Rozdział dwunasty

Wszyscy z wyjątkiem dyrektora opuścili metalowy klocek, który został ochrzczony magazynem żywnościowym, mimo iż w ogromnych pudłach bynajmniej przechowywane było cokolwiek jadalnego. W głównej hali bowiem, miał rozegrać się pojedynek między niespełna rozumu klaunem, a szarym wilkiem. Jednak pierwszego ze wspomnianych nadal nie było widać. Zniknął, gdzieś w głębi płaszcza i powietrza, w głębi przestrzeni. Pozostawił determinację i strach w umyśle Fukuzawy. Przyjaciele stali poza zasięgiem, Eliza czekała na niego, uwięziona piętro wyżej. Aby ją zdobyć musiał zmierzyć się z manipulatorem przestrzeni.

Jedynym dźwiękiem między ścianami pozostał jego płytki oddech. I kropelka potu, kapiąca na ubrania. Jedna. Druga. Trzecia.

Zdawało mu się, że jest gorąco. Piekielnie gorąco. Stał się ociężały i przytłoczony żarem. Rozpływał się. Ciało stało się ciężkie, a każdy najdrobniejszy fragment skóry zdawał się płonąć. Pragnął położyć się i zasnąć. Gdyby się nie obudził też byłoby dobrze.

Nie.

Chociaż ciało zadawało się stawać w płomieniach, to serce nie próżnowało. Paliło go w innych sposób, kazało stanąć do walki, aby ujrzeć zmęczoną twarz oświetloną słońcem z lekkim, nieśmiałym uśmiechem. Aby usłyszeć głos, na dźwięk którego wewnątrz stawał się lekki. Aby poczuć zapach kwiatowych, lekkich kobiecych perfum, tak świeży i przyjemny, jak żaden inny. Aby dotknąć gładkiej jak jedwab dłoni, mniej formalnie, niż ostatnim razem.

Świat zawirował.

Gogol z jednym uderzeniem serca pojawił się przed nim, i zniknął z drugim. Wojownik wyjął katanę, rozejrzawszy się po pomieszczeniu. Pusto. Dotknięcie z lewej. Trysnęła krew. Stłumił krzyk zanim się wydobył, rozglądając się nerwowo. Podniósł katanę. Dotknięcie z góry. Niewielki kosmyk srebrnych włosów bezdźwięcznie ląduje na podłodze. Fukuzawa odwrócił się za siebie. Nabierał powietrza dwa razy szybciej, mimo, iż oddech pozostał płaski. Ukłucie w stopę. Podskoczył z cichym syknięciem. Chwycił katanę mocniej. Cios z prawej. Krew. Dźgnięcie w plecy. Więcej krwi.

Jego oczy nie mogły dojrzeć przeciwnika, co doprowadzało go do szału. Starał się wytężyć każdy zmysł, lecz niewiele mu to dało. Słuch wychwycił śmiech dobiegający w każdej strony. Lśniąca kropelka potu zjechała po jego czerwonym, rozgrzanym policzku. Odwrócił się. To omamy, czy naprawę Gogol jest za nim? Nie, jest z prawej! Też nie. Błądził tak szukając punktu zaczepienia. Zobaczywszy krew, dojrzał się kolejnej rany na lewym boku. Syknął z bólu. Wnętrze staje się coraz gorętsze. Każdy ruch jest ociężały i sprawia ból, pozbawiając nadziei i sił. Upadł na kolana, unikając jednocześnie uderzenia od strony sufitu. Ubrania zostały rozcięte wzdłuż łydki, a skórę przyozdabiała czerwień i piekący ból. Rozcięty rękaw, kolejna kałuża krwi na ramieniu i wzdłuż ręki, w której trzymał katanę. Kopnięcie w plecy. Upadek na twarz. Kiedy tak klęczał, modląc się do wszystkich znanych sobie Bogów, jawiło mu się, że piekielny ogień pali mu skórę, dobiera się do wnętrzności. I wtedy doznał olśnienia.

***

Liderka Zakonu Białych Kruków słyszała ociężałe, ciężkie kroki na metalowej posadzce. Głosy umilkły, pozostała cisza, przytłaczająca, męcząca i uciążliwa. Narzuciwszy sobie spokój, starała się skupić na głębokim oddychaniu. Światło stało się coraz bardziej dokuczliwe. Zaczynało razić ją, wbijać świetliste igiełki w błękitne oczy. Zamknęła je. Liczyła od jednego wzwyż, aby nie myśleć o tym, co dzieję się niżej.

