Rozdział 10



Amy


- Od kiedy zajadasz się tym syfem? – zapytałam patrząc, jak Danielle pożera kolejnego hamburgera.

- A co? – odparła z pełną buzią.

Mrugnęłam zaskoczona jej zachowaniem. Odkąd opuściłyśmy ranczo, minęło pięć dni. Zdążyłyśmy dotrzeć do San Pedro w Meksyku. Po śniadaniu zamierzałyśmy w końcu ruszyć do naszego ostatecznego celu, czyli Durango. Gdy tylko Danielle zmieniła mnie za kierownicą, przeglądałam notatki, które należały do Jacksona. Dziwiło mnie w nich najbardziej to, że bracia powinni być w zupełnie innym miejscu, niż wynikałoby to z posiadanych przez rodzinę informacji. Niektóre zapiski były dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Żałowałam, że przed opuszczeniem rancza nie pokazałam ich Lucienowi. Może on by coś z tego mi wytłumaczył.

- A to, że nigdy nie miałaś ochoty na tak tuczące i niezdrowe jedzenie. – Przyglądałam się przyjaciółce, która zabierała się właśnie za ogromne lody waniliowe z polewą czekoladową.

- Ach, sama nie wiem. Ciągle jestem głodna. – Wzruszyła ramionami, wkładając do ust pierwszą łyżkę.

- Dani, czy ty nie jesteś w ciąży? – wyszeptałam w końcu to, co podejrzewałam już od chwili, gdy spędziłyśmy razem pierwsze dwadzieścia cztery godziny podróży.

Danielle zatrzymała rękę w pół drogi do ust, z kolejną porcją słodkości. W jej oczach dostrzegłam przerażenie. Skrzywiłam się na myśl o tym, co się może teraz dziać w jej głowie. Ostatnie dwa miesiące były dla nas wszystkich ciężkim przeżyciem. Niedługo upłynie trzeci miesiąc, a to mogło znaczyć, że Danielle nie zauważyła niczego niezwykłego u siebie. Może się myliłam. Szybko jednak moje wątpliwości rozwiały się poprzez reakcję przyjaciółki.

- Cholera jasna! – wykrzyknęła. Z jej dłoni wypadła łyżka z rozpuszczającymi się lodami, które opryskały wszystko wokół.

Starłam krople, które osiadły na moim policzku. Nie zdążyłam się nawet odezwać, a już Danielle była za drzwiami tego burger świata. Czekając, aż ta zakręcona dziewczyna wróci, po raz kolejny spojrzałam na ostatni z czytanych przeze mnie notesów. Zaskakujące, jak wiele czasu Jackson poświęcał na sporządzanie notatek. Najboleśniejszym było dla mnie przeczytanie planu złapania mojego ojca. Nie mogłam uwierzyć, że człowiek którego kocham, mógł w tak beznamiętny sposób zaplanować uwiedzenie kobiety. Dotarło do mnie, że choć mógł z łatwością wybrać mnie, nie zrobił tego. W pewnym sensie, było to dla mnie niczym oczyszczenie. Faktycznie mnie kochał. Przynajmniej na tyle, by wybrać do swojego zadania moją znienawidzoną siostrę, a nie mnie. Nie było dla mnie zaskoczeniem to, czym trudnił się ojciec. Od dawna podejrzewałam go o ciemne interesy, ale dotąd nie sądziłam, że jest zdolny do najgorszych rzeczy. A gdzieś w środku tego wszystkiego, był Jackson.

Każdego dnia wspominałam nasze pierwsze spotkanie. Miałam wtedy marzenia, które uważałam, że mogły się spełnić. Dziś, pragnęłam tylko uzyskać odpowiedzi na gnębiące mnie pytania i sprawienia, by morderca poniósł karę. Chciałam też dokończyć to, co zaczął mój ukochany. Alan Wilson, nie był już od dawna moim ojcem. Był zdrajcą, który okrutnie mnie zranił, prawie zniszczył. Nie miałam już nic, poza zemstą za to, że nigdy mnie nie kochał. Nigdy nie byłam dla niego ważniejsza od interesów. Postanowiłam, że więcej nie dam sobą manipulować i wykorzystywać przez moją rodzinę. Odkąd sięgałam pamięcią nie czułam się wśród nich dobrze, i chyba do końca życia pewnie tak pozostanie.

