy? Zresztą kara go nie ominie. Jeszcze jeden taki wyskok...
-Przepraszam bardzo, ale to dla mnie bardzo ważna obietnica. - Mickiewicz wstał, wyraźnie wściekły. - Jaki kolejny wyskok?! Raz coś takiego się zdarzyło! Raz! Prawie wtedy zginąłem. Widzieliście kiedyś wrak człowieka? Nie? Ja widziałem. Widziałem jak mój najlepszy przyjaciel staje się cieniem samego siebie! Wyrzuty sumienia zżerały go od środka, bo zaatakował mnie z powodu tej cholernej klątwy! - ciężko oddychał. Cała złość ulatywała z niego powolutku, a szok na twarzach dyrektorów rósł. - Obiecałem mu, że będę go chronił. Żeby nigdy nie musiał przez to cierpieć.
-Ale ty nic nie zrobiłeś...
-No właśnie! A powinienem go jakoś powstrzymać, zanim to się aktywowało!
-Ale...
-A weźcie, w dupie to mam. - ruszył w kierunku drzwi. - Cześć.
Drzwi zamknęły się z hukiem.
-Nie mam do niego siły. - westchnęła Eliza.
-Wiem, że to dla ciebie trudne. - szepnął Fukuzawa. - Jeśli mogę służyć radą, pomocą...
-Nie, ja muszę to przemyśleć. - wstała zrezygnowana. - Wiesz, oni są przyjaciółmi od dzieciństwa. A dla Adama temat Juliusza jest wyjątkowo wrażliwy, do tego stopnia, że czasami zachowuje się jak rozpieszczony, zbuntowany nastolatek. - pokręciła głową. - Muszę się przejść.
-Nie zadręczaj się tym. - powiedział Fukuzawa.
Eliza uśmiechnęła się do niego, i wyszła na zewnątrz. Nocne powietrze było chłodne i wypełnione dźwiękami ulicy. Wszystko wydawało się spokojne i ciche, jakby ktoś rzucił na tę część świata usypiające zaklęcie. Nogi zaniosły ją do pobliskiego parku. Stanęła na małym mostku, oparła łokcie na barierce i patrzyła na latające w akompaniamencie świerszczy świetliki.
-Oj, Adaś, Adaś...
W tym momencie zza zakrętu ścieżki wybiegł jakiś mężczyzna. Rozglądał się w panice, zdawało się, że rozpaczliwie szuka pomocy.
-Proszę pani! - krzyknął kiedy ją zobaczył. - Tam... tam ktoś... ktoś się wykrwawia!
-Co? Gdzie? Niech mnie pan tam zaprowadzi, ten człowiek może umrzeć.
-Tak, tak, proszę to tam! - powiedział zdenerwowany. Pocił się, gestykulował, drapał się po głowie, prawie wyrywając włosy.
Mężczyzna chwycił ją za nadgarstek, i ciągnął za sobą, najpierw w głąb parku, potem miedzy ciemne, szemrane uliczki. Jego krok robił się coraz szybszy, jej przewodnik zaczynał plątać się o własne nogi. Wreszcie dotarli do jakiejś uliczki, zacienionej, wyjątkowo ciemnej. Była właściwie szparą między budynkami, pozbawioną zupełnie światła.
-To tutaj, tutaj. - puścił ją przodem.
Rozejrzała się dokładnie, znaczy na tyle, na ile pozwalał jej wzrok w tych nieboskich ciemnościach. Znalazła wzrokiem tylko sylwetkę, ale stojącą, a co gorsza, znajomą. Osoba, przed którą stała, przywołała wszystkie wspomnienia, o których chciała zapomnieć. Najokrutniejszy człowiek jakiego znała, i którego kiedyś kochała był teraz jak cień, demon czyhający w mroku. Choć on sam siebie zwykł nazywać Bogiem.
W jednej chwili straciła ostry widok, poczuła zapach tak chemiczny i duszący, że aż ugięły się pod nią nogi. Gdy jej "przewodnik" odsunął nasączoną usypiającym środkiem tkaninę, zdołała wypowiedzieć jedno słowo, pozostawiając je pod znakiem zapytania, i nie żądając odpowiedzi, bo dobrze wiedziała, jaka właściwie będzie.
-Fyodor?
A później została bezwładną, jak lalka istotą skazaną na łaskę ludzi, od których ze wszystkich sił starała się odciąć, bo chciała zapomnieć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top