Rozdział 4

Leon

Podłożenie ognia nigdy nie należało do trudności. Teraz też nie było to nic ekstremalnego. A jednak... po raz pierwszy było mi szkoda tego chłopaka. Zapowiadał się na świetnego zabójcę, gdyby nie wybrał drogi prawa. Odkąd zacząłem pracować z Wilsonem zauważyłem jego obsesję na punkcie dobrego imienia jego rodziny, a przynajmniej jej części.

Mimo widoku śmierci tuż przed sobą, Anderson ani przez chwilę nie dał po sobie poznać, że się boi. Twardo dyskutował z Wilsonem, a nawet obraził jego ukochaną córeczkę.

W sumie czułem, że już niedługo będzie trzeba zmienić front. Czas Wilsona dobiegnie szybko końca, jeżeli nie przestanie działać jak dziecko we mgle, popychany nienawiścią do jednej osoby. Nigdy się nie nauczył spokoju i opanowania, zdrowego i przemyślanego planowania. Działał zwykle w sposób spontaniczny, często tracąc niepotrzebnie ludzi. Idiota. Jednak dopóki płacił, mógł wykonywać jego zlecenia.

To nie ja jednakże ostrzyłem sobie zęby na Jacksona Andersona, lecz Wilson. Nauczony jednak doświadczeniem, którego brakowało nadpobudliwemu Alanowi, nie odzywałem się, zresztą jak zwykle. Pamiętałem wciąż słowa powtarzane mi przez ojca: „Milczenie jest złotem synu. Lepiej mniej powiedzieć, niż poprzez swój długi język zginąć".

Gdy tylko Wilson rzucił zapaloną zapalniczkę, w jednej chwili przed nami stanęły płomienie. Andersosn i jego brat nie mieli szans. Spojrzałem w górę, z okien wydobywał się dym. Takie nowoczesne budynki, a tak nieszczelne – pomyślałem nim odwróciłem się tyłem do płomieni.

– Pora się zbierać. Za chwilę będzie tu pełno glin. To nie jest opuszczony kompleks – odezwał się nagle Liam. Jako jeden z nielicznych potrafił trzymać Alana Wilsona jako tako w ryzach. Anderson na jego słowa tylko skinął głową, po czym skierował się do czekającego na nas samochodu.

Odkąd wyszliśmy nie schodził z jego twarzy ogromny uśmiech samozadowolenia.

Ruszyłem w swoją stronę. Nigdy razem nie jechaliśmy na takie akcje. Dotarcie na miejsce osobno gwarantowało większą swobodę ucieczki, gdyby coś poszło nie tak. Gdy już siedziałem za kierownicą, po raz ostatni spojrzałem w górę. Budynek miał dziesięć pięter, ale wyglądał na dużo bardziej okazały. Widać było, że ogień obejmuje coraz większą powierzchnię. Jeszcze kilkanaście minut i pozostaną po nim wyłącznie gruzy. Z powrotem skierowałem wzrok na drogę, odpaliłem papierosa i ruszyłem za oddalającym się już samochodem Wilsona.

Amy

Usiadłam gwałtownie czując narastającą panikę, choć nie miałam przecież powodu, by się czegoś obawiać. Nic nie mogłam jednak poradzić na to, że cała się trzęsłam. Nie wiedziałam z kim mogłabym porozmawiać o moich niezrozumiałych lękach. W końcu zdecydowałam się zadzwonić do mojej dawnej przyjaciółki, która mieszkała w Nowym Jorku.

– Słucham – usłyszałam, po wybraniu numeru, zdyszany głos.

– Danielle? – Zapytałam niepewnie. Może zmieniła numer, bo głos w słuchawce jakoś tak nie bardzo mi pasował do niej. Ale, w końcu nie widziałam jej od kiedy skończyłyśmy studia.

– No. A kto mówi? – Usłyszałam kichnięcie po drugiej stronie.

– Amy? – Bardziej zapytałam niż odpowiedziałam twierdząco. Po chwili uderzyłam się otwartą dłonią w czoło. Co ja właściwie wyprawiam? – Danielle, tu Amarylis Wilson. Wiesz, przeprowadziłam się do Kalifornii i tak sobie pomyślałam, że mogłybyśmy się spotkać. Co o tym myślisz?

