Rozdział 3
Jackson
– Hej, braciszku kochany! – Malcolm krzyknął przez całą długość terminalu. Schowałem twarz w dłoniach. Boże, czy on nigdy się nie zmieni? Stanowczo za dużo czasu spędzał z Alekiem.
– Cześć, Mal. Też miło mi cię znów widzieć. Ale teraz bardzo cię proszę, przymknij się. Jesteśmy w miejscu publicznym, a nie na twoim ranczu.
– Ej, nie śmiej się z mojego rancza. Danielle się podoba.
– Tak? Od kiedy? Gdy byłem u was ostatnio, stwierdziła że nie zamierza paść krów – zaśmiałem się. Dobrze pamiętałem reakcję narzeczonej brata, gdy ten powiedział, że w prezencie ślubnym otrzyma od niego ranczo. Chyba wciąż jest w szoku, skoro jeszcze go nie wykopała razem z tą jego hacjendą.
– Noo, w końcu się przekona, a na razie będzie to nasza baza wypadowa na wakacje – przyznał niechętnie.
– Myślę, że na wakacje, to ona wolałaby się wybrać na Karaiby albo na jakąś rajską wyspę, ale nie na ranczo w Teksasie – przekonywałem go dalej. Próbowałem pomóc Nel jak tylko mogłem, ale do tego durnia nic nie docierało. Jedyna nadzieja w tym, że Malcolmowi w końcu się to znudzi. – Zdaj swój bagaż, bo nie zamierzam spóźnić się przez twój leniwy tyłek na samolot.
– A z ciebie taka sama zrzęda jak zawsze. Nic się nie zmieniłeś. – Odszedł objuczony walizkami w stronę kas.
Po chwili wrócił i ciężko opadł na miejsce obok mnie. Przez kilka minut patrzył przed siebie nic nie mówiąc. To było do niego niepodobne, więc zacząłem się martwić.
– No dobra, co ci jest? – zapytałem, odkładając gazetę.
– Wiesz, Nel wciąż jest zabiegana. Lata po sklepach, załatwia sprawy związane ze ślubem. Kupując ranczo, chciałem ją oderwać od tego wszystkiego, ale i też rozbawić. – Położył głowę na oparciu i wbił wzrok w sufit. – Nie wiem, kiedy ostatnio się odprężyła i po prostu śmiała.
– Mal, ona cię kocha i bardzo jej zależy, by dzień waszego ślubu był wyjątkowy – powiedziałem z lekkim wahaniem. To były sfery, w które normalnie nigdy nie wkraczałem. Ale tym razem chodziło o szczęście mojego brata. – Bądź dla niej oparciem i daj jej odczuć, że tobie ten dzień też nie jest obojętny. Tak, przynajmniej mówiła matka do Brada, gdy mu odbijało przed ślubem. Na razie raczej jej nie pomagasz swoimi dziwnymi zakupami.
– Ale to ranczo jest piękne – zaczął się bronić rozmarzony. – Naprawdę! Nie patrz na mnie jak na wariata. Nie było cię tam.
– Dobra, polecę tam, gdy załatwię swoje sprawy – dałem w końcu za wygraną. Skoro tak bardzo mu zależy na tym ranczu i mojej opinii, to będzie ją miał.
– Dzięki. Zobaczysz, spodoba ci się tam tak, jak mnie – odparł z wdzięcznością.
– Na pewno – mruknąłem.
Po chwili usłyszeliśmy komunikat, że nasz samolot został już podstawiony i mamy skierować się do odprawy. Po wejściu na pokład i zapakowaniu bagażu podręcznego, rozsiadłem się w fotelu i z rozbawieniem przyglądałem Malcolmowi, który nadal próbował upchnąć swoją torbę w schowku. Nawet wciskanie łokciem nie dawało oczekiwanych rezultatów. Dopiero potężnie zbudowany facet, który właśnie przechodził obok, kierując się na swoje miejsce, wziął pod pachę Malcolma, swobodnie wepchnął torbę do schowka i zamknął go, stawiając mojego brata z powrotem na ziemi. Cała sytuacja wyglądała przekomicznie. Amy padłaby ze śmiechu, pomyślałem.
