Rozdział 6


Felix

Gdy dostałem się w końcu do szpitala, w którym leżał brat Andersona, okazało się, że już do niego dotarły te nędzne amerykańce. Szlag by to trafił! Musiałem się przedostać niezauważalnie i zorientować się, co ten skurczybyk im powiedział. Podjechałem na parking dla personelu, gdzie ostatnio często bywałem. Praktycznie rzecz biorąc to odkąd Wilson mnie zatrudnił, zwiedziłem więcej takich miejsc niezauważenie niż przez całe moje życie. Tu, w Durango wszystko zawsze płynęło swoim własnym, powolnym rytmem aż do momentu, kiedy zaczęto wydobywać srebro i złoto na dużą skalę. Teraz, co rusz można się tam napatoczyć na cholernych Amerykanów. Nas, Meksykańczyków traktuje się jak ludzi drugiej kategorii, a przecież to na naszym kraju żerują.

Gdy tylko zaparkowałem, skierowałem się ku tylnemu przejściu dla personelu. Jedna z sióstr jest moją znajomą i zawsze chętnie mi pomaga. Ach, kobiety! Jak łatwo nimi manipulować. Uśmiechnąłem się pod nosem. Zajrzałem do szatni dla lekarzy. Okazało się, że nie wszyscy zamykają szafki. Co za durnie! Zabrałem jeden z kitli i przebrałem się. Podszedłem do umywalki, by nieco się ogarnąć, po czym skierowałem się do recepcji. Tylko tam, w tym szpitalnym bałaganie mogłem odnaleźć moją ofiarę. Gdy stanąłem przy kontuarze, od razu rzuciły mi się w oczy karty pacjentów. Zacząłem je przeglądać, w czasie kiedy pielęgniarka była zajęta jakimś petentem.

– Jest – szepnąłem do siebie, gdy odnalazłem młodego Andersona. Pora zajrzeć do sali numer sto dziewięć.

Gdy dotarłem na właściwe miejsce okazało się, że pokój okupowany jest przez niewielki tłum mężczyzn. Podszedłem do jednej z tablic, udając kompletny brak zainteresowania, by zbliżyć się na tyle aby usłyszeć o czym rozmawiają.

– Panie Langerii, proszę mi wierzyć, że nie ma najmniejszej potrzeby, aby pan tu przebywał. Malcolm Anderson ma świetną opiekę, jak i ochronę – powiedział niskim głosem mężczyzna z brodą. Był świetnie ubrany, więc można domniemywać, że w FBI, albo w podobnej amerykańskiej bzdurze, zajmował wysokie stanowisko.

– To ja panu mówię, że wam nie podlegam. Tym bardziej mój znajomy nie ma obowiązku was słuchać. To jego syn i chce, aby dotarł do domu żywy, w porównaniu do jego drugiego dziecka, z którego właściwie pozostały jedynie szczątki. Śmiem dodać, że to dzięki wam i tej słynnej ochronie – warknął drugi z rozmówców. Po jego postawie można było się domyśleć, iż jest wojskowym, mimo że nie miał na sobie munduru.

– Niech pan nie wchodzi nam w drogę. Anderson jest dla nas ważnym świadkiem. Jedynym, który może nam powiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło. – Ważniak zmrużył oczy.

– Mam to w dupie. Teraz jest pod moją ochroną. To ty nie wpieprzaj się tam, gdzie cię nie chcą, Davis. Anderson chce, aby chociaż jeden syn wrócił w całości, skoro drugiego już doprowadziłeś do śmierci.

Bitwa na spojrzenia, zupełnie jak w przedszkolu, trwała w najlepsze. Jeśli dobrze jednak zrozumiałem tych mocarzy, prawdopodobnie ojciec młodych Andersonów wiedział już, że drugi syn przeżył. Musiałem jak najszybciej dowiedzieć się, czy z tym facetem jest jakikolwiek kontakt. A przede wszystkim, czy czegoś nie zdążył powiedzieć. Zatrzymałem się jednak, gdy na horyzoncie pojawił się lekarz. Podszedł do tych dwóch i przerwał ich wrogą dyskusję.