Z zamyślenia wyciągnęła mnie Danielle, która ciężko opadła na skórzane siedzenie naprzeciwko. Teraz zieleń na jej twarzy ustąpiła niespotykanej dotąd u przyjaciółki bladości. Wyciągnęłam rękę, by przywołać, krążącą po sali kelnerkę. Zamówiłam dwie szklanki wody. Chwilę później, Danielle opróżniała już drugą.

- Od kiedy wiesz? – zapytałam w końcu.

- Zaczęłam coś podejrzewać jakieś pięć tygodni temu. Początkowo myślałam, że to przez stres spóźnia mi się okres, jednak gdy zaczęłam regularnie wymiotować, poszłam w końcu do lekarza. – Siedziała skulona, i tak straszliwie nieszczęśliwa, że nie wiedziałam co mam zrobić, by choć trochę poprawić jej nastrój. Podniosła po dłuższej chwili głowę i powiedziała – na szczęście, nikt na mnie w ostatnim czasie za bardzo nie zwracał uwagi, więc udało mi się uniknąć pytań. Malcolm nie chciał nawet na mnie spojrzeć, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rozmowie. Och, Amy! Co ja mam robić?!

- Nie wiem, Dani. Coraz bardziej jednak myślę, że powinnam cię odwieźć do domu – mruknęłam ze smutkiem, pomieszanym z radością zostania przyszywaną ciotką.

- Nie ma mowy! – odparła stanowczo Danielle, w oczach której dostrzegłam gniewne błyski. – Nie wrócę do tej krypty! Nawet jeśli nie chcesz dalej ze mną podróżować, odbędę tę podróż we własnym zakresie!

- Dobra! Nie gorączkuj się tak! – zawołałam rozbawiona jej wojowniczą postawą. Mimo nękających ją mdłości i bladej twarzy, wyglądała całkiem groźnie. – Weźmiemy coś na wynos i może jakieś herbatniki. – Widząc zaskoczone spojrzenie przyjaciółki, dodałam - ponoć pomagają na twoje dolegliwości.

- Dzięki – wymruczała.

- Za co? – spojrzałam na Danielle ze zdziwieniem.

- Za to, Amarylis, że jesteś. – Uśmiechnęła się, powoli odzyskując kolory na twarzy.

Malcolm

- Jak to, nie ma ich?! – krzyknąłem rozeźlony.

Pierwszy raz, odkąd się obudziłem w szpitalu, pozwoliłem sobie na taki wybuch. Przypominało to trochę katharsis. W mojej głowie wciąż niektóre zdarzenia były jakby za mgłą. Nie mogłem dosięgnąć wspomnień, chociaż usilnie się starałem. Za każdym razem, gdy próbowałem, kończyło się to tak samo – ogromnym bólem głowy. Najlepiej pamiętałem sam wybuch i to, co się działo tuz przed. Wyryło się to w mojej głowie, głównie dzięki dręczącym mnie co noc koszmarom. Nie potrafiłem uciec od tego. Wciąż od nowa przezywałem moment, gdy Jakcksona pochłaniały płomienie. Gdy w szpitalu pojawili się moi bliscy, wspomnienia powracały partiami, jednak miałem świadomość, że w mojej głowie kryje się coś jeszcze, czego nie mogłem wydostać.

Teraz, gdy Alec zadekował się na kilka dni na ranczu, z trudem przychodziło mi znalezienie gdzieś miejsca, w którym bym się nie natknął na brata. Ciągle podążał za mną, z niezmiennym tekstem – weź się w garść! Niczego nie rozumiał. To przeze mnie, Jacksona nie było już z nami. Gdyby tylko skoczył pierwszy... W dodatku, właśnie w tej chwili dowiaduję się, że moja narzeczona zniknęła razem z Amy. Gdzieś, w głębi duszy, nawet się temu nie dziwiłem. W końcu, po co miała dalej się męczyć z kaleką. Podjechałem tym cholernym sprzętem do brata, który ze zmartwioną miną stał w progu biblioteki, w której ostatnimi czasy się zaszywałem.