– Amarylis! Przepraszam cię za to jąkanie, ale cholera, dostałam uczulenia na pieprzonego kota mojego narzeczonego. Swoją drogą, zabiję go jak tylko wróci – warknęła, po czym znów usłyszałam potężne kichnięcie.

– Przykro mi Dani. Czyli z naszego spotkania raczej nic nie wyjdzie? – zapytałam na wpół rozbawiona, na wpół zasmucona.

– Nie! My musimy się spotkać! Skoro już wylazłaś z tej dziury, gdzie tatuś chciał chyba by o tobie zapomnieli! – wykrzyknęła do telefonu aż musiałam swój odsunąć od ucha, by nie ogłuchnąć. – Przyjadę do ciebie teraz, już, natychmiast! A ten podły sierściuch niech tutaj siedzi sam.

– Danielle, spokojnie. Zajmie Ci to przynajmniej ze trzy godziny – zaczęłam, ale szybko mi przerwała.

– Amy, zadzwoniłaś w samą porę. Ja już dłużej tutaj nie wytrzymam. Nawet nie wiesz, gdzie ja się teraz znajduję – jęknęła. - Nie pierdziel więc, jadę i będę za jakieś półtorej godziny – dodała stanowczo.

– Dobrze, to ja na ciebie czekam – zaśmiałam się. - Tylko wiedz, że ja nie mam nawet poduszki – ostrzegłam.

– Nie martw się, wybierzemy się na zakupy! – Po tym, jak mi to wykrzyknęła uradowana, rozłączyła się. Westchnęłam. To chyba nie był najlepszy pomysł. Danielle była wziętą dekoratorką wnętrz i zdiagnozowaną, oczywiście przez samą siebie, zakupoholiczką.

Rozejrzałam się po pustym jeszcze salonie. Cóż, może chociaż po farbę skoczę do sklepu? Spojrzałam na zegarek, upewniając się do której godziny muszę wrócić. Do sklepu z farbami było w sumie nie daleko, bo widziałam go jadąc taksówką. Jeszcze nigdy w życiu nie przemierzałam sklepu w takim tempie. Właściwie, po raz pierwszy kupowałam farbę do malowania ścian. Czułam się tak, jakbym trafiła do innego wymiaru. Nie wiedziałam, że może być tyle odmian tego mazidła! W końcu nie wytrzymałam i usiadłam krzyżując nogi na podłodze tuż przed ogromnym regałem z różnej wielkości i rodzajem puszek. Spojrzałam na to wszystko z dołu i wydało mi się jakbym była liliputem w krainie olbrzymów. W pewnym momencie padł na mnie cień. Odwróciłam się w lewą stronę. Obok mnie stał z ogromnym uśmiechem na twarzy Alec.

– Cześć maleństwo – przywitał mnie, następnie spojrzał na półki piętrzące się przede mną niczym Mont Everest, i po chwili z powrotem skierował wzrok na mnie. – Medytujesz przed puszkami z farbą? To trochę dziwne, nawet jak na ciebie.

– Bardzo zabawne Alec, doprawdy bardzo – sarknęłam. – Lepiej mi pomóż, bo... – urwałam by spojrzeć na zegarek. O mój Boże! Za półtorej godziny, bo z pewnością nie wcześniej, przyjedzie Danielle, a ja wciąż siedzę w sklepie. – Za chwilę zostanę zamordowana i bardzo głęboko zakopana pod najbliższym sklepem Victoria Secret przez moją przyjaciółkę.

– Kogoś mi ten opis przypomina – zaśmiał się podając mi rękę i podciągając do góry. – Dobra, to co chcesz pomalować?

– Wszystko – odparłam najprościej, wzruszając ramionami.

– Aha – odparł patrząc na mnie z rozbawieniem, po czym dodał cicho – amatorka.

– Słyszałam klejnociku – odparowałam, uderzając go w ramię.

– Klejnociku? – zdziwiony spojrzał na mnie zupełnie nie kapując o co mi chodzi.

– Tego akurat ci nie zdradzę. Powiem tylko jedno. Uważaj z kim chodzisz do łóżka, klejnociku – zaśmiałam się. Wskazałam na te przeklęte puszki, wciąż spoglądające na mnie złowrogo. – Pomożesz mi z tym, czy nie?