– Panowie, tutaj leżą chorzy. Pan Anderson ma rozległe oparzenia skóry. Poza tym, ogień objął również oczy. Nie wiemy jeszcze jak poważny jest ich stan. Gdy przyjdą wyniki, dam znać.

– Obudził się? – zapytał ten duży.

– Tak. Przykro mi pana rozczarować, panie Davis, ale pacjent nic nie pamięta. Ostatnie jego wspomnienie to urodziny siostry sprzed pół roku – odpowiedział spokojnie.

– Jezu! Przecież to kupa czasu. Czy jest szansa, że odzyska pamięć?

– Nie wiem. Jednak, po jego stanie mogę stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem, że raczej nie. A teraz przepraszam, zajrzę do pacjenta – powiedziawszy to, ruszył w kierunku sali, w której leżał Anderson.

Przestałem zwracać uwagę na tych dwóch gości, którzy znów się o coś wykłócali. Niczego nie pamięta. Odetchnąłem. Nie musiałem na razie wykonywać drastycznych ruchów. Usunąłem się więc z ich pola widzenia. Jeden trup mniej na koncie. Przynajmniej na tą chwilę. Wyjąłem komórkę i zacząłem się mu bezmyślnie przyglądać. Pora na telefon do Wilsona.

Danielle

- Amy, na litość boską! Musisz się ruszyć z tego łóżka!

Krzyczałam na nią, błagałam, próbowałam nawet przekupstwa. Na nic się to zdało. Amy odkąd obejrzała wiadomości i dowiedziała się o śmierci Jacksona leżała w łóżku, bądź snuła się niczym duch po domu. Nie wiedziałam już, co mogę dla niej zrobić. W tej chwili zrozumiałam, jak bardzo jest samotna. Nie miała tak naprawdę nikogo. Jej rodzina właściwie nie była żadnym oparciem. Jedynie jej brat mógł być jakąś możliwością wyjścia Amy z tego dziwnego stanu otępienia. Nie wiedziałam jednak jak się z nim skontaktować, by reszta rodziny nie odnalazła mojej przyjaciółki, która wyraźnie nie chciała mieć z nimi do czynienia.

Kilka godzin temu zadzwonił też John, że leci do Meksyku. Miałam nadzieję, że Malcolm nie grozi już niebezpieczeństwo. Wciąż jednak miałam w pamięci słowa wypowiadane przez jednego z dziennikarzy. Mój przyjaciel, który zawsze mnie wspierał, nie żył. Cały czas nie docierało do mnie, że więcej nie zobaczę tego zawadiackiego uśmiechu, przystojnej twarzy.

Spojrzałam ponownie na Amy. Westchnęłam głęboko zrezygnowana i wróciłam do salonu. Usiadłam na kanapie i schowałam twarz w dłoniach. Miałam tego wszystkiego dość. To mieszkanie przypominało teraz grobowiec. Cisza przenikająca człowieka aż do szpiku kości, przyprawiała mnie o nieustające dreszcze. W końcu się podniosłam. Znalazłam telefon pośród wszędzie walających się gazet. Na wszystkich widniały nagłówki mówiące tylko o śmierci Jacksona Andersona, współwłaściciela jednej z największych firm inwestycyjnych. Zebrałam wszystkie te szmatławce i wyrzuciłam do kosza. Już miałam napisać do Johna prosząc o poradę, gdy gdzieś w mieszkaniu rozbrzmiał telefon Amarylis. Odszukałam go i spojrzałam na wyświetlacz. Dzwonił jej szef. No, to teraz będzie zmuszona zwlec swoją dupę z wyrka. Zadowolona ruszyłam pewnym krokiem do jej sypialni. Stanęłam tuż przy łóżku podsuwając jej telefon pod sam nos.