A gdyby tak użyła umiejętności? Mogłaby się wymknąć. Nie. Drzwi są zamknięte. Gogola straciła z oczu. Pozostało jej czekanie. Najbardziej wyczerpujące czekanie, przy którym powietrze stawało się ciężkie.

***

Drzwi zamknęły się za nimi. Przed nimi pojawił się wilgotny las, za nimi obskurny budynek. Stali w ciszy. Junichirou i Henryk skupili się na przysłuchiwaniu się odgłosom zza drzwi. Po chwili dołączył do nich Kenji, i wszyscy trzej usłyszeli ciężki głos upadającego ciała. Serca zabiły im żywiej, a umysł tworzył różne wizje, odtwarzane w głowie, na podstawie tego dźwięku.

-Wejdźmy tam. - rzucił Tanizaki.

-Nie możemy. - szepnął Sienkiewicz, odejmując ucho od zimnych, metalowych drzwi. - Sam nas prosił, żebyśmy wyszli. Powiedział, że załatwi to sam.

- Powinniśmy tam wejść. - rzekł Kochanowski. - Jeśli zginie, to my razem z nim. - na zdziwione spojrzenia odpowiedział. - Zabije nas pani Eliza. Nie pamiętam, by była tak szczęśliwa od dłuższego czasu. Wygląda zupełnie jak wtedy, gdy zakładała organizację, i pierwszy raz się spotkaliśmy...

- Waćpanowie, nam dany jest odrębny przeciwnik. - rzekł Rej. Kunikida odwrócił się w jego stronę , poszukując wspomnianego wroga.

- Nikogo tu nie ma oprócz nas. - powiedział zdziwiony Kenji, po usłyszeniu szybkiego tłumaczenia.

- Gdy mówię, że jest to tak jest. - warknął najstarszy.

- Jest pan pewien? Nic tutaj nie widać, jest już ciemno, może to tylko zwierzę w krzakach?

- Jestem pewien. - rzekł. - Polowanie uczy człowieka wielu rzeczy. Słyszę go wyraźnie. Nie jest zbyt rosły...

Ku ogólnemu zdumieniu, w krzakach coś się poruszyło, zbyt oburzone i gwałtowne, by tego nie zauważyć. Zza roślinności, wysunęło się ciemne nakrycie głowy, zasłaniające jasne, krótkie loki, wystające z tyłu. Ubrany był w czarny golf, a jego jasnobrązowe oczy płonęły czystym oburzeniem. Na plecach miał zarzuconą dużą, czarną torbę, nieco większą i zapewne cięższą od niego samego.

- Chcesz przez to powiedzieć, że jestem niski?! - głos miał młody i poirytowany. Wypowiadając ostatnie słowo jego twarz oblała się czerwienią rumieńca.

- Tak.

- To nieprawda! - zdawał się huczeć napędzany gniewem. - Ja... Mój wzrost jest przeciętny! A poza tym, nadal rosnę!

- Źle cię pojąłem. - powiedział Rej, krzyżując ręce za plecami. - Nie jesteś, młodzieńcze szkodliwy. - usłyszawszy to, pozostali westchnęli z ulgą.

- Hę? Stawiłem się na wezwanie mojego mistrza, zgaduję, że to ciebie staruszku, i tych głupców za tobą miałem pozbawić życia. - uśmiech miał pełen po brzegi pewnością siebie. - Zaprezentuję wam najpiękniejsze okazy z mojej kolekcji. Najpotężniejsze. - ściągnął z ramienia dużą torbę. Bełkocząc pod nosem coś o sztuce i pięknie, wyciągnął kilka szklanych kul. - Ja, Aleksander Fredro, przyrzekam, na boską moc mojego mistrza, że nie wrócicie żywi! - przyrzekając, roztrzaskał sześć szklanych kul o podłoże. Z gęstych kłębów dymu wysunęły się ludzkie sylwetki. Dwie szczupłe, zgrabne i kobiece, cztery pozostałe męskie, większe, mniejsze, raczej szczupłe, tylko jedna pozostała trochę tęższa.

- To jakaś podróba naszego Adama? - spytał cicho Henryk.

Dym powoli opadł. Sześcioro ludzi stało teraz przed nimi i wpatrywało się weń smutnym, trochę pustym wzrokiem. Przeszyci pozbawionym mrugnięć wzrokiem, cofnęli się.