Amarylis... miałem nadzieję, że gdy skończy się ta cała sprawa z jej ojcem, wybaczy mi to, co zamierzałem zrobić. Teraz jednak, nie było czasu na marzenia. Musiałem skupić się na umowie, którą mieliśmy podpisać z Wilsonem. Wiedziałem, że nie będzie łatwo przekonać Dimitriego Azalli, by zostawił na lodzie swojego kumpla z dawnych lat na rzecz naszych propozycji. Choćby nie wiadomo jak dobre by nie były.
Zamknąłem mimo wszystko oczy, zmęczony nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Poczułem jeszcze jak Malcolm siada obok z westchnieniem ulgi. Chwilę później odpłynąłem...
Poczułem delikatnego dotknięcia i przyprawiającego o przyjemny dreszcz szeptu. Otworzyłem oczy i odwróciłem głowę w stronę, z której dochodził głos. Jednak nikogo tam nie było. Rozejrzałem się wokół. Dostrzegłem kobietę ściągającą sukienkę. Podeszła do mnie, jednak nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Była niewyraźna, choć czułem ją tuż przy sobie. Jej piękne ciało przyciągało mnie niczym magnez. Wyciągnąłem ku niej dłoń. Opuszkami palców przesunąłem po lśniących włosach. Gdy dotarły do nasady jej szyi, poczułem jak przez jej ciało przeszły delikatne dreszcze. Wiedziałem, że podoba jej się to, co robiłem i sposób, w jaki jej dotykałem. Przerzuciła jedną ze swoich długich, zgrabnych nóg tak, że teraz siedziała na mnie okrakiem. Uświadomiłem sobie, że mój członek obudził się, kiedy stanął na baczność. Była niczym spełnienie najśmielszych snów. Chciałem przyjrzeć się jej twarzy, spojrzeć w oczy. Gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem śliczną buzię w kształcie serca i głębokie spojrzenie oczu w kolorze płynnej czekolady.
– Liss... – wyszeptałem zaskoczony.
– A kogo się spodziewałeś? – zaśmiała się śpiewnie, po czym zeszła z moich kolan, wyciągając do mnie dłoń. Gdy ją pochwyciłem, spojrzała na mnie poważnie. – Chcę ci coś pokazać.
– Akurat teraz? – napięty do granic możliwości, nie miałem ochoty na wycieczki, a na coś zgoła innego.
– To się już wydarzyło – odparła enigmatycznie, pociągając mnie za sobą.
Po chwili dotarliśmy do drzwi, które przypominały mi jedne z tych w domu Wilsonów – duże, podwójne i misternie rzeźbione.
Amy zbliżyła się do klamki, po czym ją nacisnęła. Przez szczelinę dotarła do moich oczu niewielka poświata. W owym pomieszczeniu musiała palić się jakaś słaba lampka lub świece. Już miałem razem z Amy przekroczyć próg, kiedy poczułem ostre szarpnięcie za ramię.
– Jackson! – usłyszałem przebijający się przez mój umysł głos brata, który po chwili skierował się najwyraźniej w stronę kogoś innego. – Nigdy w życiu nie spał tak mocno. Może coś mu się stało? – Poczułem ponowne szarpnięcie i nagle otworzyłem oczy, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że miałem je zamknięte. Zupełnie jakbym przez chwilę był poza własnym ciałem. – No, nareszcie! Już myślałem, że to jakiś udar czy coś. Danielle, nie wspominając już o twojej matce, by mnie zabiły gdyby przy mnie cię szlag trafił!
– Zamknij się wreszcie! – warknąłem. Czułem doskwierający ból głowy, jakby ktoś przyłożył mi w nią jakimś ciężkim narzędziem. Byłem zupełnie otępiały.
– Ładnie się odwdzięczasz za moją troskę. Serdeczne dzięki! – Gdy zobaczył mój przeszywający go wkurzony wzrok, dał spokój i zapytał szybko – Przynieść ci coś do picia?
– Wodę.
– Na pewno nie chcesz czegoś mocniejszego? Wyglądasz jak żywy trup.
– Na pewno. Na spotkaniu muszę mieć w miarę trzeźwy umysł, a alkohol mi w tym nie pomoże.