– Powiedz tylko jakie kolory chcesz i gdzie – odparł zrezygnowany. Po czym kręcąc głową nie dowierzając, że się zgodził na to wszystko, dodał – mój brat będzie miał z tobą krzyż pański.

Za to też oberwał, ale tym razem w głowę. Musiałam aż podskoczyć by dobrze wymierzyć i aby cokolwiek poczuł. Ale warto było, bo się zamknął i zabrał do roboty. Ha! Nikt nie powie, że Amarylis Wilson nie potrafi ustawić faceta na właściwym miejscu.

Po godzinie łażenia od półki do półki, jakimś cudem udało mi się wybrać kolory a Alecowi odpowiednie typy farb i przyborów do malowania. Nie sądziłam że, aby ściany miały odpowiedni odcień, potrzeba aż tylu zabiegów i rzeczy. Mogę tylko cieszyć się, że spotkałam dziś Aleca. Gdy zapakował wszystko do swojego dżipa, oczywiście nie zapominając mnie ochrzanić za brak przemyślenia sprawy z farbami. Przecież nie miałabym nawet jak ich zawieźć bo nie sprawiłam sobie jeszcze samochodu.

Po przybyciu do mojego niewielkiego mieszkania od razu zabraliśmy się do pracy. Alec stwierdził, że tak obskurnych pokojów jeszcze nie widział, a nie zamierza mnie zostawić w takim miejscu. Brat by mu nigdy tego nie darował. Uśmiechnęłam się na to stwierdzenie. To było niezwykłe, że tak szybko przeszedł do porządku dziennego fakt, że coś mnie łączy z Jacksonem. Sama jednak nie miałam pewności, czy było to coś więcej. Tak jakby nadeszła nagle burza z piorunami, a jego ponowne pojawienie się w moim życiu traktowałam jak wychodzące słońce zza chmur po nawałnicy. Westchnęłam i zabrałam się za malowanie ścian mojego nowego domu.

Po dwóch godzinach wytrwałej pracy, można było powiedzieć, że miałam swoje własne miejsce. Rozglądałam się wokół zachwyconym spojrzeniem. Było cudownie. Przynajmniej w moich oczach. Obróciłam się w stronę Aleca, który na tak zadowolonego jak ja raczej nie wyglądał. Zmrużyłam oczy i podeszłam do tego delikwenta.

– Co ci się tym razem nie podoba klejnociku? – Szturchnęłam go w ramię. Spojrzał na mnie wystraszony.

– Hmm, nie nic – szepnął, po czym znów się rozejrzał. – Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że to dziura, prawda?

– Wiesz co Alec, zaczynasz mnie po prostu, cholera, wkurzać – warknęłam zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego co powiedziałam, dopóki Alec nie uniósł w zdziwieniu brwi.

– A, od kiedy to maleństwo przeklina? –zapytał z rozbawieniem w głosie.

– Wiesz... to ciekawe, dlaczego tak chętnie uciekłeś z pola widzenia Jacksona, gdy się ostatnio widzieliście? – Zaczęłam zastanawiać się na głos, patrząc na niego coraz bardziej znacząco. – Ciekawe, co by zrobił twój brat, gdybym mu powiedziała, że szkodziłeś przez cały czas mojemu zdrowiu psychicznemu, denerwowałeś mnie a także krytykowałeś moje małe, ale własne i niezależne od mojej rodziny, mieszkanie. No, jak myślisz?

– Dobra, wiesz jak wbić sztylet prosto w serce – westchnął rozdrażniony.

– Owszem, wiem. Moja rodzina mnie tego nauczyła – odparłam ze smutkiem, spuszczając z tonu. Przypomniały mi się chwile, kiedy własna siostra pokazywała mi jak bardzo mnie nienawidzi.

– To, co teraz szefowo? – zapytał ucinając ten temat. Nadal było to dla mnie bolesne. Te wszystkie słowa, które ostatnio usłyszałam od macochy i Tiny, nawet od ojca. Nie chciałam jednak o tym teraz myśleć. Obecnie, liczyło się dla mnie moje nowe życie, z dala od nich wszystkich.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć Alecowi na jego pytanie, rozległ się przeciągły dźwięk domofonu. Podeszłam do aparatu, który pamiętał swoje lepsze czasy i spróbowałam usłyszeć coś poprzez trzaski. Okazało się, że moja przyjaciółka pokonała starą technikę, wrzeszcząc jak opętana. Gdy tylko otworzyłam jej drzwi, rzuciła się na mnie mocno ściskając. Oddałam uścisk uśmiechając się do siebie. Tak bardzo mi jej brakowało. Odkąd się wyprowadziła z naszego rodzinnego miasta, praktycznie się nie widywałyśmy.