- Normalnie! Nie ma ani Danielle, ani Amy. Ponoć, jeden z tych twoich kowboi powiedział, że widział dwie kobiety, które pięć dni temu wyjechały z posesji – wyjaśnił Alec, z lekko wyczuwalną w jego głosie irytacją.

- I przez pięć dni, nikt nie zauważył, że ich nie ma?! – warknąłem, tracąc cierpliwość.

- Odezwał się, do cholery, ten, który wszystko widzi! – wycedził wściekłym tonem Alec. Podszedł do mnie i pochylił się, wymierzając ostatni cios ciągnąc dalej – od miesięcy nie odzywasz się, ani nie patrzysz na własną narzeczoną! Nie zwalaj więc na mnie tego, co sam spieprzyłeś!

Po tych słowach, odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Po tym, jak zostałem sam, docierało do mnie powoli, jak dużo racji było w słowach mojego brata. Ignorowałem Danielle za każdym razem, gdy próbowała do mnie dotrzeć, albo chociażby dotrzymać mi towarzystwa. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że skrzywdziłem ukochaną kobietę, w najbardziej dotkliwy sposób. Jakże trafne wydawało się teraz sformułowanie, że docenia się to, co się ma, dopiero po stracie tego.

W tej chwili czułem, jakby uciekło ze mnie całe powietrze. W sercu pojawiła się ogromna pustka. Byłem głupcem. Co jednak, w tej chwili, przyjdzie mi z rozpamiętywania błędów? Nic. Musiałem odnaleźć Danielle i Amarylis. Po raz pierwszy od chwili wybudzenia w szpitalu, poczułem się odpowiedzialny za dalszy los dziewczyny, którą kochał mój brat. Zagubiłem się we własnym cierpieniu, nie dostrzegając tego, co działo się wokół mnie.

Podjechałem wózkiem do drzwi i z trudem je otworzyłem. Wyjechałem na zewnątrz, zastanawiając się, gdzie może być w tej chwili Alec. Pierwszy raz uważnie rozejrzałem się wokół. Wiele się zmieniło od momentu zakupu posiadłości. Teraz wyglądała ona jak dom, a nie ruina. Dostrzegłem, jak wiele moja rodzina musiała dokonać, by doprowadzić ten budynek do stanu używalności. Poczułem się jeszcze gorzej. Skrzywiłem się na myśl, jak schrzaniłem wszystko. Ukłucie bólu przeszyło moją twarz. Wciąż odczuwałem gojące się bardzo powoli rany. Większość mojego ciała pokrywały okropne blizny. Głównie przez to, nie chciałem by Danielle zbliżała się do mnie. Tak bardzo przerażała mnie świadomość, że mógłbym dostrzec w jej oczach wyraz odrazy.

- Malcolm?

Zaskoczony głos dobiegający z prawej strony, wyrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłem się i ujrzałem Rosalie stojącą ze zdziwioną miną. Zupełnie, jakby nie mogła uwierzyć w to, że znajduję się tuż przed nią. Czekałem, aż na jej twarzy pojawi się jakikolwiek wyraz obrzydzenia, ale tak się nie stało. Patrzyła na mnie tak samo, jak przed wypadkiem. Czyżbym wszystkie swoje problemy sam wyolbrzymił?

- Dobrze się czujesz? Wybacz, że to powiem, ale wyglądasz gównianie, no i na całkiem zdezorientowanego – powiedziała, ze zwykłą dla siebie szczerością i bezpośredniością.

- Właściwie, masz rację – przyznałem. Trochę późno, ale pora przyznać się do słabości. – Szukam Aleca.

- Och. Zawiozę cię – nagle urwała, zatrzymując się w pół kroku. W jej oczach odbiło się przerażenie. Zarumieniła się i z zawstydzeniem zaczęła tłumaczyć – przepraszam, znaczy się, zaprowadzę cię. Wskażę drogę...

- Rose, przestań! – przerwałem jej potok słów. – Nie traktuj mnie inaczej. Wiem, że dotąd byłem dupkiem, ale mam nadzieję, że nie za późno się ocknąłem. Zawieź mnie, proszę – przy ostatnim zdaniu, pierwszy raz od miesięcy, po prostu się uśmiechnąłem.