- Rzeczywiście, piękne to sztuki, lecz w ich piersi serca nie biją. - rzekł Rej. - Lecz nie są również martwi, prawda młodzieńcze?

- Zgadza się. - powiedział, niestarannie maskując dumę w głosie. - W istocie, nie są żywe, bo to lalki.

- Zachwycające.

Mikołaj Rej prawił komplementy młodszemu nie bez powodu. Najbardziej wychylony w lewo był pulchniejszy mężczyzna. Miał na sobie staropolskie ubranie szlacheckie, wyglądające na kunsztowną kopię stroju z XVIII wieku, do złudzenia przypominającą muzealny artefakt, lecz o wiele nowszy, pod względem materiału i wykonania. Twarz była blada, o delikatnych rysach. Starszemu mężczyźnie od razu przypomniał się wizerunek chińskiego, pogrzebowego manekina awanturnika, który bronił zmarłego przed niebezpieczeństwami w zaświatach. Pas opinał się na jego brzuchu, a materiał na ramionach.

Obok awanturnika stała piękna, młoda, kobieca postać. Miała jasne oczy, bladą (ach, Boże, tak bladą!) cerę, przypominającą wyjątkowo kruchy i podatny na zniszczenia, niemniej kosztowny materiał. Była ubrana w białą suknię, obszytą licznymi koronkami. Jej szczupłe ciało przyozdabiały jasne włosy oraz delikatna biżuteria z różowego złota.

Obok dziewczyny miejsce zajął niewysoki mężczyzna, o śmiesznym podkręconym wąsie. Nałożone miał ubrania, które właściwie mogły być kiedyś modne. Lub były bardziej tanią imitacją modnych (być może francuskich) ubrań. Prezentował się jako nieudacznik życiowy, a raczej tak pomyślał Rej.

Kolejną osobą była druga z kobiet. Znacznie różniła się od swojej poprzedniczki. Nie miała aż tak bladej cery, na jej twarzy odznaczały się pełne, różowe usta, ślady makijażu i długie, ciemne rzęsy. Włosy również miała czarne, a na czoło opadała prosta grzywka. Wzrok jej jasnych oczu był zimny i obojętny. Ubrana była w koronkową, śnieżnobiałą koszulę, która wystawała spod dekoltu eleganckiej sukienki.

Obok kobiety stał kolejny mężczyzna, ten wyglądał na starszego z powodu kilku zmarszczek i siwych włosów. Miał inteligenty wzrok pustych oczu i podobne do pierwszej postaci ubranie, z jednym wyjątkiem - było utrzymane w ciemnych barwach.

Ostatni osobnik był wyjątkowo podobny do mężczyzny, jak dwie krople wody, tylko on był młodszy.

- Piękne sztuki.

- Zaskoczę cię, staruszku. - powiedział. - Wszystkie są przygotowane do walki z takimi jak wy! Może nie posiadam żadnej zdolności, ale mam talent! A one mają w sercach rdzeń, z prawdziwych, ludzkich zdolności! Są niepokonane! - wtedy marionetki ruszyły do ataku. Nieprzygotowani na atak uzdolnieni mieli przeprowadzić dyskretną akcję...

Unosiły się delikatnie w powietrzu, jakby ich drewniane sylwetki były lżejsze niż były w rzeczywistości. Płynęły zgodnie z ruchem cienkich nici, zapewne zgodnych z jakąś zdolnością. Były tak cienkie, że przy dobrym świetle można było ujrzeć światło odbijające się w ledwie widocznych punktach, co sprawiało, że wyglądały jak pajęczyna po deszczu.

Nie mieli ani chwili na wymyślenie planu. Marionetki zadawały precyzyjne ciosy z elegancją i siłą. Sztuczni ludzie płynący z powietrzem byli też szybcy i zwinni, starannie unikając uderzeń Kenjiego dokonanych za pomocą świeżo zerwanego drzewa. Chłopiec nie zniechęcił się i zaczął zawzięcie ścigać lalki i tłuc je, czy raczej ziemię wokół, tak mocno, że grunt zdawał się drżeć.

