Rozdział 7


Tom

Wchodząc do sali, właściwie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Lekarz twierdził, że nie wie, czy nas pozna. Miałem jednak nadzieję, że rozpozna chociaż swoją rodzinę. Po stracie Jacksona, obcość Malcolma byłaby kolejnym ciosem dla tej, już i tak zniszczonej, familii.

Gdy tylko weszliśmy w głąb pokoju, zauważyłem że Malcolm już nie jest taki blady. Miał otwarte oczy, z których spozierał dojmujący smutek i ból. Vanessa podeszła szybkim krokiem do łóżka i delikatnie przytuliła się do brata. John trzymał się bardziej z boku. Kochał swoje dzieci, to nie budziło żadnych wątpliwości, jednak zawsze w ciężkich chwilach obawiał się okazać wielkość uczuć, jakimi darzył swoją rodzinę.

– Tak bardzo za tobą tęskniłam – łkała Vanessa tuż przy uchu brata.

– Ja za tobą też, szkrabie – odparł z niewielkim uśmiechem.

Dziewczyna podniosła się nagle i spojrzała uważnie na brata. Zmarszczyła na chwilę brwi, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała. Patrzyłem na tę dziwną wymianę spojrzeń, jednak zupełnie nie wiedziałem, co tak zdziwiło młodą. Obejrzałem się na John'a, który tylko na chwilę zmarszczył czoło. Trwało to dosłownie kilka sekund, po czym wrócił do poprzedniej nieprzeniknionej miny. Przybliżył się do swoich dzieci. Uścisnął dłoń syna i uśmiechnął się do niego.

– Jak się czujesz, synu?

– Jakby mnie przejechał czołg. Co prawda, to chyba Jackson najbardziej mógłby się wypowiedzieć na temat takiego uczucia, ale chyba zaczynam go trochę rozumieć. A właśnie, co z nim? - powiedział powoli Malcolm.

Vanessa podeszła do łóżka i ujęła jego dłoń.

– Jackson nie przeżył – powiedziała po prostu.

Nie owijała niczego w bawełnę, przekazała mu prawdę. To była jej cecha charakterystyczna. Nigdy nie była obłudna, czy też zakłamana. Ona po prostu waliła wszystko prosto w oczy twierdząc, że woli trochę pocierpieć, niż być w niewiedzy.

W pokoju zaległa złowroga cisza. Nikt się nie odezwał, bo nawet nie potrafilibyśmy powiedzieć niczego sensownego. Przynajmniej mi nie przychodziło nic mądrego do głowy w tej sytuacji. Dopiero gdy stanie się tragedia, człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak istnienie drugiego człowieka jest dla nas ważne. Jackson stanowił ważną część tej rodziny. Mimo tego, że należał do tych niepokornych duchów, to jednak wszyscy zawsze wiedzieli, że mogą na niego liczyć.

Malcolm już się nie odezwał. Po kilku minutach przyszła pielęgniarka i poprosiła nas o wyjście. Milczenie nie dawało jednak ukojenia. Cały czas rozważałem różne opcje, scenariusze tego, jak mogło dojść do tej tragedii. Odpowiedzi jednak nie mogłem znaleźć. Po odwiezieniu Andersonów do hotelu, postanowiłem udać się z powrotem na miejsce zdarzenia. Wszystko wokół przypominało raczej zgliszcza po trzęsieniu ziemi, niż po pożarze. Coś jednak w tym wszystkim nie pasowało. Coś było nie tak, jednak nie mogłem dojść do tego co takiego. W mój umysł wciąż wkradały się te same pytania, które wcześniej Vanessa zadała Davisowi.

Oczywiście pozostawała jeszcze kwestia pendrive'a, którego tak usilnie próbował odzyskać Kennetha. I jak zwykle pojawiło się pytanie, o co tu chodzi? Co udało się zdobyć Jacksonowi, że ta gnida nie pragnie wręcz przeszukać nieboszczyka? Nagle mój wzrok przykuł odbłysk. Podszedłem bliżej. Podniosłem niewielki przedmiot, który lśnił odbijając promienie słońca. Była to niewielka zapalniczka. Widać było na pierwszy rzut oka, że była droga, robiona na zamówienie. Na jednej stronie miała wygrawerowane litery „CS". Czym się zajmował młody Anderson? Nigdy nie mówił o swojej pracy, a przynajmniej nie w szczegółach. Tajemnica zawodowa, to była podstawa tego co robił, cokolwiek by to nie było. Z całą pewnością firma prowadzona razem z Malcolmem stanowiła przykrywkę dla czegoś większego.