- Dobra, to się da zrobić, cwaniaczku – roześmiała się.

Okrążyła mnie i złapała za rączki wózka, kierując go przez szeroki korytarz ku przeszklonym drzwiom. Na tarasie, który powoli zapełniał się pięknymi, zielonymi roślinami, przy okrągłym stole ze szklanym blatem, siedziało czterech mężczyzn którzy, jak na rozkaz, zwrócili swoje twarze w naszą stronę. Wszyscy mieli jednakowo zdziwione miny.

- Wiecie może, gdzie się wybrały dziewczyny? – zapytałem nie owijając w bawełnę, przerywając tym samym, denerwującą mnie ciszę.

- Wszyscy się właśnie nad tym zastanawiamy – powiedział neutralnym głosem Alec.

- Ja, nadal uważam, że warto by było zadzwonić do Luciena. Bardzo się zbliżyli z Amy, więc najszybciej, to właśnie on będzie coś wiedział – wtrącił Brad, pociągając duży łyk piwa.

- Jakiego Luciena? – zapytałem zaciekawiony. Coś kołatało mi się po głowie. Jakieś wspomnienie, jednak zbyt ulotne, by je uchwycić.

- Lucien Mitchell, jeden ze współpracowników Kennetha. Ma poprowadzić dochodzenie w sprawie śmierci Jacksona, a przynajmniej taka jest wersja oficjalna Kennetha – odparł ojciec, zerkając na mnie znad gazety, którą do tej pory przeglądał.

- Nie mogę sobie go przypomnieć. Nieważne. Zadzwońcie po niego, jeśli może pomóc – powiedziałem, cały czas usiłując sobie przypomnieć, skąd znane jest mi to nazwisko.

- Oho! Nasz braciszek się obudził! – wykrzyknął z udawanym oburzeniem Alec, podnosząc się z miejsca i kierując ku wnętrzu domu. Chwilę później wrócił ze słuchawką w ręku, wystukując numer. Po krótkiej rozmowie, odłożył telefon na stół, zajmując swoje wcześniejsze miejsce.

- Będzie za godzinę – powiedział, pociągając łyk swojego piwa wprost z butelki.

- Świetnie. Powiedzcie mi w tym czasie, co zdołaliście ustalić w sprawie mojego brata. – Spojrzałem kolejno na członków mojej rodziny, którzy z zaskoczeniem na twarzach cały czas mi się przyglądali.

Przez godzinę, wszyscy zapoznali mnie z dotychczasowym dochodzeniem, które zainicjował ojciec. Nie było tego dużo. Davis świetnie potrafił odseparowywać ludzi od danych dla niego niewygodnych, a takimi z pewnością są wszystkie informacje dotyczące wydarzeń w Durango. Wiedziałem, że to czego szukał, mój brat ukrył, zanim jeszcze wyruszył na spotkanie ze mną. Nie miał żadnej pewności, komu ufać, przynajmniej w pracy. Była tylko jedna osoba, której powierzyłby każdą tajemnicę, choć przecież nie znali się długo - Amarylis. A to oznaczało, że była w niebezpieczeństwie. Nie wiedzieliśmy, ile wie Kenneth, ale trzeba dopuszczać możliwość, że jeśli jeszcze nie dotarł do tej informacji, to niedługo mu to zajmie. Musimy ją odnaleźć, zanim zrobi to Kenneth, albo ten, który podłożył ładunki wybuchowe w budynku Dymitriego Azalli.

W końcu pojawił się na naszym progu Lucien Mitchell. Wysoki i do tego dobrze zbudowany, więc nic dziwnego, że spodobał się Amarylis. Z kolei Vanessa, ostentacyjnie go ignorowała albo wywarkiwała w jego stronę złośliwe uwagi. Przynajmniej według tego, co zrelacjonowała mi Rose. Przyjrzałem się gościowi, który po przywitaniu się, zajął wskazane mu miejsce.

- Nie spodziewałem się, że dostanę zaproszenie – powiedział, gdy Rosalie postawiła przed nim filiżankę kawy. Rozglądał się w miedzy czasie wokół, zupełnie jakby szykował się na jakiś atak. Tylko Alec domyślił się, skąd u niego takie nerwowe zachowanie.