– Bardzo za tobą tęskniłam – wyszeptałam tuż przy jej uchu. Uścisnęła mnie jeszcze bardziej.

– Ja za tobą też – odparła. Gdy mnie puściła, uważnie mi się przyjrzała. Krytycznym wzrokiem zmierzyła mnie od góry do dołu, by chwilę później stwierdzić – Potrzebna ci nowa garderoba.

– Ty się nigdy nie zmienisz – zaśmiałam się prowadząc ją w głąb mieszkania, zatrzaskując kopnięciem drzwi. Wskazałam na wysokiego mężczyznę, opartego o blat barku łączącego salon z kuchnią. – Poznaj Alec'a, mojego współpracownika i przyjaciela.

– My się znamy – odarł blondyn z uśmiechem.

– O tak. Z całą pewnością – roześmiała się Danielle. Patrzyłam na nich zupełnie nic nie rozumiejąc. – To jest brat mojego narzeczonego, Malcolma.

– Co oznacza, że jest też bratem Jacksona – dodał dla całkowitej jasności Alec, patrząc jak na mojej twarzy pojawia się najpierw szok, następnie całkowite zrozumienie.

– Boże! To jest wprost nieprawdopodobne. Jaki ten świat jest mały – odezwałam się w końcu. Gdy weszłam do niewielkiej kuchni, rzuciłam jeszcze z przekorą przez ramię – i jaka ogromna rodzina.

– Ach, faktycznie jest ich aż w nadmiarze – przyznała z rozbawieniem Dani, wskazując głową na Aleca.

Nie mogłam się już dłużej powstrzymywać i wybuchnęłam szczerym, pełnym radości śmiechem. Gdy udało nam się opanować nadmierne rozbawienie, Danielle zaczęła się rozglądać po moim dwupokojowym mieszkanku i stwierdziła, że nie ma na co czekać. Zgarnęła mnie i Aleca, któremu nie udało się wyrwać ze szponów przyszłej bratowej i udaliśmy się na zakupy. Uprzedziłam, oczywiście, przyjaciółkę o moich ograniczonych środkach. Ta jednak stwierdziła, że może mi udzielić pożyczki, tym bardziej, że Malcolm wydał ogromne pieniądze na jakieś, jak to określiła - pieprzone ranczo. Uznała więc, że może trochę zaszaleć, tylko że w bardziej pożyteczny sposób niż jej ukochany. Alec nie robił nic innego tylko zaśmiewał się pod nosem.

Nie sądziłam, że w tym ponurym dniu będzie aż tyle radości.

Po bardzo płodnych zakupach, wróciliśmy do mojego mieszkania, gdzie panowie ze sklepu meblowego wnosili moje nowe nabytki. Nie łudziłam się jednak, że to ja będę nimi dyrygować. Wzięła się za to z determinacją Dani, która obecnie rzucała rozkazami na prawo i lewo. Ja i Alec usiedliśmy sobie zatem grzecznie na stopniu klatki schodowej i otworzyliśmy pierwsze, tego zbliżającego się wieczoru, wino. Stuknęliśmy się plastikowymi kubeczkami, jako że moje kieliszki były w tym

Po przedłużającej się ciszy, w końcu zebrałam się na odwagę i zagadnęłam Aleca o jego brata.

– Miałeś może jakieś wiadomości od Jacksona?

– Nie. Amy, nie martw się. Tak jest zawsze gdy wyjeżdża. Dzwoni tylko, gdy coś się stanie albo gdy ma jakieś inne problemy, których nie jest w stanie rozwiązać sam. Dlatego uważam brak wiadomości za coś z gruntu pozytywnego – odparł, uśmiechając się do mnie pokrzepiająco.

– Dobrze. Nie będę się zatem martwić na zapas, choć to tylko jest proste w mówieniu. Jeśli zaś chodzi o czyny...

