Rozdział 15
Nicolas
Wschód słońca zawsze, w jakiś magiczny sposób, koił niepokoje nocy. Teraz również czułem oczyszczającą energię. Koszmary odchodziły za horyzont i pojawiało się światło kolejnego dnia. Dziś jednak, nawet piękny wschód słońca nie potrafił zmyć win jakie czułem na swoich barkach. Ciążyły bardziej, niż pięćdziesięcio kilowa sztanga. Wiedziałem, że wina nie leżała w całości po stronie Tony'ego, czy też jak powinien się do niego zwracać, Jacksona. Mogłem przecież odezwać się do siostry. Miałem wiadomości na temat jej życia oraz jej ukochanego. A jednak, postanowiłem przemilczeć wszystkie ważne informacje, a najważniejszą z nich było to, że mężczyzna którego darzyła uczuciem moja siostra, żył. Jak wielki był to błąd, w skali od zero do wieczności?
Jęknąłem, zdając sobie sprawę z tego, że teraz moja siostra prawdopodobnie nigdy mi nie wybaczy. Miałem jednym słowem, przesrane.
- Użalanie się nad sobą raczej ci nie pomoże. Wiem, co mówię.
Odwróciłem się w stronę drzwi wejściowych, skąd dobiegł mnie pełen wyższości głos. Oparty o framugę stał Alec z dwoma kubkami kawy. Podał mi jeden i przysiadł na poręczy balustrady naprzeciwko mnie. Był wkurzający w tym pojawianiu się niespodziewanie niczym duch. To jednak pokazywało, jak bardzo był podobny do brata.
- Jak myślisz, wybaczy mu? – zapytałem, nie odpowiadając na jego jawny przytyk.
- Myślę, że w końcu, tak – odparł nonszalancko, po czym zachichotał. – Ale wierz mi, zanim to nastąpi, Jackson przejdzie przez ciężkie chwile.
- Znasz moją siostrę lepiej niż ja – mruknąłem z frustracją.
- Dlaczego jej nie zabrałeś? – W końcu padło pytanie wiszące nad nim od wielu lat, choć nikt go nie zadał.
- Nie mogłem.
W tamtym czasie, nie mogłem zniknąć razem z Amarylis. To byłoby bardziej niebezpieczne, niż gdyby pozostała pod dachem ojca. Miałem wtedy tylko nadzieję, że będzie w miarę bezpieczna, z dala od wszystkiego, co reprezentował ojciec i w pewnym sensie również ja.
- Rozmowa z nią, będzie kolejnym ciosem. Nie jestem pewien, czy nie byłoby lepiej, gdyby to na mnie przerzuciła te negatywne emocje i żyła w końcu normalnie. Z dala od tego wszystkiego, z ukochanym mężczyzną – wyznałem w końcu to, co ciążyło mi na sercu.
- Może powinniśmy wszyscy dać jej szansę na to, by sama zdecydowała o tym?
Przyjrzałem się Alekowi uważnie. Najwyraźniej stał się bardziej dojrzały, niż wynikało to z opowiadań jego brata. Bolało mnie to, że wiedział o mojej siostrze więcej, niż ja. Miał jej zaufanie, czego ja prawdopodobnie nie zdobędę.
Malcolm
Irytowało mnie to, że musiałem siedzieć zamknięty na ranczu. Wpatrywałem się w ekrany monitorów ustawionych w gabinecie i nadal nie mogłem odnaleźć wspólnego mianownika, by przyszpilić tego, pieprzonego Wilsona. Schowałem twarz w dłoniach. Byłem zmęczony brakiem efektów.
- Nie łam się Mal. To dopiero początek. Nie oczekiwałeś chyba zbyt szybkich, pozytywnych rezultatów, co? – zapytała z uśmiechem Rosalie, wchodząc z tacą na której stały dwie kawy i talerz z ciasteczkami.
Odstawiła wszystko na stoliku. Następnie rozpaliła ogień w kominku, co od kilku tygodni za każdym razem wywoływało niechciane reakcje. Nie podzieliłem się nimi z nikim, z domowników. Wolałem, by nie robili sobie większych nadziei, jednak tym razem dojrzałem gdzieś na dnie mojej obolałej głowy Jacksona, krwawiącego i ledwie oddychającego na skraju utraty świadomości. Wyszeptał wtedy coś do mnie. Nie mogłem sobie przypomnieć co. Po chwili pojawiła się jakaś postać, ubrana w ciemnobrązowy płaszcz, z szalikiem zasłaniającym połowę twarzy. Zbadał puls mojego brata, po czym rozejrzał się uważnie. Dostrzegł mnie, podbiegł i sprawdził moje funkcje życiowe. Widziałem tylko oczy, w których dostrzegłem szybko podjętą decyzję. Krzyknął coś w przeciwnym kierunku, w którym leżał Jackson. Usłyszałem szybkie kroki. Mężczyzna w płaszczu odwrócił się i odbiegł ku mojemu bratu. Wziął go na ręce i zaniósł do majaczącego w oddali starego, ciężarowego samochodu. Potem straciłem przytomność.