W mojej kieszeni, w pewnej chwili zawibrował telefon. Wyjąłem go i spojrzałem na ekran. Ciekawe. Cóż takiego wymyśliła gnida tym razem?

– Czego chcesz?

– Nie zapytasz nawet, skąd mam twój numer?

– Nie. Doskonale wiem jak pracujesz, Davis. Nie wkurwiaj mnie bardziej, niż do tej pory. Streszczaj się. Czego chcesz? – warknąłem rozeźlony. Skurczybyk miał jeszcze czelność dzwonić do mnie!

– Doskonale wiesz, czego chcę.

– Ach, słynny, mały przedmiocik, który tak bardzo zaprząta tę twoją nadętą główkę – powiedziałem z lekceważącym znudzeniem w głosie, przyglądając się cały czas zapalniczce, którą znalazłem. Miałem przeczucie, że nie przez przypadek znalazła się właśnie tutaj, w miejscu w którym znaleziono ciało Jacksona.

– Uważaj, Langerii – ostrzenie w jego głosie zawsze brzmiało tak samo. Myślał, że ma wszystkich na swoich usługach. – Obecnie nie mam nic do stracenia. A ty?

– Nie mam twojego ukochanego pendrive'a. I przyznam ci się, choć niechętnie, że nawet gdybym go miał, to z całą pewnością oddałbym go właśnie tobie – zaśmiałem się, po czym dodałem, tym razem lodowatym tonem – nie groź mi nigdy więcej. Nie chcesz się przekonać, dlaczego nie jestem już w służbach. I trzymaj się z daleka od Andersonów.

Po tych słowach, nie czekając na odpowiedź ze strony Kennetha, wyłączyłem telefon. Trzeba było zacząć działać i to jak najszybciej. Musiałem zadzwonić pod jeden, dobrze mi znany numer, choć miałem nadzieję, że nie spotkamy się nigdy więcej, zwłaszcza w takich okolicznościach.

– Cóż za niespodzianka – odezwał się łagodny głos.

– Przykra, jak mniemam. Potrzebuję przysługi.

– Zadzwonię do niego, ale niczego nie obiecuję.

– Dzięki.

– Nie ma sprawy, wujku.

Pozostała ostatnia rzecz. Odnaleźć to, na czym tak cholernie mocno zależało Davisowi.

Amy

Nie mogłam uwierzyć, że siedziałam teraz naprzeciwko człowieka, który miał w nosie to, co czuję lub robię, i spokojnie popijał sobie herbatę. Widziałam po jego zachowaniu, że był z czegoś cholernie zadowolony. Nie wiedziałam o co chodziło, ale wydawał się wręcz ubawiony.

– Powiedz mi wreszcie, po co przyjechałeś i w jaki sposób mnie znalazłeś? – zapytałam, patrząc na niego najbardziej bezosobowo jak tylko zdołałam.

Odstawiłam w końcu filiżankę z głośnym brzękiem. Danielle wymówiła się wyjściem do sklepu, choć wiedziałam, że niczego nie potrzebuje. Chodziło jej bardziej o przestrzeń do rozmowy z ojcem. Z tym, że ja nie miałam z nim o czym rozmawiać. Zawsze interesował się tylko jedną z córek. Do tej pory nic go nie obchodziłam. Skąd więc to nagłe pojawienie się w San Francisco? Tylko tego chciałam się dowiedzieć.

– To nie mogłem już przyjechać z wizytą czysto towarzyską? – odpowiedział pytaniem na pytanie, pomijając oczywiście najważniejszą część – skąd miał mój adres. Zaczynał mnie wkurzać, tak jak to już wielokrotnie bywało w przeszłości.

– Z wizytą towarzyską, to możesz przychodzić do Tiny, nie do mnie. Czego chcesz, ojcze?

– Ach, taka harda. Mogłabyś być idealnym Wilsonem, gdyby nie twoje miękkie serce.

– Daj spokój tym idealizmem naszej rodziny. Jeżeli chciałeś mnie tylko zobaczyć, to już to zrobiłeś. Możesz więc wyjść – odparłam zirytowana.

Wstałam poirytowana, kierując się ku drzwiom. Za godzinę musiałam stawić się w domu aukcyjnym i nie miałam czasu na jego gierki. Gdy ubierałam żakiet, usłyszałam szelest wskazujący na to, że się podniósł. No, nareszcie!