- Warkers do ciebie! – wrzasnęła jej prosto do ucha.

Amarylis, niczym dziecko przyłapane na gorącym uczynku poderwała się zszokowana i wygramoliła z pościeli, chwytając w panice swój telefon. Danielle wiedziała, jak ważna jest dla niej praca. Było to jedyne, co osiągnęła z takim trudem i najwyraźniej nie miała ochoty wypuścić z rąk.

- Pan Luis? – odezwała się, gdy tylko po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiał głośny, jakby rozgniewany głos. Amarylis od razu skuliła się i odsunęła nieco od ucha telefon, z którego wciąż słychać było gniewne krzyki. Nie mogłam do końca rozróżnić słów, które stanowiły zlepek wściekłej reprymendy, ale po minie Amy wywnioskowałam, że ona też ma z tym niemały problem.

- Przepraszam szefie, ale mógłby pan powtórzyć, nieco wolniej. Wydaje mi się, że mam drobny problem z połączeniem.

Po wysłuchaniu ponownej przemowy Luisa Warkersa, Amy odłożyła komórkę i spojrzała na mnie z zamyśleniem. Patrzyła, ale jakby nie widząc. Myślami była pewnie zupełnie gdzie indziej.

- Muszę jechać do Memorandum. Luis był najwyraźniej wzburzony, tylko do końca nie wiem dlaczego. Nie mogłam zrozumieć jego gniewnych warknięć. Danielle, zajmiesz się tutaj wszystkim?

Nie mogłam za nią nadążyć. Mówiła z szybkością karabinu maszynowego i tak nagle ocknęła się z poprzedniego otępienia, że nadal spoglądałam na nią w szoku. Zamrugałam kilkakrotnie, próbując to wszystko ogarnąć.

- Amy, ale czy ty na pewno chcesz iść do pracy?

- Muszę. Nie mogę pozwolić aby Luis mnie wyrzucił. Musiałabym wówczas wrócić do rodziny, a tego nie mogę uczynić. – Po tych słowach ruszyła do sypialni.

Pokręciłam głową niedowierzając w to, czego byłam właśnie świadkiem. Ona była chyba w jakimś dziwnym transie, odgradzając się od dość ponurej rzeczywistości. Usiadłam na kanapie i zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak życie w jednej chwili może się tak drastycznie zmienić. Jedno zdarzenie i nasze marzenia, przyszłość znika, często w otchłani czarnej rozpaczy.

Spojrzałam na zamknięte drzwi, za którymi słychać było Amarylis przetrząsającą szafę. Może, to były etapy żałoby, o których mówiła mi mama? Chyba powinnam do niej zadzwonić. Jako psychiatra, z całą pewnością wiedziałaby, co powiedzieć i zrobić, by Amy poczuła się lepiej. Po chwili usłyszałam z kolei dźwięk mojego telefonu. Bez spojrzenia na to, kto dzwoni, po prostu odebrałam.

- Tak? – w moim głosie słychać było zmęczenie.

- Danielle? Wszystko w porządku?

- Och, John. To ty. Tak, jakoś sobie z Amy radzimy. – Zaskoczenie, to mało powiedziane, co w tym momencie czułam. Przecież miał odebrać Malcolma, przynajmniej tak wywnioskowałam z jego ostatniego sms'a.

- To dobrze – odparł niepewnie. – Za kilka godzin będziemy na miejscu. Jeszcze nie wiem, w jakim dokładnie stanie jest Malcolm.

- Mam nadzieję, że nie jest bardzo źle. Nie powinieneś lecieć sam.

- Nie jestem sam Danielle. Porozmawiamy jak będę coś wiedział. Muszę kończyć. Trzymajcie się. – Po chwili, jakby wahania dodał – jak możesz, zabierz Amarylis ze sobą i pojedźcie na to ranczo, które kupił Mal. Boję się, że ktoś was może niepokoić. Zrób to, dobrze?

