Rozdział 8
Malcolm
- Jack! – wrzasnąłem patrząc na rozprzestrzeniające się wokół nas płomienie.
-Wiem, Mal! – warknął mi w odpowiedzi.
Jackson usiłował uwolnić się z więzów, jednak nawet z mojego miejsca tuż za jego plecami widać było, jak kiepsko mu to idzie. Nie mogłem wprost uwierzyć w to, co się działo! Mieliśmy w końcu podpisać tylko jeden pieprzony kontrakt. Wiedziałem, że jest to coś więcej, jednak Jackson nigdy mi się nie zwierzał ze swojej pracy, ani tym bardziej, ze swoich planów. Teraz właśnie o to najbardziej miałem do niego żal, że nie potrafił zaufać swojej własnej rodzinie.
Moje myśli pobiegły ku uśmiechniętej twarzy narzeczonej. Boże! Tak bardzo chciałem do niej wrócić. Zamknąłem oczy, by nie widzieć jak szybko ogień zbliżał się ku nam. Łatwiej było się wtedy odgrodzić od tego piekła, które zgotował nam, pieprzony Alan Wilson. I to w imię czego? Córki, która jak było powszechnie wiadomo puszczała się z szybkością większą niż wystrzeliwujący naboje karabin maszynowy? Wiedziałem, że Tina była jedynie pionkiem, by Jackson mógł dostać się jak najbliżej Wilsona. Uprzedzałem go jednak o tym, że z tą dziewczyną nie pójdzie mu tak łatwo. Była mściwa i pozbawiona jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Potwierdzał to chociażby fakt, że manipulowała własną siostrą, tak jak jej było to w danym momencie na rękę. Z tego, co mówił mój brat wynikało, że Amarylis w końcu postawiła się rodzinie. Zniknęła im z oczu na dwa miesiące. Gdyby nie to, że współpracowała z Bradem i Alekiem, pewnie do tej pory nie wiedziałbym o tym, co wydarzyło się od chwili wykopania Jackson z domu Wilsonów.
- Malcolm do cholery! Przestań pogrążać się teraz w marzeniach i mi pomóż! Chyba, że masz tak wielką ochotę na spłonięcie żywcem! – dopiero krzyk Jakcsona uświadomił mi, że czegoś ode mnie od dłuższej chwili chciał.
- Co mam zrobić?
- Spróbuj się z tym krzesłem przybliżyć do mnie. Nie uda mi się rozwiązać węzłów, ale może przetnę twoje.
Zrobiłem to co mi kazał. Nie było to jednak takie proste. Nogi również przywiązali nam do tych cholernych krzeseł! Po chwili udało mi się przybliżyć bardziej do Jacksona, który zaczął jakimś ostrym narzędziem przecinać sznur. Gdy tylko uda mu się mnie uwolnić, odrzuciłem krzesło i zacząłem rozwiązywać jego więzy. Ogień praktycznie już zajął całe sąsiednie pomieszczenie blokując nam drogę ucieczki. Gdy tylko Jackson wstał ze swojego miejsca zaczął szybko rozglądać się, podobnie jak ja, za jakimś wyjściem.
- Jak myślisz, co jest lepsze spłonąć żywcem, czy zabić się od upadku na betonowy chodnik? – zapytał mnie Jackson, siląc się na ten kiepski dowcip.
Spojrzałem na niego i dojrzałem po raz pierwszy w życiu w jego oczach autentyczny strach. To oznaczało, że najprawdopodobniej nie wyjdziemy z tego cało. Mimo wszystko mój brat próbował znaleźć jakieś rozwiązanie z tej beznadziejnej sytuacji. Po kilku minutach, zaczynało nam brakować powietrza. Tlen uchodził z pomieszczenia w zastraszającym tempie.
- Malcolm! – zawołał Jackson w momencie, gdy miałem ochotę się poddać i położyć na podłodze. Próbowałem odnaleźć go wzrokiem, co było utrudnione przez dym. – Tutaj są jeszcze jedne drzwi! Rusz się, musisz mi pomóc!