Kunikida dobył małego pistoletu. Oddał kilka strzałów, lecz manekiny, czy też ich władca, okazały się o wiele sprytniejsze, niż sądził. Nad walczącymi unosiła się ciemnowłosa, kierująca z góry przepływ powietrza w takim sposób, że nabije poddając się podmuchowi, zmieniały trajektorię lotu, uderzając w drzewa. Nie dało nic puszczanie pocisków w jej kierunku. Nawet gdy nie patrzyła w jego stronę to widziała. On widział. Ich twórca skupił całą uwagę na obserwacji obszaru bitwy.
Lalki, jako że są sztuczne, samym tym faktem sprawiły, że Tanizaki był bezradny. Minęło kilka chwil walki, a on już był cały posiniaczony, bolała go każda kończyna, a kości sprawiały wrażenie, jakby przy kolejnym uderzeniu miały się roztrzaskać.

Ziemia drżała od pełnych siły uderzeń Kenjiego, ale nie tylko dla tego. Panujący wokół mrok sprzyjał zdolności Sieniewicza, ale w tej sytuacji okazał się zupełnie bezużyteczny. Na przeszkodzie "Krzyżakom" stawała bowiem piękna, ubrana na biało sylwetka oraz awanturnik. Mężczyzna nie był aż tak niebezpieczny, był, można powiedzieć, irytującym elementem otoczenia, ale ona... to już było "coś". Największym wrogiem Henrykowych cieni było światło. A jak można wnioskować z wyglądu, było tej panienki specjalnością. Okruszki światłości, które wypuszczała spomiędzy palców trafiały wszędzie, rozświetlając przestrzeń, wywołując w głowie wspomnienia gwieździstego nieba i utrudniając rycerzom poruszanie się, w dodatku ogień generowany przez kłótnika tylko pogarszał sytuację.

A ogień buchał w kierunku roślinności, której nie było widać spod kłębów dymu, który na wskutek tej reakcji powstał. Szczypał po oczach, drapał w gardle i płucach, a przede wszystkim nie chciał dać się ugasić. Jan Kochanowski starał się z całych sił wytrzymać palące mrowienie między palcami i tworzyć wszelakie reakcje chemiczne dookoła, ale efektów w postaci wody wciąż było za mało. Powoli ogarniał go paraliż, upadł na kolana i podpierając jedną ręką ciężar robił co w jego mocy.

***
Podniósł niedbale rękę z kataną, unosząc głowę. Jeśli sekwencja będzie taka sama to...
Przerzucił ciężar i zamachnął lewą ręką. Nie trafił przeciwnika, ale cios był niedbały. A więc dał radę. Czyli teraz... Podniósł się leniwie i ociężale, wyposażony w nową porcję determinacji i siły. Skierował wzrok w prawo. Świst powietrza. Trzask materiału. Z całą swoją siłą przeciął powietrze nad swoją głową. Rozległ się pisk, ale tym razem nie jego. Chwila oddechu, uderzenie serca i cios od dołu, lecz dyrektor nie odskoczył w porę. Znowu trysnęła krew, a ból przeszył całą kończynę, choć rana nie była tak głęboka.

- Jesteś zmęczony? Chcesz odpocząć? - rzekł z udawaną troską Gogol.

Fukuzawa odetchnął kilkakrotnie, po czym słysząc cichy szmer odwrócił się i z całej siły rzucił się na prawo, przecinając kataną powietrze. I nie tylko. Na twarzy Szarego Wilka zarysował się tryumfalny uśmiech.

- Podziękuję.- Gogol plunął krwią na jego ubranie. Zaśmiał się łzawo i zniknął. Fukuzawa odwrócił się błyskawicznie i przewidziawszy cios w plecy rozciął przeciwnikowi pierś.

Buchnęła krew. Gogol nie zniknął. Leżał na ziemi w szkarłatnej kałuży. Dyrektor westchnął z ulgą. Odłożył zakrwawiony miecz i pobiegł na górę.

***

Jan dokładał wszelkich starań, aby odciągnąć na bok swoich towarzyszów, jednak ci paskudnie uparci nie chcieli przerwać walk. Obmyślany w jego głowie plan zakładał wypuszczenie łatwopalnego gazu z roślin leśnych i puszczenie lalek wszystkich z ogniem. Problem polegał na tym, że ludzie nie są odporni na płomienie i mogliby ucierpieć. Próbował krzyknąć, żeby ich odciągnąć, ale płuca stały się zbyt mało wydajne, a gardło zbyt podrażnione, by krzyknąć. Ból nękał go strasznie. Nie dawał już rady.

