Rozdział dziesiąty


Pokój wypełniało jedynie światło lampki nocnej, a na małym stoliczku obok łóżka stała metalowa taca na której stała miseczka z ciepłą, choć już nie do końca, zupą, talerzykiem z pieczywem i szklanką wody. Juliusz leżał w łóżku odwrócony do tej kompozycji plecami. Na krześle przy biurku siedział Adam odwrócony w podobny sposób.

-Jedz coś. - powiedział Adam.

- Nie. - Adam westchnął. Siedział tutaj już dwadzieścia minut, ale bez żadnego skutku. Słowacki uparł się, że będzie głodował w ramach pokuty.

- Jedz coś. Proszę.

- Nie. Nie zasłużyłem na jedzenie.

- Proszę, zjedz cokolwiek. - powiedział błagalnym tonem. - Cokolwiek.

- Powiedziałem coś.- schował głowę pod kołdrą. - Idź sobie.

- Nie pójdę dopóki nie zjesz. - Adam odwrócił się na krześle w jego stronę. - Chlebek? Woda? - spod kołdry wysunęła się chuda ręka.

- Jedna kromka chleba. - Mickiewicz wręczył przyjacielowi jedzenie z wyraźnym zadowoleniem.

- A powiesz mi, co się tak właściwie stało? Nie żebym cię przesłuchiwał czy coś, jak nie chcesz nie musisz mówić, ale chcę wiedzieć na czym stoimy i tak dalej.

- Dostałem wiadomość. - powiedział z pełnymi jedzenia ustami. - Był tam adres, więc tam poszedłem.

- I nic mi nie powiedziałeś?

- Nie jesteś moją matką, nie musisz wiedzieć o wszystkim. - powiedział - W każdym razie, poszedłem pod podany adres i tam było takie mieszkanie.

- I?

- I tam był taki człowiek, Rosjanin, tak myślę, i on mnie zaprowadził do sypialni i...

- ...i zgwałcił?!

- Nie, debilu. Tam były zwłoki. - przełknął głośno ślinę. - Zwłoki mojego taty.

- Ale... co? - Adama zatkało. - przecież on nie żyje od X czasu! Znaczy, przepraszam, nie chciałem...- dodał ciszej.

- Tak czy inaczej, on wykopał mojego ojca z grobu. - głos Słowackiego stawał się coraz bardziej słaby i łzawy. - Sam mówiłeś, że zmarłym należy się szacunek, a on? Zbezcześcił grób i zakłócił spokój zmarłego. Ledwo dałem radę się z tym pogodzić, ledwo wybaczyłem sobie to, co ci zrobiłem.

- Każdy na twoim miejscu by się wkurzył.

- Tak, ale ja chciałem zabić z tego powodu. - powiedział cicho.

- Nie przejmuj się. - powiedział Adam energicznie. - Pamiętaj, nie ważne co by się działo, ja będę z tobą zawsze, tak?

- Tak. - odpowiedział smętnie.

***

- Dosiuuuuu, a kim ta pani jest? - spytał Gogol chowając mokrą wciąż chusteczkę do kieszeni. Fyodor westchnął.

- Ktoś cię prosił o zadawanie tak głupich pytań? - warknął wyraźnie zirytowany.

- No nie, ale ja chcę wiedzieć! - jęknął. - Dosiuuu...

Dostoevsky odchrząknął. Sprawy sprzed sześciu lat były w jego głowie poukładane dość chaotycznie. Cóż, był młody i głupi. Ale ona też była wtedy inna.

- To królowa widmo. Swego czasu mistrzyni iluzji przestępczego świata. - burknął. - Zabieramy się stąd, zaraz wzejdzie słońce i będzie nieciekawie. - odwracając się do Gogola dodał. - Tylko ostrożnie.

Chwilę później patrzył na kobiecą postać przywiązaną do krzesła w pustym, zamkniętym pokoju. Nie zmieniła się za bardzo. Tylko kilka zmarszczek, ledwo widocznych, pojawiło się na jej twarzy. Tylko charakter mógł ulec zmianom. Kiedy się poznali nie była taka łagodna. Wyszedł za drzwi, włożył ręce w kieszenie i wyszedł na spotkanie z jedyną żywą osobą, która była jawnym dowodem na zbrodnie przeszłości.

- Nie tęskniłam. - powiedziała z chłodnym uśmiechem.

- Ja też nie. - odparł.

- Dobrze wyglądasz. - dodała po chwili milczenia.

- A ty się raczej nie zmieniłaś. - ponownie zapanowało milczenie. - Czyli... teraz kręcisz z Fukuzawą? Zabawnie.

- Ja z nikim nie kręcę. Ja go kocham. - spoważniała.

- Uważaj, bo uwierzę. - zachichotał.

- A co? Zazdrosny jesteś? -powiedziała ironicznie. - Nie potrzebowałam miłości takiego diabła jak ty.