– Twoja siostra będzie cię teraz potrzebować.

– Żartujesz sobie? – zaśmiałam się, odwracając się w stronę parodii ojca.

– Jest w ciąży, więc wypadałoby, żebyś wróciła i przestała się kręcić koło rodziny, która sprawiła, iż twoja siostra pozostanie samotną matką.

Rozbawienie znikło, tak szybko jak się pojawiło. Dotarł do mnie sens jego wypowiedzi. Po chwili jednak nastąpiło opamiętanie. To niemożliwe. Minęły trzy miesiące. Dlaczego akurat w tej chwili wyjeżdża z czymś takim? A może spotykała się z Jacksonem po ich zerwaniu. Tego nie mogłam być stuprocentowo pewna. Coś jednak w głębi mnie przeczuwało, że to zwykłe brednie. Znając też Tinę, mogłam być prawie pewna, że łgała, może nie co do samej ciąży, ale z pewnością co do ojca.

– O nie. Nie wrobisz mnie w to. Mam dosyć Tiny, ciebie i Elise. Dajcie mi w końcu spokój. Chcesz grać na cierpieniu tej rodziny? Twoja sprawa. Ja się do tego nie przyłożę – powiedziałam stanowczo, otwierając przy tym drzwi na oścież. – Wynoś się stąd.

– W co bardziej nie wierzysz? W to, że zaszła w ciążę po kilkumiesięcznym związku, czy w to, że grał na dwa fronty? – Musiał wycelować tam, gdzie wiedział, iż najbardziej mnie zaboli. Nienawidziłam tego jego wszystkowiedzącego, wrednego uśmieszku. Nienawidziłam jego i tego, co sobą reprezentował. Dbał tylko o siebie. Inni zawsze byli dla niego wyłącznie pionkami na szachownicy, które ustawiał jak mu się podobało.

– Nie dam się wciągnąć w twoją grę. Powtarzam po raz ostatni. Wynoś się.

– Zmężniałaś przez te miesiące. Może faktycznie powinienem był cię wypuścić z domu wcześniej.

– Nie wypuściłeś mnie, sama odeszłam.

– Naprawdę jeszcze w to wierzysz? – posłał mi ironiczny uśmiech i przekroczył próg. Odwrócił się i rzucił – to nie koniec. Porozmawiamy, gdy przetrawisz to, że od tej rodziny nie można uciec. Jesteś jej częścią, czy sobie tego życzysz, czy nie. A skoro tak, to masz względem niej obowiązki i najwyższa pora, byś do nich wróciła.

– Nigdy więcej mnie nie wykorzystasz. Znajdź sobie inną naiwną, która będzie się zajmować twoją zdzirowatą córeczką – warknęłam z nienawiścią i patrząc na złość kształtującą się w oczach Alana Wilsona zatrzasnęłam drzwi, zanim mógł coś jeszcze powiedzieć.

Kiedyś łudziłam się, że ojciec darzy mnie chociaż minimalnym uczuciem. Po pewnym czasie zorientowałam się, że dla ojca liczy się tylko zysk, nieważnejakimi sposobami osiągnięty. Z całą pewnością nie byłam dla niego rodziną. Pod tym pojęciem rozumie układ, w którym wszyscy wokół wypełniają jego rozkazy. Po śmierci mamy, wszystko się pogorszyło. Jednak nawet fakt, że miał romans, nie bolał tak, jak brak jakichkolwiek uczuć względem mnie.

Od dawna wiedziałam, że muszę stamtąd uciec. Udało mi się, jednak jak się okazało, jedynie połowicznie. Tylko dwóm osobom poszczęściło się opuścić Alana Wilsona skutecznie. Byli nimi moja mama i brat. Brakowało mi go, szczególnie w tej chwili. Chciałabym, by był tutaj, przy mnie.

Zamknęłam oczy, czując formujące się łzy, które chwilę później znów obficie spływały po moich policzkach. Czułam się zupełnie jakbym śniła niekończący się koszmar.

– Amarylis, dobrze się czujesz?

Z mojego świata przygnębienia wyrwał mnie głos przyjaciółki, o której zupełnie zapomniałam. Miałam rozmazany przez łzy obraz, jednak dostrzegłam zmartwienie malujące się na jej twarzy. Wzięłam od niej chusteczkę, którą mi podała i wytarłam oczy oraz nos. Byłam całkowicie wyczerpana emocjonalnie.