Gdy tylko odszedł w stronę zmartwionej stewardesy, wróciłem myślami do snu. Bo to, że nie była to prawda, dotarło do mnie z chwilą, gdy zobaczyłem nad sobą jakże uroczą twarz Malcolma. W głębi duszy chciałem, by tak właśnie było. Amy i ja, i nikt więcej. Nie mogłem jej tego zapewnić, jeszcze nie teraz. Musiałem najpierw pozbyć się tego cholernego zadania jakie na mnie spadło.
Czy zawsze musi stać się to, czego najmniej akurat oczekujemy? Jeśli chodzi o mnie, to tak. Gdybym nie spotkał Amy w galerii, gdybym nie dostał zadania... Nie! Gdyby to wszystko się nie wydarzyło, nigdy nie poznałbym kobiety, przy której cały świat przestaje istnieć i liczy się tylko ona. Czułem się lepiej, gdy była obok. Nigdy nie wierzyłem w te brednie o miłości i wiecznym oddaniu jednej kobiecie. Dopiero, kiedy jakiś pieprzony gnojek w za dużym pampersie pierdolnął mnie jakąś jebaną strzałą w dupę, dotarło do mnie o co chodzi z tym całym miłosnym gównem.
Odchyliłem głowę do tyłu, zastanawiając się, jaki ten świat jest dziwny i jak wszystko może się zmienić w jednej chwili. Nie sądziłem, że spotkam Amarylis w Paryżu. Słyszałem oczywiście, że wyjechała z domu niczego nikomu nie mówiąc. Nikt z jej rodzinki nie rozmawiał ze mną od miesięcy. Dokładniej, odkąd powiedziałem Alanowi, że jego córka jest dziwką i nie chcę jej więcej widzieć na oczy. Dostałem wtedy po mordzie, ale cóż... Tego mogłem się przecież spodziewać, nawet nie znając jego znikomego poziomu moralności, a znałem. Każdy normalny ojciec by mi po takich słowach zniszczyłby mnie. Moim niesamowitym źródłem informacji był Tobias, któremu gęba nigdy się nie zamykała. W sumie, nawet lubiłem tego gościa. Młody gnojek miał zadatki na porządnego człowieka, nie to co jego ojciec. Aż dziw, że spłodził tylko jedną dziwkę, a dwójkę ma ponad przeciętnie udaną. W sumie, obserwując relację pomiędzy Amy i Toby'ego łatwo można zauważyć, że bardziej dogadują się ze sobą, niż z Tiną. Na wspomnienie jej ostatniego rendez–vous aż się wzdrygnąłem. Dziwne było, że udało mi się ujść z życiem, a raczej z moją nieistniejącą od dawna cnotą przed tą wariatką. Odetchnąłem głęboko. Moje życie jest tak popieprzone, że chyba bardziej już nie będzie. Gdy o tym myślałem, nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo się myliłem...
Amy
Rosalie wymaglowała mnie jak tylko umiała najlepiej. Wiedziałam, że tak właśnie będzie. Ale cóż... Chyba przeżyłam, tak mi się wydaje. Z pewnością przyjaciółce pozostawiłam niedosyt, co poprawiało mi nieco nastrój. Teraz, niestety czekała mnie cholernie długa odprawa paszportowa i powrót do Stanów. Tam już niedługo miałam się spotkać z Jacksonem.
Do tej pory nie mogę uwierzyć, że wpadłam na niego w Paryżu. To tak, jakby przeznaczenie nagle zaczęło działać na moją korzyść. Rosalie właśnie siedziała obok mnie, przeglądając ze znudzeniem jakiś magazyn plotkarski. Kilka godzin wcześniej dowiedziałam się, że ona, Brad oraz Alec lecą razem ze mną. Rosalie stwierdziła, że skoro w ciągu najbliższego miesiąca Warkers nie zamierza organizować aukcji na taką skalę jak ta ostatnia, nie ma zamiaru siedzieć sama, nawet jeśli tym miejscem jest osławiony Paryż. Wolała wrócić razem ze mną. Normalnie byłam wzruszona. Rozejrzałam się wokół, ale panów nie było jakoś widać.
– Pewnie siedzą w kasynie – odezwała się nagle Rose, nawet nie podnosząc wzroku znad gazety.
– Słucham? – zdezorientowana spojrzałam na nią. W końcu raczyła na mnie popatrzeć.