- Nie martw się, nie ma jej. Pojechała pozałatwiać jakieś sprawy na uczelni. Wróci, dopiero za dwa tygodnie.

- Ale kto? – Lucien udał, że nie rozumie.

- Jasne, udawaj dalej, jeśli to ci pomaga – zironizował Alec, z krzywym uśmieszkiem. – A wracając do zaproszenia, to właściwie było to żądanie naszego przebudzonego braciszka.

- Wiem, skąd cię znam. Byłeś na lotnisku, kiedy czekaliśmy z Jacksonem na odprawę – odezwałem się, nagle sobie przypominając chwilę, kiedy go pierwszy raz dostrzegłem.

Wyraźnie było widać, że Lucien się zmieszał. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie był aż tak niewidzialny, za jakiego chciał uchodzić. Zastanawiałem się, czy był on ślepo zapatrzonym w szefie sługusem, czy też miał własny rozum? Chciałem się wpierw upewnić, że nie był szpiclem Davisa, nim wprowadzimy go w szczegóły naszych rodzinnych problemów. Oczywiście, o ile jeszcze o nich nie wiedział. Przyglądałem mu się intensywnie. Odwzajemnił spojrzenie, spokojnie krzyżując ręce na piersi.

- Dobra, czego chcecie. Wyjaśni mi w końcu ktoś, co ja tu robię? – zapytał Lucien z westchnieniem.

- Twój szef wie, gdzie teraz przebywasz? – odpowiedziałem pytaniem.

- Mam urlop.

- Serio? Ciekawe dlaczego, skoro Davisowi tak bardzo zależy na pewnym małym przedmiocie? Myślałem, że do tego zadania zaprzągł wszystkich swoich agentów.

- Nie mnie. Tylko o tym chciałeś rozmawiać? – zirytował się Lucien, prostując się na krześle.

- Dlaczego wysłał cię na urlop? – ponownie zapytałem.

- Ponieważ nie wykonałem ostatniej misji – warknął przez zaciśnięte zęby.

- Miałeś dopilnować, żebyśmy wsiedli na pokład właściwego samolotu, co?

- Niezupełnie. Miałem was śledzić – wyjaśnił w końcu. – Skoro was zgubiłem, Kenneth uznał, że nie będę się nadawał do jego kolejnego planu. Nie wtajemniczył mnie. Zostałem po prostu odsunięty.

- A to, akurat jest bardzo interesujące – usłyszałem niski głos, tuż za moimi plecami. Odwróciłem głowę i dostrzegłem Toma. Stał oparty o kolumnę podtrzymującą zadaszenie. Skierował swoje poważne spojrzenie na mnie. – Cieszę się, że do nas wróciłeś.

Skinąłem mu głową na powitanie, przyglądając się człowiekowi, który pomagał naszej rodzinie w sprawie śmierci Jacksona. Ojciec zawsze miał ciekawych znajomych. Gdy był jeszcze czynnym żołnierzem, poznałem kilku członków jego oddziału. Każdy jeden, był niezwykłym indywiduum.

- Dobrze, zatem powiedz nam wszystko, co wiesz – powiedziałem, zwracając swoją uwagę ponownie na Luciena. Ten, chwilę mierzył się ze mną spojrzeniem, zanim nie wziął łyku drinka, w którego zaopatrzył wszystkich niepostrzeżenie Alec. Następnie, skinął mi głową, jakby zgadzając się na tę dziwną spowiedź, którą po chwili rozpoczął.