Czułem, jak każdy mięsień protestuje jakiemukolwiek wysiłkowi. Zmusiłem się jednak do tego ostatniego ruchu, jakim było przejście kilku kroków ku głosowi mojego brata. W chwili, gdy do niego dotarłem, zdzierał coś, co przypominało resztki kasetonów na ścianie. Naszym oczom ukazały się drzwi. Jackson spojrzał na mnie i zobaczyłem to, co chciałem aby pokazało się w końcu w jego oczach - nadzieja.
Razem usiłowaliśmy naporem całego ciała wyważyć drzwi. Nie było to jednak łatwe. Nie wiedziałem z czego zostały zrobione, ale najwyraźniej z jakiegoś porządnego tworzywa, bo nie szło ich ruszyć. Nagle, budynkiem wstrząsnął potężny wybuch.
- To gaz, czujesz? Musimy się pośpieszyć, inaczej wylecimy w powietrze razem z tą ruderą. – Jackson jeszcze mocniej naparł na drzwi, które zaczęły delikatnie się poruszać. Starałem się mu pomóc jak tylko mogłem, mimo coraz bardziej opadających sił.
W końcu drzwi ustąpiły. To co zobaczyliśmy za nimi przypominało jakiś cholerny koszmar. Po drugiej stronie rozpostarła się przepaść. Jackson spojrzał na mnie i zrozumiałem co chciał zrobić.
- Chyba żartujesz! Tu jest kilkanaście metrów. Nie uda się nam przeskoczyć na drugą stronę!
- Chcesz zostać tutaj? – zapytał, wskazując na wciąż zbliżające się płomienie za nami.
Spojrzałem jeszcze raz w dół. Trzy piętra. W sumie nie tak dużo, prawda? Kogo ja próbuję nabrać? Samego siebie? Doskonale wiedziałem, że próba przeskoczenia na drugą stronę może być naszym jedynym ratunkiem. Bałem się jednak, że nie starczy mi na ten skok sił.
- Dobra – zgodziłem się, chociaż nie musiałem.
Wiedziałem, że w razie czego Jackson mnie po prostu wykopie na drugą stronę. Podniósł z drwiną brwi i zapraszającym gestem ręki, odsunął się, bym miał więcej miejsca do rozbiegu.
- Słowo daję, z tobą nie sposób się nudzić – powiedziałem jeszcze, nim zacząłem biec w stronę przepaści.
Gdy tylko skoczyłem, miałem wrażenie, że za chwilę runę w dół. Druga strona budynku zbliżała się tak strasznie powoli. Chwilę później jednak złapałem się krawędzi i zacząłem podciągać do góry. Gdy tylko stanąłem na równych nogach odwróciłem się w stronę Jacksona, który właśnie kończył swój rozbieg. W chwili wyskoku budynek za nim wybuchł. Z przerażeniem patrzyłem jak ogień pochłania najpierw rozpadający się gmach, później mojego brata. Podmuch ognia zmiótł mnie z tak potężną siłą, że przeleciałem przez całe pomieszczenie uderzając w coś twardego nim zapadła ciemność.
- Malcolm?! Malcolm, obudź się!
Otworzyłem ociężałe powieki. Czułem, jak pali mnie skóra. rozejrzałem się nieprzytomnym wzrokiem. Byłem wciąż w szpitalu, nie w płonącym budynku. W mojej głowie wciąż tkwił widok ognia pochłaniającego Jacksona. Zamknąłem ponownie oczy, jednak jego obraz stał się jeszcze bardziej wyraźny. Jęknąłem z bólu, nie tylko fizycznego.
- Podaj mu coś na ból! – usłyszałem kobiecy krzyk.
- Dostał już i tak zbyt dużą dawkę. Nie mogę mu podać większej – odpowiedział równie stanowczy głos.
- Tato?!
- Vanesso, proszę cię uspokój się. Raymondzie, czy możesz podać mu coś innego?
- Dobrze, poszukam czegoś, co nie wejdzie w zbyt gwałtowną interakcję, ale nie łudźcie się, będzie go i tak bolało. Ma poparzoną większą część ciała. Skoro boli to znaczy, że zaczynają się goić rany. Wyglądają zresztą dużo lepiej, niż tydzień temu.