- W porządku. Pojedziemy. – Nie chciałam się z nim sprzeczać, szczególnie w tak trudnej dla niego chwili. Chociaż nie miałam pewności, czy w sytuacji chaosu w życiu zawodowym, Amarylis zgodzi się opuścić miasto.

- Dziękuję. Postaram się tam wysłać resztę rodziny, jeśli nie będzie ci to przeszkadzać.

- John, dobrze wiesz, że jesteście dla mnie rodziną. Oczywiście, że nie będzie mi to przeszkadzać. A poza tym, tamto miejsce należy do Mala, nie do mnie – Usłyszałam jego westchnienie ulgi, połączone z irytacją. Wiedziała, że wszelkie napomknięcie o prawie własności jakoś dziwnie go zawsze wkurzało.

- Kupił je dla ciebie – odparł jakby miał ochotę mi to wytatuować na czole. - Opiekujcie się sobą nawzajem. Odezwę się później. - Po tych słowach przerwał połączenie. Przez chwilę patrzyłam na wygasły ekran, intensywnie myśląc o tym, co powiedział. Kto niby miałby nas nachodzić i po co? Zupełnie jakbym myślami przyciągała dzisiejszego dnia kłopoty, rozległ się dzwonek do drzwi.

- Amy, zamawiałaś coś?! – krzyknęłam w stronę zamkniętych wciąż drzwi.

- Żartujesz?! – usłyszałam w odpowiedzi.

Uśmiechnęłam się do siebie. Czułam, że odzyskałam kawałek mojej przyjaciółki. Lepsze wciągnięcie przez wir pracy, niż niezgłębiona rozpacz. Dużo bardzie raźnym krokiem podeszłam do drzwi i otworzyłam je z rozmachem. Nic jednak nie przygotowało mnie na gościa, który ukazał mi się przed oczami. Zamurowało mnie. Tak, to najlepsze określenie.

- No, i kogo przyniosło? – Amy właśnie podeszła do mnie i spojrzała na osobę wciąż stojącą w progu. – Jak mnie znalazłeś?

- Ja też się cieszę z tego spotkania, córko.

Tom

Od samego początku Kenneth Davis działał mi na nerwy. Miał chronić Jacksona, a doprowadził do jego śmierci i okaleczenia Malcolma. Ten dupek nie potrafił się nawet przyznać do błędu. W dodatku upierał się przy przydzieleniu ochrony Malcolmowi, mimo że jego ostatnie działania nic nie dały, a wręcz doprowadziły do śmierci jednego z jego ludzi.

Gdy trzy dni temu zadzwonił do mnie John z prośbą bym sprawdził, co się dzieje z jego synami, nie sądziłem, że zastanę tutaj istne cmentarzysko. Po zbadaniu budynku, a raczej tego, co z niego zostało miałem już pewność – biurowiec podpalono. Nie mogłem dokonać dokładnych oględzin, ponieważ wkroczył wszechwiedzący Davis z tą swoją legitymacją agencji bezpieczeństwa. Nie wiedziałem w jaki sposób uzyskał pozwolenie na działanie tutaj, ale z pewnością musiał pociągnąć za kilka sznurków. Zatem jak zawsze, wszyscy wokół grali niczym marionetki dla wielkiego Davisa.

Wyciągnąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer Andersona seniora.

– Tak?

– John, jak się czujesz? – zapytałem z wahaniem.

– Głupie pytanie, Tom. Jestem w drodze. Wylądujemy za pół godziny.

– Przyjechać po ciebie?

– Nie. Zostań przy Malcolmie. Wolę, by go chronił ktoś, komu ufam.

– Dobrze.