– Nie bardzo, ale poradzę sobie. Jak zawsze – odpowiedziałam po chwili. – Och, Danielle. Ja zupełnie nie wiem gdzie musiałabym pojechać, w jaki zakątek świata się udać, by ojciec mnie nie znalazł.

– Ale ja wiem.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Odłożyłam z powrotem wzięte przed chwilą płaszcz i torebkę. Usiadłam na fotelu, dając jej gestem dłoni do zrozumienia, by zrobiła to samo. Gdy tylko zajęła miejsce naprzeciwko, wzięła pozostawiony wcześniej kubek z herbatą. Przez chwilę trwającą dla mnie niczym wieczność, podniosła wzrok.

– Chciałam o tym z tobą tak, czy inaczej porozmawiać. John zaproponował wyjazd z San Francisco. Proszę cię, żebyś pojechała ze mną na to przeklęte ranczo Malcolma.

– Nie wydaje mi się, aby to był dobry pomysł. Myślę, że nie potrzebujecie z Malcolmem nieproszonych gości, zwłaszcza w obecnej sytuacji.

– Amy, słowo daję, że jeżeli jeszcze przez chwilę posłucham tych kretynizmów, które wygłaszasz od kilku dni, to cię własnoręcznie uduszę! – Danielle poderwała się gwałtownie z fotela i zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. Jak na niespokojnego ducha, wyglądała dość normalnie. Jednak, gdy nagle przystanęła i skierowała swój wzrok na mnie, zobaczyłam determinację w jej ciemnozielonych oczach.

– Kochał cię – powiedziała nagle.

– Słucham?

– Jackson, kochał cię. Rozmawiałam z Vanessą, jego siostrą. Wiesz, nigdy nie mogłam pojąć tego jak bardzo ją kochał. To była jedyna osoba, której się zwierzał. Opowiedział jej o tobie. – Ukucnęła naprzeciwko mnie i wzięła moje dłonie w swoje. – Amy, myślisz, że gdyby tu był, pozwoliłby ci samotnie zmierzyć się z twoim ojcem? Bo na tyle, na ile go znałam, mogę ci powiedzieć, że przerzuciłby cię przez ramię i nawet siłą zabrał tam, gdzie byłabyś bezpieczna. Dlatego proszę, pozwól jego rodzinie ci pomóc. Pozwól na to mnie.

Patrzyłam na te jej oczy pełne serdeczności i po raz pierwszy od kilku tygodni poczułam się prawie szczęśliwa. Docierało do mnie, co prawda powoli, ale mimo wszystko, że jednak miałam prawdziwych przyjaciół. Wzruszona, zamknęłam oczy usiłując się uspokoić. W końcu otworzyłam oczy, posyłając Danielle przelotny uśmiech.

– Dobrze, pojadę z tobą na to ranczo. Ale od razu zaznaczam, że jeżeli Malcolm po powrocie ze szpitala mnie stamtąd wykopie, bądź pośle w moją stronę choć jedno krzywe spojrzenie wskazujące na jego dyskomfort, to ci nie daruję!

– Nikt cię nie wykopie, moja w tym głowa – odparła z rozbawieniem Danielle, pukając się palcem w czoło.

Danielle

Po spotkaniu z ojcem, Amy stała się drażliwa. Udało mi się jednak ją trochę uspokoić. Wydało mi się, że po podjęciu ostatecznej decyzji co do tymczasowego zamieszkania na tym pożal się boże ranczu, przestała się nadmiernie zamartwiać o człowieka, który najwyraźniej nie darzył jej ojcowskim uczuciem. Od wizyty niespodziewanego gościa minęły dwa dni. Amarylis bez problemu udało się załatwić urlop. Jej szef z uśmiechem na twarzy miał jej oznajmić, że niezwykle trafnie wymyśliła wyjazd, bo ma dla niej zadanie, które spokojnie może realizować na odległość. Tak więc, moja przyjaciółka zachowała pracę, do której będzie mogła wrócić nawet po kilku miesiącach, zwłaszcza że obecnie interes aukcyjny miał chwilowy przestój.

Było mi przykro patrzeć na przyjaciółkę pogrążającą się w samotności. Nie miała nikogo, pomimo tego, że jej rodzina żyła. Czasami wydawało mi się, że byłaby szczęśliwsza, gdyby była sierotą.