Miałem dosyć już tych rozmów. Chciałem zasnąć, ale tak, by nie śnić wciąż od nowa tego samego koszmaru. Nie mogłem mówić, to kosztowało mnie zbyt wiele wysiłku. Pragnąłem jedynie nic nie czuć.
- Mal – usłyszałem szept blisko siebie. Podniosłem znów powieki, by zobaczyć zmartwioną twarz mojej najmłodszej siostry. – Danielle chce cię zobaczyć.
Skrzywiłem się. Nie chciałem, by widziała mnie w tym stanie. Wiedziałem, że moje odmowy by tu była bolały ją. Nie mogłem się jednak przemóc.
- Ona i tak się stąd nie ruszy. Siedzi pod twoimi drzwiami – powiedziała z westchnieniem Ness. Odwróciłem od niej wzrok. Zrozumiała, bo odparła tylko – Dobrze, jak chcesz.
Zdawałem sobie sprawę, z tego że moim zachowaniem ranię wszystkich wokół. Nie mogłem jednak się przemóc. Najbardziej bałem się spotkania z Amy. Vanessa wspominała o tym, jak źle zniosła ona wiadomość o śmierci Jacksona. Po tym, co usłyszałem w drodze do Durango miałem świadomość, że oboje darzyli się uczuciem.
Upłynęło kilka minut, zanim lekarz wstrzyknął mi kolejną dawkę jakiegoś środka. Na szczęście, po nim zacząłem odpływać, tym razem w spokojny sen.
Vanessa
- Jak on się czuje?
- Nie najlepiej. Wszystko go boli, chyba też dręczą go koszmary – odpowiedziałam na pytanie zgnębionej Danielle.
Najbardziej bolało ją to, że od samego początku, gdy Malcolm został przetransportowany do szpitala w Nowym Jorku, nie chciał spotkać się z narzeczoną. Widziałam w jej smutnych oczach ból, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej widoczny. Danielle nie była pewna, co może oznaczać ta jawna awersja Malcolma do spotkania z nią. W sumie, je również nie wiedziałam, co czuje brat. Miałam świadomość ogromnego cierpienia Mala, jednak sama nigdy nie znalazłam się w choćby podobnej sytuacji. Nie mogłam więc wczuć się w jego sytuację. W chwili, gdy usiadłam na jednym z krzeseł obok mojej przyszłej bratowej, zza rogu wyłoniła się wymizerniała Amy. Miała na sobie elegancki kostium, który wisiał na niej, ewidentnie za duży. Po tym mogłam stwierdzić, jak bardzo schudła w ciągu ostatnich dwóch tygodni. To wrażenie pogłębiał jeszcze czarny kolor jej ubrań. Kilka dni temu Amarylis w końcu odpowiedziała na moje pytanie, dlaczego nie założy czegoś jaśniejszego.
- Moje serce jest czarne Vanesso, czarne i niesamowicie puste. Nie potrafię patrzeć na jasne kolory, a co dopiero je na sobie nosić.
W głosie Amy było wtedy tak wiele bólu, że dałam jej w końcu spokój. Nakłaniałam ją tylko do spotkań, podczas których zmuszałam do zjedzenia choćby minimalnej ilości tego, co miała na talerzu. Nie mogłam patrzeć, jak z dnia na dzień jest jej coraz mniej.
Gdy Amy podeszła do nas, spojrzała najpierw na mnie, witając się, po czym przesunęła wzrok na Danielle, po policzkach której zaczęły spływać tak długo przez nią powstrzymywane łzy. Dziewczyna usiadła przy przyjaciółce i objęła ją ramionami.
- Dani, przecież z Malcolmem jest coraz lepiej. Kochanie, przestań płakać. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – pocieszała, mimo iż sama była w głębokiej żałobie.
Próbowała nadać słowom optymistyczny wydźwięk, jednak głęboki smutek który sama odczuwała wylewał się mimo woli. Byłam pełna podziwu dla Amy, która potrafiła być przy swojej przyjaciółce w tak trudnej dla niej samej chwili. Z sali Malcolma wyszedł mój ojciec, który widząc tą scenę przymknął na chwilę oczy.