Danielle

Najgorsze, co może spotkać kobietę w trakcie podróży, to niewątpliwie nieustające mdłości. Tak przynajmniej w tej chwili myślałam. Ledwo mogłam wytrzymać te nieustające podskoki na polnej drodze, na którą wjechałyśmy, jakieś poł godziny temu. Najchętniej poprosiłabym Amy, by się znów zatrzymała, jednak i tak miała ze mną wystarczająco problemów. A ja, równie mocno jak i ona, chciałam już dotrzeć do kolejnego punktu na naszym planie jazdy. Dlatego też, dzielnie usiłowałam zwalczyć to, co wydawało się praktycznie nieuniknione. Zamknęłam oczy i zaczęłam wyobrażać sobie, że leżę na pięknej plaży w pełnym słońcu. Nagle poczułam, że samochód zwalnia, to mnie nienaturalnie ożywiło. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że zatrzymujemy się na jakimś cholernym odludziu. Tak przynajmniej mi się wydawało w pierwszej chwili. Gdy jednak dojrzałam w dali niewielki domek, zaczęłam się zastanawiać, co to za miejsce. Spojrzałam na Amy, która w lusterku wstecznym dojrzała mój wzrok i mrugnęła do mnie.

- Gdzie my jesteśmy? – zapytałam zdezorientowana.

- Dani, wszystko się zmieniło. Potrzebujemy pomocy, więc postanowiłam wykonać kilka telefonów i pogodzić się z pewnymi osobami – odparła z delikatnym uśmiechem formującym się na jej zmęczonej twarzy.

- Chyba nie zamierzasz mnie odesłać?! – wykrzyknęłam, teraz już wkurzona i trochę przerażona.

- Nie – mruknęła nieco niechętnie. – Przecież ci obiecałam.

Ona nie zdawała sobie nawet sprawy, jaką poczułam w tej chwili ulgę. Naprawdę, nie pragnęłam niczego tak bardzo, jak dalszej podróży z nią. Nawet gdyby mnie zostawiła w tym, ledwie trzymającym się domku, po prostu udałabym się gdzieś dalej, ale z całą pewnością, nie wróciłabym do domu. Tam, nie czekało mnie nic, poza milczeniem i unikaniem mojej osoby przez Malcolma.

Gdy Amy zaparkowała tuż przed schodkami prowadzącymi na werandę, w drzwiach ukazał się młody, wysportowany mężczyzna z przyjemnym uśmiechem. Amy wyskoczyła z samochodu, niczym torpeda, rzucając się w otwarte objęcia faceta. Zaczęłam się zastanawiać, co właściwie o swojej przyjaciółce tak naprawdę wiem i doszłam do wniosku, że doprawdy bardzo niewiele. Wyglądali tak, jakby nie widzieli się wieki. Powoli wysiadłam z samochodu, tak by nie zwymiotować ostatniego posiłku tuż pod swoje nogi. Amarylis podeszła do mnie razem z nieznajomym, promieniując szczęściem, jakiego dawno u niej nie widziałam. Dopiero teraz można było dostrzec, jak wiele kosztowały ją ostatnie miesiące.

- Dani, poznaj proszę mojego brata, Tobiasa – przedstawiła człowieka, który teraz wyciągnął do mnie dłoń na powitanie uśmiechając się szeroko. – Toby, to moja przyjaciółka, Danielle.

- Witaj. Cieszę się, że jesteś powodem, dla którego moja kochana siostrzyczka postanowiła w końcu się do mnie odezwać. Dlatego, dziękuję ci serdecznie – powiedział przyjemnym i słodkim niczym miód głosem. Uścisnęłam jego rękę, nie mogąc uwierzyć w to, że stał przede mną brat Amarylis. Dotąd, raczej omijała wszelkie tematy schodzące na jej rodzinę. Ciekawiło mnie, co takiego działo się w jej głowie, skoro postanowiła zwrócić się o pomoc do tych, których starała się za wszelką cenę unikać. Amy, zupełnie jakby czytając w moich myślach w końcu się odezwała.

- Tylko Tobiemu zawsze ufałam, z całej naszej porąbanej rodzinki. Wiem, że on mnie nie zdradzi – wyznała, uważnie przypatrując się mojej reakcji. – A poza tym, zadzwoniłam do jeszcze jednej osoby...

- Konkretnie rzecz biorąc, do mnie. – Amy nie zdążyła nawet skończyć zdania, kiedy odezwał się tak dobrze mi znany głos. Odwróciłam się w lewą stronę, gdzie stała z założonymi rękoma na piersi, oparta o bagażnik naszego samochodu Vanessa.

- Musiała się bardzo pokajać, skoro tutaj jesteś – zażartowałam, uśmiechając się i zapominając o mdłościach po raz pierwszy, odkąd ruszyłyśmy w tę podróż.