Świat pociemniał mu w oczach. Ostatnią rzeczą, jaką dane mu było ujrzeć, był sam pan Rej unoszony uciskiem w szyję przez marionetkę. A potem zupełnie odpłynął.

Wszyscy właściwie się poddali. Upadali jeden za drugim jak muchy. Głuchy dźwięk upadających na miękka, wilgotną ziemię kolejnych osób zdążył już rozpłynąć się w symfonii leśnych odgłosów. Kenji nawet tego nie zauważył. Był wyczerpany, więc przestał ganiać za manekinami i krzyżował ramiona przed twarzą, przyjmując pozycję obronną. Teraz, gdy pozostali byli już "z głowy" Fredro skupił się na ostatnim przeciwniku.

Błysnęła czerwień a w uszach zagrzmiało.
Poplamiona szkarłatem kula roztrzaskała lalkom ich drewniane kończyny i korpusy, z pomiędzy których wypadły błyszczące, szklane odłamki, każdy z poświatą o innym kolorze i o nieregularnych kształtach. Srebrne nici ciągnące swoje drewniane dzieci pękły, co było zadziwiająco dobrze widoczne w bladym świetle księżyca. Delikatne, blade palce Fredry podtrzymały jego ciężar upadając na miękka trawę i nabierając ziemi pod paznokciami. Jego miodowe oczy wyrażały trwogę, żałość i zdziwienie jednocześnie. Minęła kolejna kula, a z nią pojawiła się szczupła sylwetka o rudych włosach. Postać stanęła przed nim oddychając ciężko. Chłopiec zaczął się cofać pełnymi desperacji ruchami. Zaczął wierzgać nogami i dotykać palcami zimnego gruntu. Nagle jego plecy natrafiły na drzewo, a czapka zaczepiła się o coś i rozdarła się, a jego jasne włosy rozsypały się dookoła głowy tworząc boski widok aureoli. Zasłonił twarz dłońmi w geście samoobrony, zamknął oczy i czekał w przerażeniu na śmierć.

Wtem zabandażowana ręka sięgnęła w kierunku obu postaci i zacisnęła się na dłoni sylwetki ozdobnej szkarłatnymi śladami na twarzy.

- Już w porządku, Chuuya. - głos był spokojny i zabarwiony westchnieniem ulgi. Chłopiec otworzył nieśmiało oczy i ujrzał upadek swojego oprawcy w ramiona "wybawcy". Zamrugał kilkakrotnie. Chuuya oddychał ciężko, opierając głowę na kolanach wysokiego mężczyzny, ubranego w trochę brudny, jasny płaszcz.

Kenji natychmiast pobiegł do najstarszego z całej gromadki, na szczęście oddychał płytko, z wielkim wysiłkiem i zachłannością. Niebieskie oczy spowite mgłą zakrywały się leniwie powiekami, a potem na nowo mierzyły przestrzeń wokół.

- Zaraz wstanę, pięć minut...- szepnął po japońsku, po czym zamknął oczy.

Kenji ułożył jego głowę na swoim słomkowym kapeluszu i poszedł dalej. Kunikida, Tanizaki i Jan powoli wstawali o własnych siłach, z wielkim trudem. Henryk stał już na nogach.

- Panie Dazaiu, co tutaj robicie? - spytał chłopiec podchodząc do mężczyzny w jasnym płaszczu.

- Wyrównujemy rachunki z Dostoevskym. - powiedział z pogardą. - Przez to muszę niańczyć Chuuyę. To irytujące. - przegarnął rudy kosmyk z jego twarzy.

Rozmawiali jeszcze chwilę o tym, co Dazai robił przez kilka ostatnich dni. Niedoszły samobójca opowiedział o tym, jak skromne poselstwo Fukuzawy w jego skromnej postaci zostało pozbawione jedzenia i zamknięte w jakimś pokoiku, o którego istnieniu nie wiedział. Kenji zaś, opowiedział o ich potyczkach i sojuszu z Zakonem Białych Kruków, o nowo zawartych przyjaźniach, dziwnym zachowaniu dyrektora i porwaniu liderki.

Wszyscy powolutku dochodzili do siebie, wstawali na nogi, Tanizaki nawet zameldował się dowództwie i opisał ich obecną sytuację.

Tylko Aleksander pozostał sam, bezbronny i przerażony. Stracił dorobek swojego krótkiego jak jego ciało życia oraz uznanie mistrza Dostoevsky'ego.