- Danielle, tak mi przykro, ale zrozum go. Jest nadal w szoku. Daj mu trochę czasu – powiedział cicho, gdy do nas podszedł. – Venesso, gdzie jest mama?
- Nie wiem, jak szłam na górę, to siedziała w kawiarni. Chyba nadal tam powinna być.
- Dobrze, pójdę ją poszukać, a ty z łaski swojej zachowuj się, póki nie wrócę.
Uśmiechnęłam się mimowolnie, na tę przestrogę. Zupełnie jakbym nadal była dzieckiem. Przewróciłam tylko oczami, nie uważając aby jego słowa zasługiwały na inną odpowiedź.
- Vanesso, ostrzegam!
Po tych słowach odszedł w stronę wyjścia z oddziału oparzeń. Nigdy nie przepadałam za traktowaniem mnie jak rozwydrzonego dzieciaka. Teraz, gdy jestem dorosła, tym bardziej. Odwróciłam się w stronę dziewczyn, na których twarzach widać było, chyba po raz pierwszy od wielu dni, jawne rozbawienie. Cieszyło mnie to, iż traktowanie mnie jak krnąbrnego dziecka wyrwało je chociaż na chwilę z tego przygnębiającego otępienia. Wystarczyło mi, że moja matka chodzi po domu niczym zombie.
- Taa... Doprawdy bardzo zabawne! – rzuciłam, udając obrażoną.
- Wiesz, bardzo mi przypominasz Jacksona. Gdyby nie fakt, że jesteś od niego młodsza pomyślałabym, że byliście bliźniakami – odparła rozbawiona Amy.
- Ja, przypominam Ci tego brzydala? – zniesmaczona i zszokowana spojrzałam na nią.
Amarylis nie powiedziała nic więcej, tylko uśmiechnęła się do siebie, zupełnie jakby skrywała jakąś tajemnicę. Nie widziałam jej jeszcze tak odprężonej. Może, podobnie jak Alec, miałam te fluidy szczęścia, dzięki którym innym poprawiał się nastrój? Kto tam wie.
Tęskniłam za Jacksonem i jego ciekawym spojrzeniem na świat, jakby był on jednym, wielkim placem zabaw. Boże! Jak ja pragnęłam, by zdarzył się jakiś cud! Wiedziałam jednak, że jest to niemożliwe. Pochowaliśmy jego prochy prawie dwa tygodnie temu. Było to swego rodzaju zakończenie tej wciąż tlącej się gdzieś w nas iskierki nadziei, że to wszystko za chwilę okaże się tylko sennym koszmarem. Pogrzeb był, przynajmniej dla mnie, pewnego rodzaju przebudzeniem. Dotarło do mnie, że mój ukochany brat już nigdy nie wróci.
W holu pojawił się nagle człowiek, który nic innego nie zrobił poza wkurwieniem mnie na całego. Wlazł z buciorami do naszego życia i śmiał jeszcze robić jakieś pieprzone insynuacje, co do rzekomego związku Jacksona z jakąś wtyczką Davisa w domu człowieka, z którym mieli się spotkać tego feralnego dnia moi bracia. Już miałam wstać, gdy zauważyłam kątem oka, jak Amy niespokojnie poruszyła się na swoim miejscu. Dobra, zobaczymy co się wydarzy. Pozostałam na swoim miejscu obserwując Luciena, który spokojnie zbliżał się w naszym kierunku.
- Witajcie. Jak się czuje Malcolm?
- A jak twoim zdaniem może się czuć?
Naprawdę chciałam być miła, ale kurczę, nie potrafiłam względem tego typka zachowywać się inaczej. Działał mi na nerwy i już! Posłał mi znużone spojrzenie, następnie zwrócił się do Amy.
- Chciałaś porozmawiać. Masz chwilę?
Szok, to mało powiedziane, jeśli chodzi o moją reakcję. Co tu jest grane? Zwróciłam uwagę na to, że Danielle również była zdezorientowana, ale też i zaciekawiona.
- Tak, chodźmy się przejść. Zaraz wrócę, dobrze?
Danielle tylko skinęła głową, ja natomiast nie byłam w stanie nic zrobić. Cały czas zastanawiałam się, o czym to chciała porozmawiać z nim Amarylis?