- Malcolm?
Zamrugałem kilka razy. Dotarło do mnie, że jakiś czas wpatrywałem się w ogień. Przeniosłem wzrok na zmartwioną Rosalie.
- Tak? – zapytałem zachrypniętym głosem.
- Dobrze się czujesz?
- Ujdzie. Jestem nieco sfrustrowany, to wszystko – odparłem wymijająco. Udało mi się w końcu zapanować nad sobą, by zmienić temat. – Miałaś jakieś informacje od dziewczyn, albo Aleca?
- Nic, poza krótkim smsem „nic nam nie jest" – burknęła poirytowana. Ona również odczuwała zmęczenie całą sytuacją w jakiej znalazła się nasza rodzina.
- Niech zgadnę, od Toma? – zaśmiałem się ponuro. – To do niego podobne. Zawsze był małomówny.
- Taa, szkoda że teraz nie może wydusić z siebie czegoś więcej – mruknęła popijając parującą wciąż kawę, przeglądając przy tym kolejne listy dokumentów na tablecie. Znów pomyślałem o tych strzępkach wspomnień, które pojawiały się w mojej głowie, co jakiś czas.
- Spodnie ci dzwonią braciszku – zaśpiewała Rose, obracając się na krześle w jego stronę. Zupełnie nie zwróciłem uwagi na melodyjkę, która rozbrzmiewała w pokoju.
- Och!
Wyciągnąłem niewielki przedmiot i z totalnym szokiem zobaczyłem imię mojego brata, martwego brata. Odebrałem pełen złych przeczuć.
- Mam nadzieję, że nie zejdziesz na zawał. Cześć, braciszku. Proszę cię, jeśli ktoś obok ciebie jest, wyjdź. Nie powinni jeszcze znać prawdy.
- Witam panie doktorze, proszę poczekać chwilę – powiedziałem szybko, najspokojniej jak tylko mogłem. Spojrzałem na przyglądającą mi się wciąż Rose. – Za chwilę wrócę.
- Nie trzeba. Pójdę po ciasteczka. – Mrugnęła do mnie, po czym wyszła.
- Ok, ty popaprańcu. Jestem sam.
- Też się cieszę, że cię słyszę.
- Dlaczego...
- Nie pamiętasz? – przerwał mi, nawet nie czekając na to, co miałem do powiedzenia. Zamyśliłem się.
- Mam urywki wspomnień z tamtego dnia.
- Powiedziałem ci wtedy, że cokolwiek by się nie działo, nie wolno ci powiedzieć, że przeżyłem – powiedział tak cicho, że ledwie go słyszałem. – Muszę wiedzieć, co pamiętasz?
- Niewiele. Wybuch i ciebie leżącego niedaleko mnie. Jakiegoś człowieka w ciemnym płaszczu, który pewnie cię zabrał i sprowadził do mnie lekarzy – wyznałem równie cicho.
- Dałem ci coś przed wybuchem. Musisz to odnaleźć. To ważne – zaznaczył Jackson. Wyraźnie było słychać napięcie w jego głosie.
- Co to takiego?
- Niewielki pendrive. Przypomina większy guzik.
- To jak szukanie igły w stogu siana.
- Proszę, spróbuj. - Po tych słowach nagle się rozłączył. Nie wiedziałem, co się działo, ale musiało być to coś poważnego, skoro postanowił się odezwać. Schowałem telefon i podjechałem do drzwi, które otworzyły się, zanim miałem szansę chwycić za klamkę. W progu stanęła Rosalie, blada jak nigdy dotąd.
- Co się stało? – zapytałem zaniepokojony.
- Mama miała zawał.
Nie znosiłem szpitali, odkąd przeleżałem w kilku z nich wiele tygodni. A jednak znów byłem w miejscu, gdzie śmierć jest na porządku dziennym, a życie wydaje się jeszcze bardziej kruche niż zazwyczaj. Siedzieliśmy w poczekali czekając na lekarza, który udzieliłby nam informacji o stanie zdrowia naszej matki. Rosalie nie odezwała się do mnie odkąd przekazała wiadomość o zawale. Była pogrążona we własnych myślach. Brad, który przyjechał niedługo po nas, stał przy automacie z napojami i wpatrywał się w niego, jakby miał moc udzielenie właściwej odpowiedzi na niezadane, przez każde z nas, pytanie. Ojciec siedział po przeciwnej stronie mnie, z głową schowaną w dłoniach.
Martwiłem się o każdego członka naszej rodziny. A jednak, cały czas do moich myśli napływała rozmowa, którą odbyłem niedawno z bratem – prawie nieboszczykiem. Czy wiedział o naszej matce. Oczywiście, że tak! Był jedynym człowiekiem, który posiadał informacje, których inni nawet by nie dosięgli, gdyby potrafili latać. Wyjechałem wózkiem na korytarz i wyciągnąłem telefon. Jackson odezwał się po pierwszym sygnale.