– Rozumiem cię doskonale – nie musiał kończyć, widziałam w jego oczach, że tak właśnie jest. – Kontaktowałaś się ostatnio ze swoją rodziną? – zagadnął po chwili. Oboje próbowaliśmy zignorować niepokojące dźwięki dobiegające z mojego mieszkania.

– Nie. Jakoś nie mam nastroju na ich wieczne narzekania – westchnęłam. – Zmieniłam z resztą numer, po tym jak zapchali mi całą skrzyknę.

– I nie powiadomiłaś ich o nowym numerze, prawda. – Bardziej stwierdził niż zapytał. – Amarylis, taka drobna rada od dobrego wujka Aleca, daj im znać, że nic ci nie jest, bo w końcu tu przyjadą, a mam jakieś niewyjaśnione, acz całkiem logiczne przeczucie, że tego byś sobie nie życzyła.

– Masz rację. Nie chcę ich na razie widzieć. Napiszę do Tobiego maila. Tylko z nim jestem obecnie w stanie normalnie rozmawiać – westchnęłam ze smutkiem. Alec objął mnie próbując pocieszyć.

Tak właśnie zastała nas Danielle, która stwierdziła, że pora przenieść się w bardziej cywilizowane miejsce jeśli zamierzamy urządzać grupę wsparcia przy procentach. Na jej słowa roześmialiśmy się. Tak dawno się nie śmiałam, tak po prostu i szczerze. Cudowne uczucie.

Wepchnęła nas razem z butelkami do mieszkania i usadziła na całkiem wygodnej kanapie. Rozejrzałam się wokół. Było idealnie. Właśnie w ten sposób sobie wyobrażałam swoje własne miejsce, niezależne od nikogo. Bez ojca, który bardziej kocha swoje bogactwo i władzę, niż własne dzieci. Macochę, która jest zapatrzona w swoją córkę nie widząc jej wad. Tylko na Toby'm zawsze mogłam polegać. Ale mimo wszystko nie mogłam zmusić się do telefonu do niego.

Spojrzałam na zupełnie nowe wnętrze. Było tak jasno i przytulnie. Na sofie w kolorze morza poukładane były jasne niczym obłoczki poduszki. Za nią, przez okno okolone zasłonami w żółtym kolorze, wpadało światło z zapalonych już ulicznych lamp. Mały stolik, na którym Dani zdążyła nawet postawić wazon z kwiatami, idealnie wpasował się w całość, nie zajmując zbyt wiele miejsca. Po prawej stronie, barek oddzielał pokój od niewielkiej kuchni. Z lewej, widać było uchylone drzwi do mojej sypialni, którą postanowiłam zwiedzić zaraz po wyjściu gości. Przede mną cała ściana zabudowana została półkami uginającymi się pod ciężarem moich książek. Uwielbiałam czytać i gdy tylko mogłam przeszukiwałam antykwariaty w nadziei na nieznaną mi perełkę. Swego czasu był to mój jedyny ratunek przed chmurną rzeczywistością, jaką zgotowała mi moja rodzina.

– Pora wznieść toast za twoje nowiutkie mieszkanko! – Wyrwał mnie z zamyślenia głos przyjaciółki, która stała przy niskim stoliku kawowym z butelką szampana.

– Chociaż malutkie, za to twoje własne – dodała z uśmiechem. Uściskała mnie ciepło. Doskonale wiedziała, co jest obecnie dla mnie ważne. Nie istotne było to, że jest niewielkie ale to, że jest moje. Oddałam jej uścisk i uśmiechnęłam się z wdzięcznością.

– Dziękuję, wam obojgu. Bez was pewnie dzisiaj, jak i przez najbliższe tygodnie spałabym na podłodze – zauważyłam, na co oni zaśmiali się wyraźnie zgadzając się z moją opinią na temat wyszykowania domu. Wredni ludzie! Mogliby chociaż zaprzeczyć z czystej uprzejmości.

Po godzinie, opróżnione zostały trzy butelki z winem, dwie z szampanem, a obecnie przed nami stał koniak, który nie mam pojęcia skąd się wziął. Zabójcza mieszanka, która z całą pewnością bardzo źle się skończy. Jednak pod wpływem znacznej ilości procentów, było nam wszystko jedno, gdyż skutecznie zostaliśmy znieczuleni.