Ta krótka rozmowa potwierdziła tylko jedno, to będą najgorsze chwile tej rodziny jakie kiedykolwiek dane było im przeżyć. Pamiętałem jeszcze radość Johna, gdy jego synowie skończyli szkoły z wyróżnieniem. Teraz będzie musiał pochować jednego z nich.

Przetarłem twarz dłonią, czując zmęczenie coraz bardziej biorące górę nad jego upartą naturą. Ta robota nigdy nie była dla Jacksona. Wiedziałem to, mimo że on sam zapewniał, iż jest to coś, co chce robić. Ostatnio jednak, sam popadał w coraz większe wątpliwości. Praca dla agencji rządowych była wyjątkowa i nie każdy dawał sobie z nią radę. Chciał odejść, jednak Killian nie dawał za wygraną. Widział jak bardzo jest mu potrzebny, jak wartościowym był agentem. Chciał za wszelką cenę zatrzymać młodego w swoich szeregach. Pięknie się to skończyło, doprawdy cudownie – pomyślałem sarkastycznie.

Skierowałem się ku pokojowi, w którym leżał Malcolm. Otworzyłem drzwi i wślizgnąłem do środka. Podłączony do wielu przewodów, cały w bandażach, młody Anderson wyglądał nader żałośnie. Usiadłem na jednym z krzeseł stojących przy łóżku. Czułem się w tej chwili strasznie staro. Tak jakby uciekło z mojego ciała całe powietrze. Byłem świadkiem tego, jak Jackson i Malcolm dorastali, jak rozpoczynali swoje młodzieńcze życie.

Zamknąłem oczy. Zmęczenie zaczynało dawać o sobie coraz bardziej znać. Nie mogłem jednak pozwolić, by wzięło nade mną górę. Musiałem strzec tego chłopaka. Tylko tyle mogłem w tej chwili zrobić.

Po godzinie drzwi otworzyły się z hukiem. Odwróciłem się w tamtą stronę. John stał jak marmurowy posąg. Podniosłem się powoli, zapinając marynarkę. Podszedłem do przyjaciela, położyłem dłoń na jego ramieniu i uścisnąłem w geście pocieszenia, by następnie wyjść z pokoju, pozostawiając samego ojca z synem.

Gdy dotarłem do małej kafeterii mieszczącej się na parterze budynku, zamówiłem kawę i przysiadłem przy stoliku w kącie. Po paru minutach, przede mną pojawił się parujący kubek niosący mocny zapach kawy. Spojrzałem w górę, by podziękować domyślnej kelnerce, gdy mój wzrok spoczął na ciemnych oczach i smutnym uśmiechu.

– Nessa – wyszeptałem zszokowany. Przecież powinna być teraz w Anglii!

– Vanessa – poprawiła mnie dziewczyna stojąca przede mną, groźnie mrużąc oczy. W tej chwili bardzo przypominała Jacksona. – Kiedy ty w końcu zapamiętasz, że nie znoszę tego zdrobnienia.

– Przepraszam. Dla mnie chyba już na zawsze pozostaniesz małą Nessą – uśmiechnąłem się po raz pierwszy od kilku dni. – Co tu robisz?

– Wiesz, Tom, ostatnio chyba ktoś ci wyprał mózg. Zadajesz bardzo głupie pytania. Alec do mnie zadzwonił – powiedziała, siadając naprzeciwko mnie.

– Aha.

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – sarknęła. Wlała do swojej filiżanki trochę mleka, dodając jeszcze trzy łyżeczki cukru. Patrzyłem na to wszystko z niedowierzaniem. Aż dziw, że ta dziewczyna jeszcze nie ma cukrzycy. Podniosła wzrok i zmarszczyła brwi. – Co się tak właściwie stało?