– Alec i Brad są pewnie w kasynie. Alec stwierdził, że skoro ma czekać na odlot dwie godziny, to może chwilę sobie poużywać w pokera. – Posłała mi krzywy uśmiech.
– Kapuję – przyznałam nieśmiało.
– Och Amy, przecież... – nim dokończyła, przerwał jej dźwięk telefonu. – Tak? Ach, to ty. Jak tam Malcolm? – przez chwilę przysłuchuje się słowom z coraz większym uśmiechem. - Czyli tak, jak mówiłam Alekowi. Tak, jest razem z nami... No jak to, z jakimi nami? Z Bradem, ze mną i Amy... Och, tak, siedzi obok mnie i patrzy jakbym była wariatką... Och, bo zadajesz głupie pytania, Jacksonie... Dobra – warknęła na koniec, a następnie wyciągnęła w moją stronę telefon. – Masz. Mój, pożal się Boże, braciszek chce z tobą rozmawiać. Ja idę po tych debili i mam nadzieję, ze nie roztrwonili całej wypłaty.
– Słucham? – zapytałam cicho do niewielkiego przedmiotu w mojej dłoni, patrząc na oddalającą się Rosalie.
– Liss, nie spodziewałem się, że uda mi się z tobą porozmawiać – odezwał się głęboki głos. Nawet gdyby Rose mi nie powiedziała, poznałabym go bez wahania.
– Cóż... Rosalie nie chciała zostać sama w Paryżu, więc wzięła chłopaków za fraki i siedzą teraz ze mną w oczekiwaniu na samolot. – Uśmiechnęłam się do siebie na myśl o znerwicowanej Rosalie.
– Przykro mi. Moja siostra ma ciężki charakter, ale jest kochana, gdy się ją lepiej pozna – roześmiał się. Dźwięk ten w pewien sposób ukoił moje skołatane i zadręczone serce. – Nie mogę się doczekać, kiedy znów cię zobaczę – odezwał się po chwili ciszy.
– Ja też – wyszeptałam. Zamrugałam, próbując odegnać nieproszone łzy. - Jak ci minęła podróż?
– Właściwie cały czas mija. Niedługo wylądujemy – odparł ze znużeniem. – Nie znoszę latać z Malcolmem, moim drugim bratem. Jest upierdliwy i wnerwiający – wyżalił się niczym małe, naburmuszone dziecko.
– Oj, nie może być aż tak źle – zaśmiałam się.
– Może, może. Amy, muszę kończyć, bo ta namiastka faceta wraca z podboju barku na pokładzie.
W odpowiedzi zachichotałam, po czym pożegnałam go. Nagle pojawiła się wkurzona Rosalie. Za nią ze skruszonymi minami podążali Alec i Brad.
– Co się stało? – zapytałam zmartwiona.
– Co się stało?! – wykrzyknęła Rose z wściekłością, szybko jednak się opanowała i usiadła obok mnie z głębokim westchnieniem. Wskazała dwóch skruszonych mężczyzn i powiedziała – ci kretyni zagrali z miłą staruszką w pokera.
– Nie bardzo rozumiem, gdzie tu widzisz problem. – Spojrzałam na nią, zastanawiając się, co jest takiego strasznego w pokerze ze staruszką. Chyba, że ograli ją do gołego.
– Problem w tym, że tych dwóch kretynów przegrało z ową miłą staruszką ponad trzy TYSIĄCE euro! – podkreśliła przedostatnie słowo. – Okazało się, że urocza starsza pani to wytrawny gracz. A ci debile myśleli, że łatwo ją ograją, bo tak niepozornie wyglądała.
Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Momentalnie wybuchnęłam powstrzymywanym dotąd śmiechem. Dwóch dorosłych facetów przegrało trzy tysiące ze staruszką. Bezcenne. Kiedy podniosłam na nich wzrok, wyglądali na dwóch zawstydzonych, pokonanych chłopców.
Chwilę później koło nas przeszła starsza pani o przemiłym uśmiechu, który posłała Alekowi i Bradowi. W jednej chwili ich twarze były czerwone niczym dorodne pomidory. Odwróciłam się do Rose, która wściekłym wzrokiem sztyletowała obu panów. Och, to było wręcz przezabawne. Dawno się tyle nie śmiałam. Czułam się tak, jakbym znalazła nie tylko przyjaciół, ale i prawdziwą rodzinę.