Razem z Danielle zajmowałyśmy miejsce na sofie, o którą opierał się usadowiony na podłodze Alec.

– Wiesz Amsy, ja doprawdyby nie wiem po cholerkę Marcelowi to pierdzielonowate stado baranów – wybełkotała Dani spoglądając na mnie zamglonymi oczami pełnymi rozpaczy.

– Nie wiem Dan, może lubi barany – czknęłam, po czym z moich ust wydobył się niekontrolowany chichot.

– Braciszek – czknięcie – zawsze miał – czknięcie – dziwne upodobania – czknięcie – Alec po tej dziwnej wypowiedzi, spróbował wstać, jednak niezbyt mu to wychodziło. To, że my mamy słabą głowę, to może być oczywiste, ale że on. Tego to nawet ja się bym nie spodziewała. – Przepraszam panie, ale natura wzywa – chwiejnym krokiem ruszył w stronę kuchni. – Chyba nie powinienem był pić, gdy jestem na lekach – mruknął do siebie pod nosem, jednak dotarły do nas jego słowa. Chwilę później usłyszałyśmy huk.

Od razu poderwałam się z miejsca, ale to nie był najlepszy z moich cudownych pomysłów, bo od razu klapnęłam z powrotem na sofę. Złapałam moją biedną, otępiałą głowę starając się uspokoić zawroty. Spojrzałam w prawo, jednak Danielle najwyraźniej odleciała. Spała jak dziecko, rozwalona na swojej połowie. Spróbowałam ponownie podnieść swoje cztery litery i tym razem zrobiłam to powoli. Pomogło. Ruszyłam w kierunku, skąd dobiegł mnie wcześniejszy odgłos uderzenia. Nagle dostrzegłam Aleca leżącego nieruchomo na podłodze kuchni, w kałuży krwi. W jednej chwili mój umysł oprzytomniał, a obraz nagle wyostrzył się.

Szybko uklękłam przy nim i sprawdziłam puls. Na szczęście był regularny. Spróbowałam go obudzić lekko poklepując policzki, jednak nic to nie dało. Delikatnie odwróciłam go i dojrzałam rozcięcie pod krótko ściętymi włosami, z którego wciąż sączyła się krew. Zgarnęłam jakieś papierowe ręczniki, których Danielle jeszcze nie zdążyła schować i przycisnęłam do rany. Wzrokiem szukałam telefonu, jednak nigdzie nie mogłam go dostrzec. Przez chwilę zastanawiałam się co zrobić. Przywiązałam prowizoryczny opatrunek do głowy Aleca i przeszukałam jego kieszenie. Pamiętałam jeszcze jak Dani wspominała, że jej przyszły teść jest lekarzem praktykującym właśnie tutaj, w San Francisco. Znalazłam telefon przyjaciela i zaczęłam przeszukiwać listę. Znalazłam jego numer po kilku minutach. Boże! Ilu ten facet ma znajomych! Po trzech sygnałach, odezwał się zaspany, niski głos. Przyznam, że nie sprawdziłam nawet która była godzina.

– Alec, jeśli znów zabalowałeś w jakimś barze w Nowym Yorku i mam cię ratować, to chyba na głowę upadłeś. Ani mi się śni jechać cztery godziny synu, by zabrać twój tyłek z jakiejś speluny – warknął w słuchawkę mężczyzna.

– Witam panie Anderson. Jestem znajomą Aleca. Nie musi pan aż tak długiej drogi pokonać, ale przydałby mu się lekarz a Danielle wspominała, że jest pan lekarzem i cóż, nie wiedziałam co zrobić, więc przeszukałam jego telefon, odnalazłam pana i zadzwoniłam, bo Dani chyba nie dobudzę. Tak mi się zdaje – szybko i nieskładnie zaczęłam wyrzucać z siebie całą masę słów i nie miałam najmniejszego pojęcia, czy mnie zrozumiał.

– Przepraszam, a z kim rozmawiam? – Zapytał głos w telefonie, tym razem całkowicie przytomny. Uderzyłam się ręką w głowę, co trochę zabolała mimo znieczulenia alkoholowego. Przecież się nawet nie przedstawiłam.

– Przepraszam, panie Anderson. Amarylis Wilson z tej strony, pracuję z pańskim synem Alec'iem. Czy może pan przyjechać? Naprawdę się martwię o jego stan.