Z westchnieniem zabrałam tacę z filiżankami herbaty i udałam się do małego salonu Amy, gdzie czekali John razem z Vanessą. Przyjechali tuż po oddaniu Malcolma w ręce najlepszych lekarzy. Czuwała nad nim Rosalie, która od razu po ich wylądowaniu przejęła pieczę nad bratem.

– Proszę – powiedziałam, podając im filiżanki.

– Dzięki, Danielle – uśmiechnęła się z wdzięcznością Vanessa.

– Powiedz nam, na czym w końcu stanęło z Amarylis? – zapytał John.

Od naszego ostatniego spotkania wydawało mi się, że znacznie posunął się w latach. Wydawał się dużo starszy, poważniejszy, smutniejszy. Vanessa z kolei, jakby wydoroślała. Nie przypominała w niczym tej spontanicznej i imprezowej dziewczyny, którą widziałam kilka miesięcy temu na spotkaniu rodzinnym z okazji urodzin jej matki. Śmierć Jacksona na wszystkich wpłynęła porażająco.

– Nie jest dobrze, ale też nie popada już w ten poprzedni amok w jakim się znalazła. – Przełknęłam nerwowo, by w końcu zebrać się na odwagę i zapytać. – John, wyjaśnij mi proszę, dlaczego nie mogę jechać do Nowego Jorku, by być przy Malu? Czego mi nie mówicie?

– Danielle, uspokój się. Po prostu lepiej będzie, jeśli spotkacie się w domu. Wiesz, Malcolm, podobnie zresztą jak Jackson, nigdy nie przepadali za szpitalami – odparła Vanessa.

– Niestety mamy też drobny problem z pracodawcą Jacksona, dlatego proszę cię o cierpliwość, kochanie – dodał John zmęczonym głosem.

– Zupełnie nie rozumiem, ale postaram się. Kiedy odbędzie się pogrzeb?

– Jutro.

Po słowach Vanessy zapadła cisza. Wiedziałam, że to będzie ciężki dzień dla całej rodziny Jacksona, nie wspominając już Amy. Po chwili zostały otwarte drzwi wejściowe, przez które weszła moja zmęczona przyjaciółka. Przed wyjazdem, Amarylis miała mnóstwo papierkowej roboty w pracy.

– Och, dzień dobry – przywitała się, zaskoczona widokiem naszych gości.

– Witaj, Amy.

John wstał i przywitał się z nią ciepło, biorąc ją w objęcia. Mogłabym przysiąc, że przez mgnienie oka widziałam wzruszenie na jej twarzy. Szybko jednak ustąpiło miejsca obojętności, w którą się ostatnio przyoblekała. Po chwili odstąpiła krok do tyłu i posłała wymuszony uśmiech Vanessie, która do niej właśnie podeszła.

– Pamiętam, że rozmawiałyśmy ze sobą kilka dni temu – odparła Amy, ściskając wyciągniętą przez Nessę dłoń. – Zadawałaś mnóstwo pytań.

– Cieszę się, że w końcu mogę cię poznać osobiście. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach – przyznała cicho. – I przepraszam, że tak na ciebie wtedy napadłam, ale musiałam poznać kilka odpowiedzi.

– Och, nie to miałam na myśli. Miło było mi z tobą rozmawiać – powiedziała z uśmiechem, nalewając sobie kawy. – Kiedy pogrzeb?

– Jutro. Zaraz po uroczystości wyjeżdżamy do Fort Worth w Teksasie – odezwał się w końcu John. Po chwili zaznaczył jeszcze – razem z tobą, Amy.

– Dobra, dotarło już to do mnie. Danielle potrafi być bardzo upierdliwa – szczerze zaśmiała się Amarylis, chyba po raz pierwszy od kilku dni.

W tej chwili usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Jęknęłam na myśl o kolejnym niespodziewanym gościu. Otwierając drzwi nie wiedziałam, że koniec naszych problemów to pojęcie względne, gdy chodzi o tę rodzinę.

– Witajcie! – Nawet uśmiech filmowego amanta nie wywołał wobec obecnych w pokoju zamierzonego celu. Chociaż... w cieniu tej buty z jaką Alec wszedł do mieszkania kryła się tłumiona rozpacz.

– Hejka, nie wyrzucajcie tego padalca jeszcze. Myślę, że może nam się bardzo przydać – rozbrzmiał rozbawiony głos Alec'a, który wyszedł zza przybysza. – Poznajcie Luciena. Był w ostatnich tygodniach cieniem Jacksona i ma ciekawe informacje dla nas.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top