W końcu wywołano nasz lot. Najwyższy czas.
Gdy siedzieliśmy w samolocie, chłopcy grzecznie spali, zaś Rosalie zaczytała się w jakimś romansidle, które kupiła naprędce w sklepiku na lotnisku. Ułożyłam się wygodnie w fotelu i po chwili zmorzył mnie sen.
Gdy taksówka zatrzymała się przed budynkiem, w którym wynajęłam mieszkanie, spojrzałam w górę na piętrzące się przede mną mury. Czułam się tak, jakbym znalazła się w domu. Wzięłam torbę podręczną, bo podróżną pomógł mi wnieść na drugie piętro kamienicy bardzo miły taksówkarz. Podziękowałam mu, dając przy tym duży napiwek.
Gdy tylko przekręciłam klucz, wiedziałam że jest to swego rodzaju przełom, tak naprawdę otwarcie nowego rozdziału w życiu. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka podniecona własnym mieszkaniem. Cóż, gdy się rozejrzałam, mogłam stwierdzić, że będzie wspaniale. Oczywiście kiedy pomaluję ściany, założę lampy i wstawię meble. Teraz jednak musiałam pomyśleć o jakimś śpiworze, czy czymś takim, by przetrwać kilka kolejnych dni, a może nawet i tygodni.
Nabrałam głęboko powietrze, po czym wypuściłam je z ulgą. Nagle, nie wiadomo skąd, poczułam jak moje ciało przenika dotkliwy chłód. Nie wiedziałam dlaczego, przecież wszystkie okna były pozamykane, a na dworze jeszcze nie zrobiło się na tyle zimno, by można wytłumaczyć dreszcze. Moje serce przeszyło coś na kształt złego przeczucia, bardzo złego...
Jackson
Na lotnisku czekała już na nas limuzyna zamówiona na dzisiaj. Po usadowieniu się na całkiem wygodnych siedzeniach, sięgnąłem po podane mi przez Malcolma dokumenty. Jeszcze raz je dokładnie przejrzałem, zupełnie jakbym miał się dopatrzeć tam czegoś, czego tak naprawdę nie było. Jednak nauczony doświadczeniem, wolałem dziesięć razy sprawdzić, niż później się porządnie sparzyć. Tym razem coś mi nie pasowało w tej całej umowie. A facet, z którym mieliśmy się spotkać, był jakby nie powiedzieć, duchem. Choć znam się na tym jak mało kto, nie miałem nawet szans, by dotrzeć do informacji o człowieku, z którym mieliśmy się dziś spotkać. Głównie z tego względu Malcolm zabierał mnie na to spotkanie. Normalnie takie sprawy, negocjowanie i podpisanie umowy, było zadaniem, które wykonywał sam. Teraz jednak nawet jemu coś tu śmierdziało. Ale nie bylibyśmy godni nazwiska Anderson, gdybyśmy chociaż nie sprawdzili, w czym rzecz.
– A jak tam twoja była? – zapytał nagle brat. Spojrzałem na niego wyrwany z zamyślenia.
– A skąd mam wiedzieć? Nie interesuje mnie ta szmata – mruknąłem wściekle. Nie miałem potrzeby rozmawiać na temat mojej nieudanej, jakby na to nie spojrzeć, misji. Już jedną burę dostałem. Nie miałem ochoty na więcej.
– Spokojnie, ja tylko pytam. Wiem przecież, że od początku nie chciałeś się w to mieszać. – powściągliwie odparł Malcolm.
– Taa. Mam już dość. Chcę w końcu zacząć normalnie żyć, bez ciągłych kłamstw i półprawd.
– Aha.
– Co to niby miało znaczyć? – spojrzałem na brata znad dokumentów. Ten gapił się na mnie z głupim uśmiechem na twarzy.
– Nic. Co u Amarylis? – Zapytał nagle. Zmrużyłem oczy. Rosalie mu najwyraźniej powiedziała dosłownie wszystko.
– Dobrze – mruknąłem.