– Oczywiście Amarylis, tylko powiedz mi gdzie mam zjawić, i co się stało.

Usłyszałam, szum głosów i szelest, chyba ubrań. Podałam mu od razu adres i pokrótce zreferowałam, co się wydarzyło. Pan Anderson westchnął tylko i zapewnił, że będzie za jakieś czterdzieści minut. Miałam w tym czasie przyciskać do głowy Aleca ręcznik, by zatamować krwawienie. Całe szczęście, że nie powstrzymywałam Danielle przed dzisiejszymi zakupami, gdyż ręcznik zdążył przesiąknąć. Okazało się, że moja zaradna przyjaciółka zakupiła domową apteczkę, która dumnie wisiała w mojej niewielkiej łazience. Zabrałam z niej gazy i szybko wróciłam do nieprzytomnego Aleca. Po chwili usłyszałam odgłos wymiotowania. Oznaczało to, że Dani się przebudziła.

Po około godzinie od mojej rozmowy z ojcem Aleca, jego telefon zaczął wibrować. Spojrzałam na ekran i szybko odebrałam mając nadzieję, że pan Anderson jest już na miejscu. Nie pomyliłam się. Gdy tylko wcisnęłam przycisk w domofonie otwierając drzwi do klatki schodowej, usłyszałam ciężkie kroki wbiegającego na górę. Wkroczył po chwili do mojego mieszkania z ogromną czarną torbą i od razu zabrał się za opatrywanie syna. Gdy jego głowa została zabandażowana, położyliśmy go na kanapie. Ja skierowałam się do mojej malutkiej kuchni, by przygotować dla nas kawę a dla Dani zioła, które uspokoją jej żołądek.

– A zatem, to pani jest tą Amarylis, o której ciągle opowiada Alec i Rosalie? – zapytał w końcu pan Anderson.

– Chyba tak – przyznałam ze śmiechem. – Ale niech mi pan mówi po imieniu.

– W takim razie ty mi również. John – podał mi dłoń, którą uścisnęłam.

– Amy.

– Tak prawdę powiedziawszy, nie tylko ta dwójka o tobie wspominała – odezwał się ponownie. Spojrzałam na niego nie rozumiejąc, o kim mówi. Z rozbawieniem wyjaśnił – mój drugi syn, Jackson. Zawsze był zamknięty w sobie i niewiele zdradzał ze swojego życia, nawet jako nastolatek. A może powinienem był powiedzieć, że zwłaszcza wówczas – roześmiał się. – Po raz pierwszy od bardzo dawna przyszedł do nas do domu i powiedział, że już wie czym jest szczęście, które widział u mnie i jego matki.

Zarumieniłam się na jego słowa. Nie sądziłam, że Jackson komukolwiek o mnie opowiadał. Przecież jeszcze nie tak dawno był zaręczony z moją siostrą! Stwierdziłam jednak, że nie będę nad tym rozmyślać. Było to zupełnie bezcelowe, ponieważ tylko on mógł mi to wszystko wyjaśnić. Poczekam zatem, aż mi o wszystkim opowie, co obiecał zrobić gdy już wróci.

Po jakimś czasie, John w końcu stwierdził, że na niego pora. Dał mi jakieś silne środki przeciwbólowe dla Aleca i pożegnał się, prosząc by syn do niego zadzwonił gdy dojdzie do stanu używalności. Obiecałam przekazać prośbę z ogromnym uśmiechem na ustach, bo wiedziałam już, że Alec nie dojdzie do siebie za szybko i jego ojciec również zdawał sobie z tego sprawę.

Po jego wyjściu, wyłączyłam wszystkie światła, sprawdziłam co u poszkodowanego, po czym udałam się do sypialni. Dostrzegłam smugę światła wydobywającą się spod szpary pod drzwiami łazienki. Weszłam do środka i ujrzałam Danielle na podłodze, z głową w sedesie. Pokręciłam tylko głową na ten widok, po czym zgarnęłam przyjaciółkę pod szybki prysznic i wpakowałam do łóżka. Przez cały czas coś mamrotała bełkotliwie, ale nie zrozumiałam ani słowa. Przebrałam się w koszulkę nocną i zaraz po przyłożeniu głowy do poduszki odpłynęłam w sen.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top