Amy
- Dziękuję, że zgodziłeś się ze mną spotkać – powiedziałam, gdy wyszliśmy z budynku szpitala.
- Chociaż tyle mogłem zrobić. Żałuję, że zgubiłem wtedy na lotnisku, Jacksona. Może udałoby mi się pomóc jemu i Malcolmowi.
Lucien usiadł na ławce obok mnie. Spoglądał na przesuwające się chmury po niebie. Czułam się w jakiś sposób związana z tym wysokim, postawnym mężczyzną. Może dlatego, że to właśnie on, oprócz Malcolma widział mojego Jacka ostatni? Nie wiedziałam, czy to właśnie to tak ciągnęło mnie do niego. Widziałam zdumienie na twarzy Vanessy. Nie wiedziałam, dlaczego aż tak bardzo nie przepada za Lucienem, jednak nie miałam ochoty się teraz w to zagłębiać. Ostatnio czułam się strasznie samotna, nawet w domu pełnym ludzi. Przyjechałam tutaj razem z Vanessą wczoraj po południu z rancza do Nowego Jorku. Gdy zobaczyłam zrozpaczoną przyjaciółkę, której nie chciał widzieć Mal, zrozumiałam, że człowiek może stracić ukochaną osobę, nie tylko poprzez śmierć. Może się to stać na wiele innych sposobów.
- Przepraszam. – Zaskoczona tymi słowami spojrzałam na nie go.
- Za co?
- Za to, co powiedziałem dwa tygodnie temu. Nie wiedziałem, że coś cię łączyło z Andersonem. Dopiero wściekłość Venessy uświadomiła mi to, dlaczego zbladłaś jak kreda, gdy powiedziałem wam o Clarisie.
W moich myślach powróciła do mnie niedawna rozmowa o kobiecie, z którą według agencji spotykał się Jackson nie tylko w sprawie informacji jakie mogła dla niego mieć. Nadal mnie to bolało. Nie mogłam jednak usłyszeć wersji Jacksona, zatem nie miałam ochoty go obwiniać. Już nigdy się nie dowiem, jak było naprawdę. Clarisa została kilka dni temu odnaleziona martwa w swoim domu, co za ironia, w Paryżu. Dokładnie w tym samym mieście, w którym ponownie zobaczyłam się z Jacksonem. Cały czas powracało do mnie pytanie, czy wracał on od Clarisy? Czy nadal z nią był, gdy wyznawał, że coś do mnie czuje? Jej śmierć nie ukoiła mojej duszy, wręcz przeciwnie. Oznaczała ona jedynie, że może mieć związek z niedawnymi wydarzeniami i to mnie coraz bardziej przerażało. Nie rozumiałam, co się dzieje?
- Cóż, właściwie dopiero mieliśmy zacząć się spotykać. Wiedziałam, choć pewnie nie świadomie, że miał w swoim życiu jakieś kobiety. Nigdy nie wyglądał mi na faceta, który żyje jak mnich. Mimo wszystko jednak mnie to zabolało, bardziej niż mogłam się tego spodziewać – wyjaśniłam mężczyźnie, który patrzył na mnie skruszony. W końcu, to nie była jego wina.
- Amarylis, jeżeli tam, w centrali nic o was nie wiedziano to znaczy, że Jackson myślał o tobie na poważnie. Wiem coś o tym – wyznał z westchnieniem.
- Też kogoś straciłeś, prawda?
- Tak. Myślę, że o tym nie da się zapomnieć. To zupełnie tak, z operacją. Zawsze zostaje blizna, choćby była nawet niewidoczna dla ludzkiego oka.
- Doskonale cię rozumiem. Wiesz, nie mam nikogo oprócz nich – odparłam, wskazując dłonią wejście do szpitala. – Moja rodzina zawsze przyduszała mnie. Powoli zaczęłam tracić oddech, aż w końcu podjęłam jedną z najodważniejszych decyzji w moim życiu. Uciekłam od nich. Brakuje mi jedynie moich dwóch braci. Obaj są teraz daleko ode mnie.
- Traktują cię jak członka rodziny, prawda? – zapytał miękko Lucien. Uśmiechnęłam się do niego w odpowiedzi. Wiedziałam, że mówił o Andersonach.