– Hmm, jak nie chcesz to nie mów. Ale i tak wszystko wiem. Mamy w rodzinie dwa kable, nie zapominaj o tym – odparł ze śmiechem, widząc moją przerażoną miną.
No, ja ich chyba kiedyś zatłukę!
– Daj spokój. Mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. Nie rozpraszaj mnie – powiedziałem twardo, jednak ten debil roześmiał się, ale więcej nie poruszył tego tematu. No, ja naprawdę nie wiem, co z tą moją rodziną jest nie tak. Wszyscy są jednakowo pojebani, słowo daję.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, bez zbędnej zwłoki skierowaliśmy się ku potężnie wyglądającemu budynkowi. W recepcji dowiedzieliśmy się, że prezes już czeka. Sekretarka zaprowadziła nas we właściwe miejsce, otworzyła drzwi i poprosiła, byśmy chwilę zaczekali.
– Mam jakieś złe przeczucia, Jack – odezwał się Malcolm, gdy tylko kobieta zniknęła w innym pomieszczeniu.
– Ja też bracie, ja też – odparłem, rozglądając się dookoła.
Nagle, drzwi po lewej stronie stanęły otworem i ukazało się w nich dwóch potężnie zbudowanych gości. Zmarszczyłem czoło, próbując zorientować się w tym, co się dzieje. Nim jednak mogłem się odwrócić w stronę Malcolma, obaj panowie wycelowali w nas beretty, na oko kaliber dziewięć milimetrów.
No to, kurwa, pięknie.
– Witaj, Jacksonie – usłyszałem po swojej prawej stronie. – Dawno się nie widzieliśmy.
– Jebany skurwysyn – warknąłem, czując lufę przystawioną do mojej skroni. Alan Wilson zaśmiał się obleśnie słysząc moje słowa. Przez tych dwóch wyrostków nie zauważyłem jak wszedł z resztą swojej świty z drugiej strony sali.
– Zabawny jak zawsze. Niestety, nie mam czasu się z tobą pobawić – powiedział jakby ze smutkiem. Co za pojebany człowiek! – Leonie, czyń honory – zwrócił się w stronę poważnego jak zawsze człowieka o zimnym spojrzeniu bazyliszka. – Pamiętasz Leona, Jacksonie? Od dawna ostrzył sobie zęby na twoją szanowną osobę.
– Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelisz? – zapytałem, domyślając się co teraz nas czeka. Malcolm został już przywiązany do jednego z krzeseł.
– Nie mogę popełnić kolejnego błędu. Musisz zginąć w wypadku, Jacksonie – wyjaśniał mi niczym małemu dziecku. - Wiesz, gdybyś nie potraktował w ten sposób mojej kochanej córeczki, może byś żył.
– Twoja córeczka to zwykła dziwka. Nie miałem zamiaru żyć, patrząc jak pieprzy każdego, kto ma fiuta – warknąłem. Nie minęła sekunda od wypowiedzenia przez mnie ostatniego słowa, a dostałem porządny cios w twarz.
– Po raz ostatni w ten sposób nazwałeś moje dziecko! – Krzyknął z nienawiścią. – Zwiąż go porządnie. Ogień i tak spali sznury, nie będzie śladu.
– Oczywiście, szefie – odparł Leon, nie zmieniając zimnego i bezosobowego wyrazu twarzy. Inny z ludzi Wilsona rozlewał benzynę wokół nas. Mieliśmy cierpieć, inaczej nas też by oblał, aby śmierć była szybka. Jednak Wilson uwielbiał patrzeć na ból lub chociaż wiedzieć, że jego ofiary cierpią.
Gdy Leon odsunął się od nas, szarpnąłem więzy. Zdawałem sobie jednak sprawę, że to na nic. Była to profesjonalna robota.
– Żegnaj, Jacksonie. A mogłeś być takim dobrym zięciem – westchnął rozradowany Wilson. Wyjął swoją srebrną zapalniczkę z emblematem CS, zapalił i rzucił w głąb pokoju. Wszystko, w jednej chwili stanęło w ogniu.
Czy to możliwe, że właśnie w ten sposób zakończę życie? Teraz, gdy ponownie zacząłem coś czuć? Ostatnie o czym pomyślałem to fakt, że Amy nigdy nie dowie się prawdy i tego, jak bardzo ją kochałem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top