- Hej, nic ci nie jest? - spytał go najmłodszy z drużyny. Miał proste blond włosy, trochę zniszczone, lecz wygodne ubranie i twarz zdobioną piegami. - Siedzisz tak już trochę...

- Zabijmy go, albo złammy mu nogę, może to nauczy go samodzielnie myśleć. - powiedział Chuuya.

Wszyscy o dziwo łatwo przystali na ten pomysł i zaczęli niebezpiecznie się zbliżać. Fredro nie mógł cofnąć się bardziej, więc ponownie czekał na śmierć. Gdy obce ręce zaczęły go dotykać, przestał protestować, poddał się zupełnie.

- Czekajcie. - usłyszeli. Najstarszy mężczyzna przepchnął towarzystwo na boki i sam zbliżył się do chłopaka. - Ile masz lat?

- Piętnaście. - uświadomił sobie nagle, że stojący przed nim człowiek, jest jego jedyną deską ratunku. - Proszę, nie zabijajcie mnie! - przylgnął natychmiast do nogi Mikołaja, unosząc głowę i wpatrując się w niego uparcie. - Pomoc mistrzowi to była jedyna droga do lepszego życia! On jedyny docenił moją ciężką pracę, którą wy zniszczyliście! - spojrzał z pretensją w oczach na Chuuyę i Dazaia. - Cały dorobek mojego życia przepadł...

Łzy napłynęły mu do oczu. Uścisk jaki spoczywał na nodze Reja nagle zelżał, a powietrze wypełniło łkanie. Nagle poczuł dotyk, ciepły i bezpieczny. Poczuł jak czyjeś palce wplatają się w jego włosy, ale w wiele przyjemniejszy sposób, niż był do tego przyzwyczajony.

- Może uda mi się przekonać Elizę, żeby przyjęła cię do nas. Osobiście dopilnuję, żebyś znalazł szkołę, żebyś się uczył, a w wolnym czasie zajmowałbyś się swoimi lalkami. Są naprawdę piękne, masz talent i powinieneś go rozwijać. To wszystko dojdzie do skutku, jeśli twoi rodzice się zgodzą, bo sądzę, że nikt nie dba o twoją edukację, analizując sposób w jaki spędzasz wolny czas. - przejechał dłonią po trzymanej wsześniej w uścisku przez lalkę szyi.

- Nie mam rodziców.

- To gdzie mieszkasz? - spytał zaciekawiony Henryk.

- Nie twój interes. - warknął.

- Gdzie mieszkasz. - ponowił pytanie Rej.

- U brata mojego ojca. - gdy mówił do niego Mikołaj zdawał się bardziej przerażony, więc odpowiadał mu. - Ale negocjacje z nim nie wchodzą w grę. On mnie nie odda, on...

- Nie tutaj. - powiedział Rej. Z grubsza brzmiał zupełnie zwyczajnie, ale gdzieś wewnątrz kryła się współczująca nuta, choć nie znał do końca sytuacji pragnął pomóc. Od samego początku czuł dziwne przywiązanie i chęć pomocy chłopcu. Jego zachowanie wskazywało na to, że cierpiał. Czuł się opuszczony, ale bał się komukolwiek o sobie powiedzieć. Jakby pod burzą loków kryło się dziecko, a nie dorastający młody człowiek. Jak bardzo czuł się bezwartościowy, że gdy ktoś taki jak Dostoevsky go pochwalił, od razu był gotów skoczyć na nim w ogień? - Będziemy rozmawiać później.

- Chwila, ucichło w środku! - powiedział Kunikida podbiegając do metalowych drzwi. Wszyscy zaraz znaleźli się przy nim i przyłożywszy uszy nasłuchiwali.

***

Fukuzawie nie pozostało wiele sił, ale mimo zmęczenia i bólu wbiegł po schodach i otworzył drzwi kluczem, który znalazł w fałdach płaszcza Gogola.

Przekręcił zardzewiały klucz w zamku i wpadł do środka. Eliza przekręciła smutno głowę, spodziewając się innego widoku od tego, jaki zastała.

- P- panie Fukuzawo! - wydusiła wreszcie po chwili ciszy. - Co się stało? Jak... Co pan tu robi?! - dyrektor podszedł do niej i zaczął rozpinać kłódki łańcuchów, które ścisło trzymały jej ręce i nogi przy krześle, uniemożliwiając jej ruchy.