- Od razu diabła? - prychnął - Jestem Bogiem, a ty mogłaś być moją boginią. - rzucił jej pogardliwe spojrzenie. - Chociaż nie, głupi byłem, gdy chciałem związać się z dziesięć lat starszą kobietą. Ale cóż... Było minęło, prawda, niedoszła małżonko? - spojrzał na nią z politowaniem. - Ale spójrz na swoją sytuację - jesteś związana i zdana na moją łaskę. Gdybyś wtedy nie odeszła, moglibyśmy rządzić całym światem, według pierwotnego planu. Skazać grzeszników na śmierć...

- Dobrze, że Tiutczew mi o tobie opowiedział, bo, broń Boże, ten chory plan mógłby się ziścić.

- Teraz to jest chory plan? - zaśmiał się. - No to jaki jestem według Tiutczewa?

- Jesteś okrutny, bezwzględny, nie doceniasz wartości życia. - odpowiedziała pewnym siebie tonem. - Traktujesz ludzi jak nic nie warte śmieci i masz się za nie wiadomo jakie bóstwo, podczas gdy jesteś po prostu zwyrodniałym robakiem, który chce wyzwolić świat zabijając niewinnych ludzi. - Dostoevsky obdarzył ją wymownym spojrzeniem. Wyciągnął krótkofalówkę z kieszeni.

- Gogol, wychodzę. Pilnuj, żeby nikt nie wchodził do budynku, ani się przy nim nie kręcił.

- Bez odbioru, Dosiuuu~ - usłyszała Eliza.

- Liczę, że przemyślisz nasze dawne sprawy, królowo widmo. - powiedział na odchodnym. Eliza została sama, w zamkniętym pomieszczeniu, ze zszarganymi nerwami. Co kiedyś w nim widziała? Ciężko było stwierdzić. Może to dlatego, że byli kiedyś podobni? Samotni, opuszczeni, pełni żalu do wszystkich i wszystkiego za to, co zostało im odebrane. Szukający atencji jak małe dzieci i ukojenia kłujących ran w sercu.

***

Słońce wpadało do biura, a Fukuzawa po raz pierwszy od dłuższego czasu próbował delektować się kawą, w towarzystwie Kunikidy, Yosano i Ranpo. Poranek po bezsennej nocy wstawał wolno, słoneczny blask oświetlał coraz więcej z każdą chwilą. Nikt się nie odezwał. Yosano piłowała paznokcie, Ranpo czytał coś z lizakiem w ustach, Kunikida pisał coś w "Ideale". Tylko on, dyrektor Fukuzawa, stukał nerwowo palcami w stół, próbując rozważyć ewentualności, uciszyć troski i przestać zadawać pytania, na które nie znał odpowiedzi. Wyszła kilka godzin temu. Pewnie nadal gdzieś spaceruje, i wszystko jest w porządku. Nie, nie jest. Wróciłaby. Coś się jej stało. Nie, nie dałaby się tak łatwo. A może jednak? Gdzie jest? Czemu nie daje znaków życia?

Wtedy z przemyśleń wyciągnął go dźwięk otwieranych drzwi. Wszyscy mechanicznie odwrócili głowy.

- Dobry. - rzekł Mickiewicz. Również wyglądał jakby nie spał całą noc. - Nie ma tu Szefowej?

- Nie, nie ma. - powiedział Fukuzawa. - Myślałem, że jest z wami?

- Nie, chodziłem po wszystkich pokojach i nigdzie jej nie znalazłem. - prychnął.

- Wyszła kilka godzin temu. Nadal nie wróciła. - kierownik zaczął stukać palcami jeszcze szybciej i głośniej, intensywnie myśląc. - Może dała się złapać komuś... i teraz dzieje się jej coś złego... - szeptał sam do siebie jak obłąkany. To niemożliwe, żeby szary wilk tak szalał na punkcie nowopoznanej kobiety, ale tak było, a on nie był w stanie się dłużej oszukiwać, zwłaszcza teraz, gdy jej przy nim nie było. - Ranpo! - krzyknął tak, że wywoływany omal nie spadł z krzesła. - Wydedukuj jej lokalizację.

- A co ja radar jestem? - powiedział z miną obrażonego dzieciaka. - Muszę mieć jakieś informacje, nie jestem wszechwiedzący! - westchnął. - Gdzie poszła i kiedy?

Ranpo przeprowadził krótki wywiad z dyrektorem i Adamem, poprosił o rozłożenie mapy Yokohamy i okolic, usiadł przed nią na dosłownie kilka sekund, wstał, wziął z biurka Kunikidy czerwony marker i zaznaczył punkt na mapie dużym X.

- Tutaj.- rzekł poprawiając okulary. Wszyscy zbliżyli twarze do powierzchni papieru czytając malutkie literki.

- Magazyn żywnościowy portowej mafii? - odczytał Kunikida z nie małym zdziwieniem. - Dlaczego?

Kierownik nie czekał nawet na wyjaśnienia, od razu skierował się w stronę wyjścia zahaczając o gabinet w celu zabrania ze sobą swojej niezastąpionej katany.

- Panie dyrektorze! - krzyknęła Yosano. - Może jakiś plan działania?! - dyrektor stanął w miejscu, jakby zamrożony.