- Cóż mogę powiedzieć. Musiałam ruszyć na ratunek moim dwóm przyszłym szwagierkom – odparła z lekkim grymasem na twarzy. – Ja też nie wierzę, że tak uparty człowiek jak Jackson, tak po prostu zniknął z naszego życia. Czuję to głęboko w sercu. W dodatku, zbyt dużo tutaj niedomówień, a za mało dowodów. Pora zatem, skopać parę tyłków szanownej, pieprzonej administracji państwowej, za jaką się uważa skurczybyk Davis!

Cóż można było powiedzieć, na tak kwiecistą mowę? Nic. Dlatego, ku ogólnemu rozbawieniu, przepełnionemu nadzieją, ruszyliśmy ku niewielkiemu domkowi. Czułam podniecenie, które najwyraźniej udzieliło się całej naszej grupie. Ach, gdyby on naprawdę żył! Może wtedy wszystko, co do tej pory rozpadało się niczym domek z kart, znów stanowiłoby całość. Prosiłam o to każdego dnia, o cud. Oby zatem się w końcu ziścił.

Tina

- Mam tego dość! Może, w końcu zrobiłby coś z tym całym szambem w które mnie wpakował?! – krzyczałam, choć wiedziałam, że matka nic sobie z tego nie robi.

Już dawno, zdałam sobie sprawę, że przyzwyczaiła się praktycznie do wszystkiego, co działo się wokół niej. Stała się apatyczna i częściej zachowywała się jak manekin, niż żywa osoba. Nie ważne było, czy ojciec akurat mordował kogoś, czy tylko okradał. Ona, najzwyczajniej w świecie miała to w dupie. Ważne było dla niej tylko to, by zapewniał jej życie na odpowiednim poziomie. Kiedyś, zależało mi na czymś więcej. Matka szybko jednak pozbawiła mnie złudzeń. Miałam urodę, którą należało używać w określonym celu. Gdy nie wyszło mi z bogatym Jacksonem, po raz pierwszy matka uderzyła mnie w twarz, wykrzykując, że mam to naprawić. Ojciec był innego zdania. Powiedział, że on już nigdy nie będzie naszym problemem, cokolwiek to miało znaczyć. Widziałam spojrzenia pełne tęsknoty, jakie wielokrotnie posyłał w stronę Amarylis, gdy ta nie patrzyła. To działało na mnie jak płachta na byka. Bo, cóż miała ta szara mysz?! Nic. To ja posiadałam wszystko, ona była niczym. Musiałam zrobić coś, by dotarło to do niej. Niewątpliwie nadarzyła się świetna okazja, gdy odkryłam, że jestem w ciąży. Pieprzony James, musiał mnie zapłodnić. Nie zamierzałam jednak związać się do końca życia z takim zerem. Gdy tylko usłyszałam o śmierci Andersona wiedziałam, że jest to dla mnie szansa.

Teraz, stałam przed tą wielką posiadłością jego rodziny, i zostałam odprawiona, niczym służąca. Nikt nie chciał nawet pisnąć o tym, gdzie wszyscy się zaszyli. Chciałam ich złapać na pogrzebie, jednak była to prywatna uroczystość, tylko dla rodziny i również stamtąd odesłano mnie z kwitkiem. Niewątpliwie mieli świetną ochronę, gdyż nie dało się jej sforsować.

Ruszyłam do samochodu, w głowie rozważając różne opcje. Wiedziałam jedno, aby dostać się do Andersonów, potrzebowałam tą głupiutką Amarylis. Zatem, gdy odnajdę ją, będę miała dojście do tego, czego potrzebuję. Zniszczę tę wieczną przeszkodę na mojej drodze. Skoro nie mogę mieć tego, czego pragnę, to z całą pewnością nie dostanie tego ona. Pora zatem wykorzystać szemrane znajomości ojca. Z tym postanowieniem, ruszyłam z piskiem opon spod zamkniętej, przynajmniej tylko na chwilę, dla mnie bramy. Jedno było pewne, niezależnie od tego, co się stanie, dla mojej kochanej siostrzyczki zakończy się tak samo. Zmiotę ją z mojego życia, raz na zawsze.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top