– Nie wiem. Zadzwonił do mnie twój ojciec i poprosił, bym sprawdził co się dzieje z chłopcami. Gdy przybyłem na miejsce, okazało się, że zrobiono już badania szczątków znalezionych pod zgliszczami budynku. A tych co przeżyli, przewieziono do szpitala. Wiem tylko, że było to podpalenie. – Szczerość, to była jedyna droga dla tej dziewczyny. Zawsze wiedziała, kiedy się ją okłamywało. Nie było zatem sensu owijać niczego w bawełnę. Z tą stratą mogła się pogodzić tylko wówczas, gdy będę walił prosto z mostu. Taka już była Vanessa Anderson – najmłodsza z licznego przychówku jego przyjaciela.

– Jesteś całkowicie pewien, że to był Jakcson?

– Vanesso, co mam ci powiedzieć? Że to nie był on? Nie mogę. Wszystko wskazuje na to, że twój brat nie żyje, choć chciałbym, żeby było inaczej.

– Tom, dobrze wiesz, że gdy Jackson bardzo chce, potrafi sprawić by to, co jest na pierwszym planie, wyglądało realnie. Już raz tak było, w Belgii.

– Wiem, ale to była zupełnie inna sytuacja i ty dobrze o tym wiesz, choć nie powinnaś – westchnąłem z rozdrażnieniem. Ta dziewucha stanowczo za dużo wiedziała.

– Ale to Jackson! – po jej policzkach zaczęły spływać łzy.

– Nessa, tak mi przykro.

– W dupie mam twoje współczucie! Chcę mojego brata z powrotem! – krzyknęła z wściekłością tak głośno, że ludzie siedzący w kafejce z przerażeniem zaczęli spoglądać w naszą stronę. Wstała gwałtownie, aż krzesło upadło z hukiem na podłogę.

– Nessa – zacząłem, również się podnosząc, jednak szybko mi przerwała.

– Tylko Jacksonowi wolno było tak na mnie mówić! Więc do cholery przestań!

Patrzyłem zupełnie bezradnie na wybiegającą dziewczynę. Przymknąłem oczy. Co teraz będzie? Ile osób jeszcze zostanie skrzywdzonych, by Kenneth mógł osiągnąć swój cel?

***

Po kilku godzinach załatwiania formalności związanych z przewiezieniem obu Anderson do Stanów, byłem jeszcze bardziej wykończony. Na dodatek właśnie tu, pod drzwiami pokoju Malcolma musiałem natknąć się na Kennetha. Nie był jednak sam. Z tego, co zdążyłem zauważyć prowadził nader ożywioną rozmowę z Vanessą, którą bezskutecznie usiłował uspokoić John. Zmarszczyłem brwi. Co się tu, do cholery, znów wyprawia?

– Coś się stało? – zapytałem od razu, gdy podszedłem do nich.

– Tak, stało się! Ten idiota nie chce mi nic powiedzieć! – warknęła Vanessa, kierując rozgniewane spojrzenie w moją stronę.

– Ale o czym?

– O moim bracie. Mieli lecieć do Toronto. Dlaczego zatem wylądowali w Meksyku?!

– Jak to, do Toronto? – zapytał równie zdziwiony John.

– Naprawdę nie mam pojęcia skąd masz te informacje, ale one są nieprawdziwe – tłumaczył na pozór spokojny Kenneth. Widziałem jednak, że żyła na jego szyi powiększyła się.

– Vanesso, skąd wiesz, że twoi bracia mieli lecieć do Toronto? – przejąłem inicjatywę, zanim ta niewielka kobietka rzuci się z pięściami na Davisa. A wiedziałem, że potrafi być bardzo niebezpieczna, mimo niepozornego wyglądu. W końcu szkolił ją Jackson.

– Powiedział to Amarylis, zanim wyleciał.

– Możliwe, że kłamał.

– Nie jej! Kochał Amy, ale przez tego kretyna – wskazała gniewnie na Kennetha. – Musiał zacząć spotykać się z tą dziwką, Tiną!

–Vanesso! – wykrzyknął oburzony John. – Zważaj na słowa, młoda damo.