- Tak. Za samo to, będę im wdzięczna do końca życia.
- Amarylis?
Zwróciłam wzrok w stronę dobiegającego mnie głosu. John, od poznania Luciena traktował go z dystansem i powściągliwością, owszem, ale nie z jawną nienawiścią jak Vanessa. Teraz jednak wyraźnie dojrzałam wrogość w jego spojrzeniu.
- Wszystko dobrze?
- Tak. Już wracamy?
- Jak tylko Vanessa zejdzie na dół. Będę czekał w samochodzie. Do widzenia Lucienie. Ten, tylko skinął mu głową w geście pożegnania. John odszedł w stronę parkingu. Odkąd poznałam ojca Jacksona, był dla mnie jak zamknięta księga. Przede wszystkim jednak, był przypomnieniem, że Jackson nie był wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Nie był jedynie snem. Starałam się żyć normalnie. Nie dotyczyło to jedynie nocy. Tylko wtedy mogłam znów zobaczyć i ponownie poczuć Jacksona. Czasami pragnęłam nigdy więcej się nie obudzić.
Odwróciłam się z powrotem do Luciena, który najwyraźniej intensywnie mi się przez cały czas przyglądał. Mimowolnie zarumieniłam się, pierwszy raz od poznania Jacksona. Tylko on bowiem, wywoływał u mnie taką reakcję. Wzięłam torebkę i podniosłam się z ławki.
- Dzięki za rozmowę – powiedziałam podając Lucienowi rękę na pożegnanie.
- Cóż, polecam się na przyszłość.
Z uśmiechem na ustach ujął moją dłoń, przybliżył się i ucałował mój policzek. Czułam, że moja twarz robi się jeszcze bardziej czerwona. Rzuciłam symboliczne „cześć" i szybkim krokiem ruszyłam w stronę zaparkowanych samochodów. Gdy wsiadłam do samochodu Johna, rzuciła się na mnie niczym lwica, Vanessa.
- Czy ty zupełnie nie masz szacunku dla mojego zmarłego brata, który swoja drogą kochał cię? Pogibało cię? Zadajesz się z cwaniakiem słodkim jak miód, napakowanym jak paczka landrynek?
- Vanessa, wydaje mi się, że to, z kim spotyka się, czy też rozmawia Amarylis, to wyłącznie jej sprawa – przerwał tę litanię John, spoglądając surowo na córkę.
- Gówno prawda – burknęła pod nosem Nessa tak, że tylko ja ją usłyszałam, gdyż siedziałam najbliżej. Z założonymi rękoma na piersi oparła się na siedzeniu i ostentacyjnie mnie ignorowała.
Postanowiłam zatem profilaktycznie się nie odzywać. Zdążyłam już poznać Vanessę na tyle, by wiedzieć, że wkurzona może człowiekowi zrobić krzywdę. Odwróciłam głowę w stronę szyby. Czułam się trochę lepiej po rozmowie z Lucienem. Był on jedynym łączącym mnie ogniwem z Jacksonem. Głównie przez to stał się mi bliski. Domyślałam się, że przeżył on w swoim życiu podobną stratę. Teraz miałam tego pewność. Mówi się, że ludzi łączą wspólnie przeżyte chwile szczęścia, lecz najbardziej tragedie.
Mijaliśmy szybko kolejne budynki, aż w końcu zostawiliśmy za sobą tętniące życiem miasto. Chciałabym mieć normalną rodzinę, bym mogła się spokojnie wypłakać w objęciach kogoś, kto mnie kocha i dba o moje szczęście. Nie miałam niestety tego. Po tym wszystkim co się stało, nie miałam dokąd wracać. W moim sercu pozostała głęboka pustka, nie tylko z powodu śmierci Jacksona. Umarła też nadzieja, że jakimś cudem, mojej rodzinie na mnie zależy.
Oparłam głowę o zagłówek i zamknęłam zmęczona emocjonalnie, jak i fizycznie oczy. Pogrążyłam się w snach, które od jakiegoś czasu, były lepszym światem. To właśnie w nim chciałam się pogrążyć. Pragnęłam na zawsze już śnić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top