- Nasi ludzie też tu są. Czekają na zewnątrz.

- A Gogol? - pytała.- Ci się z nim dzieje? Gdzie jest?

- Stanął nam na przeszkodzie, więc zagrałem z nim, tak jak chciał. Wygrałem, więc tu jestem. - odrzucił łańcuchy na podłogę z metalicznym łoskotem.

- Przecież ja nigdy się nie odwdzięczę! - zaczęła kręcić zbolałymi nadgarstkami. - Jestem dozginnie wdzięczna, ale... przysporzyłam wam tyle kłopotów. Pomagasz mi, mimo tego co zrobiłam tobie, i twoim ludziom. Dziękuję... I przepraszam.

- Nie musisz.

- Hę? Czemu? Przecież ja...

- Mam swoje powody, dla których wszystko potoczyło się w taki sposób.

- Mogę wiedzieć jakie?

Fukuzawa zbliżył się niebezpiecznie blisko. Przez chwilę widział błysk łez w jej oczach, potem samo zdziwienie i jakieś inne, nieopisane uczucie. Objął jej twarzy dłońmi i poczuł ciepło na jej policzkach, które w tym momencie przybrały koloru róż. Zamknął oczy i zaczął delektować się zapachem kwiatowych perfum i nieznanym dobrej pory smakiem słodkiej pomadki. Pocałunek był delikatny i nieśmiały. Przejechał kciukiem po jej policzku. Uczucie szczęścia i bezpieczeństwa wzięło górę, i czuł, że teraz nie ważne co będzie się działo ona, właśnie ona ze wszystkich ludzi na świecie, jest najważniejsza i najwspanialsza. I odkrył wreszcie, czego brakowało mu przez cały czas. Odkrył klucz do szczęścia. Poczuł się kochany. Wiedział, że jej na nim zależy, mimo iż nie znali się długo... ale mieli jeszcze dużo czasu na  poznanie się. Dużo czasu. Nie warto się spieszyć.

Wszyscy i wszystko przestało istnieć na ten moment. Sekundy mijały powoli, jakby czas chciał by spędzili ze sobą go jak najwięcej, aby zapamiętali każdy szczegół.

***

Światło poranka wpadało do pomieszczenia. Ciepłe smugi drażniły śniącego na fotelu Ranpo, więc wiercił się okropnie. Adam, poszedł sprawdzić co z Juliuszem, Yosano i Prus prowadzili senną konwersację a Andrzej spał na rękach Ryszarda.
Kyouka i Atsushi poszli coś zjeść w pokoju socjalnym. Około 7.30 przyszła do nich zmartwiona Naomi, jednak Yosano szybko zapewniła ją, że z Jun'ichirou wszystko w porządku i zapewne już wraca, razem z innymi.

Około 8.30 wrócili.

***

- Jesteście tam? - spytał Jan stojąc pod drzwiami małego pokoju w który Juliusz uczynił swoją kryjówką przed problemami całego świata.

- Ta.

Jan otworzył nieśmiało drzwi i wszedł cicho do środka. W pomieszczeniu było raczej ciemno, ale nadal widoczny był zarys siedzącej na krześle przy łóżku postaci i zawiniątka w fałdach pościeli. Adam odwrócił głowę i spojrzał na niego smutno się uśmiechając.

- Może pan mu coś powie, bo mnie nie chce słuchać. - podniósł się z siedzenia ciężko i powoli. - Do zobaczenia.

Drzwi zamknęły się za nim, a Kochanowski zajął jeszcze ciepłe miejsce. Milczał chwilę, jakby czekał, aż zawiniątko się poruszy i łaskawie poinformuje go o swojej obecności. Ale nic takiego się nie stało.

- Juliuszu, chcę opowiedzieć ci pewną historię.- zaczął cicho, jak to miał w zwyczaju. - Przychodzi mi to z wielkim trudem, ale myślę, że to może ci pomóc dojść do siebie i docenić troskę twojego przyjaciela. - westchnął ciężko. - Wszyscy wiecie, że miałem córkę. Ona, tak jak ty była... przeklęta. - Juliusz poruszył się nieznacznie. - Kiedy to się stało, była małą i wrażliwą dziewczynką. Mieszkaliśmy w małym, wiejskim miasteczku i któregoś razu zobaczyła, jak ludzie zabijają zwierzęta na mięso. Była przerażona. Usłyszała imię jakiegoś mężczyzny i po jakimś czasie go zaatakowała. On nie wiedząc co się dzieje odepchnął ją w akcie samoobrony, upadła, uderzyła się w głowę o kamień, a jej dziecięce ciało nie wytrzymało i... - zamilkł na chwilę. - Jak zapewne wiesz, pracuje w polskim rządzie w wydziale do spraw uzdolnionych. Po tym incydencie zająłem stanowisko, dzięki któremu mogłem padać informacje dotyczące przeklętych. - zaczął wyginać palce ze stresu. - To, do czego zmierzam to to, że... Nie trafiliście tu z Adamem przypadkiem. To ja podałem Elizie informacje o waszym istnieniu.