- Racja. Mickiewicz, zwołaj zakon, Yosano dzwoń po naszych ludzi.

Jakiś czas później członkowie obu organizacji siedzieli w biurze. Krzesełka zostały ustawione w dwa rzędy po osiem miejsc, a krzesło dyrektora naprzeciw nich. Dwa miejsca pozostały wolne, bo Juliusz uparł się, że jest bezużytecznym bytem i nie przyjdzie, a Dazai wciąż nie wracał.

- Czy kiedy waszej liderki nie ma władzę sprawuje jakiś zastępca? - spytał Fukuzawa.

- Raczej nie spotkaliśmy się z sytuacją, w której pani Elizy miałoby nie być, jeśli mam być szczery.- powiedział Henryk. - Kiedy jej nie ma zakon jest raczej w stanie uśpienia.

- A ktoś mógłby pełnić taką funkcję przez pewien czas?

- Może pan Ryszard?

- Moja rodzina służy rodzinie pani Elizy od pokoleń, nie jestem godzien pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji.- rzekł Ryszard.

- Może pan Rej? - spytał Kochanowski. - Jest najstarszy.

- Ale obrażony o to, że Japończycy w Japonii mówią po japońsku, a nie po polsku. - parsknął Prus. - A może pan, panie Kochanowski.

- Wolałbym zostać. - rzekł cicho. - Moja zdolność nie jest bojowa, nie wiele wam pomogę. Poza tym, zajmę się Juliuszem. Moja córka zginęła, bo była w podobnej sytuacji, jest mi go bardzo szkoda. - dodał jeszcze ciszej. - A może Adam?

- Nie, on ostatnio tylko krzyczy na ludzi. - odparł Prus.

- Zamknij ryj, to nieprawda! - krzyknął Adam.

- No właśnie widać. - zachichotał Henryk. - Właśnie, może ty? - zwrócił się do Prusa.

- Ja w sumie jestem za. -powiedział Ranpo.

- Ja też. - dodała Yosano.

- No dobra niech będzie. - odparł Prus. - Ale to pan, dyrektorze, ma bezpośrednią władzę. Proponuję wybrać trzy osoby z każdej organizacji, które pod pańskim przywództwem pójdą po panią Elizę, chyba, że nic jej nie jest, i niepotrzebnie panikujemy. - zaakcentował dwa ostatnie słowa. - Ja osobiście proponuję pana Kochanowskiego, pana Reja i Henryka, jeśli chcemy być dyskretni, jeśli chcemy, aby doszło do krwawej jatki to wtedy pójdą Adam, Henryk i ja. - spojrzał na swoje lewo. - No, ewentualnie Andrzej, ale on jest na to za mały.

- Nie, myślę, że niezauważalny atak będzie miał więcej sensu. - powiedział Ranpo. - Właściwie, nie wiemy co wasza Szefowa tam robi. Proponuję, aby wysłać Kunikidę, Tanizakiego i Kenjiego. Przydałby się nam Dazai... - westchnął.


***


- Szefie, Dazai Osamu prosi o widzenie. - zameldował mężczyzna.

- Eee, niech zgłosi się później - odparł Mori. - jestem teraz zajęty. - od godziny usilnie starał się przymocować malutką rączkę drewnianej, kruchej laleczce. Nie poddawał się, mimo, że porwał rąbek misternie wykonanej lalkowej sukieneczki. Ale cóż, wszystko co najlepsze dla Elise.

- Szefie, on się uparł.

- No dobra, dobra. - irytacja wzięła nad nim górę. - tylko załatwmy to szybko.

Dazai wszedł do pomieszczenia. Rozejrzał się, jakby był tutaj po raz pierwszy. Ludzie Moriego, którzy go tutaj przyprowadzili popchnęli go w kierunku krzesełka stojącego naprzeciwko mosiężnego biurka. Mori odłożył laleczkę razem z jej rączką, lupę i klej na bok, następnie oparł łokcie na biurku i skrzyżował palce.

- Mam tylko jedno pytanie, szefie. - uśmiechnął się głupio i niewinnie jak zawsze. - Wypuścisz mnie?

- Nie udawał głupiego, Dazai.

- No to może opowiesz mi o swojej nowej znajomości? - zagadnął.

- Oj, Dazai, Dazai... - pokręcił głową. - Nie będę ci się tłumaczył.

- A jako pracownikowi agencji, może powiesz mi, czy sojusz jeszcze istnieje? Starzy przyjaciele są mniej warci od nowych szemranych znajomych?

- Skąd ty w ogóle o tym wiesz?

- Powiedzmy, że mam swoje dojścia.

W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem. Do pomieszczenia wszedł, czy raczej wbiegł zdyszany Chuuya.

- Szefie! - krzyknął. - To - to jest zdrada! Ten ruski, on ... wszyscy ludzie których mu przydzieliliśmy, wszyscy strażnicy... nie żyją! - niski mężczyzna wziął głęboki oddech. - To zdrada. Oszukał nas.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top