– Nie zamierzam. Tato, wszystko co się wydarzyło, to wina tego imbecyla, który nie potrafi przymknąć jednej gnidy bez ponoszenia ofiar i dziwki, która się mieniła siostrą Amy. Nie daruję ci tego, bądź pewien! – ostatnie zdanie skierowała do Kennetha, który jak mi się wydawało, lekko się skulił. Nie trzeba było jednak długo czekać na odzyskanie przez niego formy.

– Jackson nie mógł zwierzyć się nikomu z jego misji. Nie sądzę, by Amarylis Wilson była odpowiednim źródłem wiedzy. Jest córką człowieka, który jest zwykłym złoczyńcą. – Jego twarz była wręcz czerwona ze wzburzenia.

– Amy nic nie łączy z rodziną poza krwią. I jestem przekonana, że Jackson powiedział jej prawdę. To ty kłamiesz, a ja chcę wiedzieć dlaczego.

Spojrzałem najpierw na wypowiadającą się z pewnością siebie Vanessę, następnie zwróciłem wzrok na Kennetha. I wtedy, w tej jednej chwili wiedziałem już na pewno – kłamał. I to z premedytacją. Nawet w tej chwili. Nie zdradzi się jednak. Właściwie, poza wściekłością mogłem dostrzec zalążki niepokoju malującego się za fasadą pewności siebie.

– Wynoś się stąd, Davis. Nic tu po tobie. Twój agent nie żyje, zatem twoja rola tutaj jest skończona – mój głos był lodowaty. Oszust odwrócił się w moją stronę z ledwie powstrzymywaną irytacją.

– Mylisz się. Jackson miał przy sobie pendrive'a z ważnymi informacjami. Musimy go odzyskać.

– Gówno mnie to obchodzi. To już wasz problem. Zejdź nam z oczu, albo pogadamy w zupełnie inny sposób.

– To jeszcze nie koniec – warknął Kenneth, szybko odchodząc w stronę windy.

– On coś ukrywa – z zamyślenia wyrwał mnie zirytowany głos.

– Wiem. Teraz jednak musimy wydostać stąd twojego brata, zanim wróci tu z nakazem.

– Z jakim znów nakazem?! – odezwał się w końcu John, który do tej pory pozwalał kierować rozmową córce.

– Cóż... Jackson był agentem...

- Wiem, kim był mój syn. Wierzę jednak, że Davis nie zgłosi zaginięcia dowodów swoim szefom. Byłaby to dla niego śmierć w agencji.

- Owszem, ale z tego, co zdążyliśmy się dowiedzieć Jackson włączył w swoje działania brata. Jego celem zaś pierwotnie miało być zupełnie inne miejsce. Zaginął też pendrive z jakimiś danymi. Mają tylko Mala. Zrobią wszystko, by został objęty ich ochroną. Jest tu więcej niewiadomych niż myślałem.

– Dlaczego właściwie przylecieli tutaj, skoro Jackson powiedział, że udaje się do Toronto w interesach. Malcolm miał lecieć sam, ale Jackson się nie zgodził.

– Po co właściwie mieli znaleźć się w Toronto?

– Malcolm pod nieobecność brata zajmował się nowymi inwestycjami. Miał podpisać umowę z Dimitrim Chasterem, tyle wiem – odparł John z zamyśleniem.

– Coś mi mówi, że Mal może nam sporo wyjaśnić. Szkoda tylko, że nic nie pamięta.

– Albo nie chce pamiętać – odezwał się w zamyśleniu Anderson, siadając na jednym ze stojących krzeseł pod ścianą.

– Przepraszam. – Odwróciliśmy się jak na komendę w stronę, z której dobiegł głos. Obok drzwi stał lekarz Malcolma. Nawet nie zauważyliśmy kiedy do niego wszedł. – Pan Malcolm Anderson ponownie się obudził. Powinniście do niego wejść.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top