***

Jan siedział w swoim biurze i popijał kawę. Wszystkie dokumenty były wypełnione i posegregowane alfabetycznie na półkach w odpowiednich segregatorach. On sam pochłaniał niezwykle ciekawą treść dokumentu, który otrzymał tydzień temu. Mimo, że czytał go już siódmy raz, nadal był zdziwiony. Pierwszy od lat przypadek przekleństwa, a w dodatku nie zakończył się śmiercią?

Nagle usłyszał pukanie. Był to dźwięk niecodzienny. Zwykle każdy wchodził tu bez jakiejkolwiek zapowiedzi.

- Proszę.

- Dzień dobry. - do pomieszczenia weszła elegancko ubrana kobieta. - Pan Jan Kochanowski, dobrze trafiłam?

- Zgadza się. - na jej twarzy szybko zawitał uśmiech, rozpromieniła się i zajęła miejsce naprzeciw biurka. Klasnęła w dłonie i wzięła głęboki oddech. - Nazywam się Eliza Orzeszkowa. Przychodzę do pana z ogromną prośbą.

- Zamieniam się w słuch.

- Chcę założyć organizację. - bardzo go to zdziwiło. Nie słyszał do tej pory o żadnej działającej organizacji uzdolnionych w Polsce. - Oczywiście, będzie podlegała rządowi w razie wypadków bla, bla, bla, to się jeszcze omówi. W każdym razie, zwracam się do pana z prośbą o udostępnienie mi informacji na temat przeklętych uzdolnionych.

- Nie mogę tego zrobić. - odpowiedział zdziwiony jej energicznością.

- Potrzebuję członków organizacji. Przyszłam do pana po to, aby udostępnił mi pan informacje. No to może o jakichś innych uzdolnionych? Niekoniecznie przeklętych? A pan? Ma pan jakąś zdolność?

- Owszem.

- Z tego co mi wiadomo ma pan córkę, która jest przeklętą.

- Była.

Do Orzeszkowej dotarło to, co powiedziała.

- Bardzo mi przykro...

- Nie szkodzi. To było tak dawno temu.

- Zmarła z powodu tego?

- Tak.

- Wiem, że to może nie na miejscu, ale... Nie myślał pan o tym, że mógłby pan pomóc osobom o takim problemie? Gdyby dołączyły do organizacji, zawsze miałyby kogoś, kto mógłby zneutralizować klątwę.

Milczał. Gdyby ktoś był z Urszulką wtedy może...

- Jest chłopiec. - przełknął głośno ślinę. - Tydzień temu otrzymałem raport o tym, że przeklęty chłopiec zaatakował kogoś... I przeżył. Nikt nie zginął. - mówił jak w transie. - Bo, tak jak pani powiedziała, był z nim drugi uzdolniony chłopak.

- Jeden zneutralizował przekleństwo drugiego? - zdziwiona uśmiechała się.

- Tak. Myślę, że gdyby... przy Urszuli ktoś był... Miałby teraz 14 lat.

- Może znajdę tych chłopców? Pomogę im zapanować nad zdolnościami. A pan? Chciałby pan do mnie dołączyć? Do Zakonu Białych Kruków?

- Nie sądzę, żebym mógł się na coś przydać.

- Każda zdolność jest na wagę złota, jeśli znajdzie się jej odpowiednią funkcję. A więc? Nie odciągnie to pana od pracy, obiecuję.

- Mogę spróbować.- uśmiechnął się do niej słabo.

- W takim razie witam na pokładzie, panie Kochanowski!

Uścisnęli sobie dłonie.

- Więc poda mi pan imiona chłopców?

- Ale to, że pani wie, ma pozostać między nami.

- Oczywiście!

- Juliusz Słowacki i Adam Mickiewicz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top