- Znalazłeś?
- Zapomniałeś już o manierach? Nie. Jestem w szpitalu. Z naszą matką jest źle.
- Co mówią lekarze? – zapytał, wyraźnie się zawahawszy.
- Jeszcze nic. Robią badania.
- Po co dzwonisz?
- Ona nie może umrzeć nie wiedząc – powiedziałem w końcu to, o czym myślałem odkąd zaczęły wracać do mnie wspomnienia.
- Przykro mi, Malcolm. Kocham cię bracie, tak jak całą naszą rodzinę, ale tego nie mogę jej dać. Zbyt wiele żyć zależy od tego sekretu – wyszeptał, po czym rozłączył się.
Usiłowałem połączyć się z nim ponownie, jednak tym razem telefon był głuchy. Straciłem z nim ten jedyny kontakt przez prośbę, której doskonale wiedziałem, że nie może spełnić. W jego głosie, po raz pierwszy usłyszałem ból, którego dotąd próżno było szukać.
- Możemy do niej wejść.
Odwróciłem się na wózku patrząc na wymęczoną twarz siostry. Nie było czasu na rozważanie, co jest słuszne, a co nie. Było tylko tu i teraz, jak mawiał wielokrotnie Jackson w chwilach zwątpienia. Musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak bardzo ufam własnemu bratu.
- Co powiedział lekarz? – zapytałem, odsuwając od siebie gnębiące mnie myśli.
- Tylko tyle, że możemy do niej wejść. Tata z nim rozmawia, więc chyba nie jest zbyt dobrze – mruknęła, odwracając wzrok.
- To chodźmy.
Posłałem jej pocieszający uśmiech i podałem dłoń. Roześmiała się, chociaż nie było w nim za grosz radości. Uścisnęła moją rękę, następnie obeszła wózek, chwyciła za rączki i popchnęła wzdłuż korytarza. Gdy dotarliśmy do pokoju, w którym leżała matka, oboje zawahaliśmy się. W końcu, nacisnąłem klamkę i weszliśmy do środka.
Wokół nas było pełno, różnego rodzaju aparatury. Jedne włączone, inne nie. Dawało to jednak właściwe wrażenie, nieuchronności losu. Matka leżała nieruchomo, pogrążona we śnie. Wyglądała na tak kruchą, tak delikatną. Ścisnąłem jej chłodną dłoń. Pierwszy raz od bardzo dawna modliłem się. Błagałem, by ten byt na górze dał jej siłę, aby przeżyła. Dzisiejszej nocy, wszyscy mieliśmy się przekonać o nieuchronności losu i cholernym braku jakiegokolwiek wpływu na własne życie.
Jackson
Wszyscy uważali mnie za maszynę, człowieka bez uczuć. Mylili się, każdy z nich, i to bardzo. Kochałem matkę, mimo że nigdy do końca mnie nie rozumiała. Pragnęła mieć nas wszystkich blisko siebie, jakby obawiała się, że pewnego dnia gdy tylko odwróci wzrok, znikniemy. Może miała rację? Każdy z nas musiał jednak nauczyć się żyć po swojemu. Po rozmowie z Malcolmem postanowiłem, pierwszy raz poprosić Nicolasa o możliwość skorzystania z jego fortuny. Nawet nie zapytał, po co mi odrzutowiec. Po prostu dał mi go do dyspozycji bez zbędnych słów.
Byłem teraz w drodze do szpitala. Starałem się nie zwracać na siebie zbyt dużej uwagi. Liczyłem na to, że moja wizyta w Chicago, gdzie leżała matka w szpitalu, pozostanie niezauważona. Bałem się tego, co mogło wyniknąć z ujawnienia, że nie zginąłem w Durango. Nie mogłem do tego dopuścić. Od nieświadomości moich wrogów zależało życie wielu osób, w tym, moich najbliższych.
- Będę na ciebie czekać przy bocznym wyjściu, które wcześniej mijaliśmy – odezwał się mój kierowca, jednocześnie jeden z podwładnych przydzielonych mi przez Nicolasa.
- Dzięki Ben. Postaraj się nikogo pod moją nieobecność nie staranować – rzuciłem na odchodne, nim wysiadłem z samochodu odprowadzany głośnym rechotem. Stanowczym krokiem wszedłem do szpitala. Nie zastanawiałem się, w którą stronę mam iść. W mojej głowie był cały plan budynku.
Gdy dotarłem do drzwi jej pokoju, czułem straszny ciężar na sercu. To była moja wina, że tutaj się znalazła. Gdybym się odezwał. Gdybym został architektem, jak pragnęła matka. Gdybym...
Wszedłem do środka. Tuż obok łóżka siedział na wózku Malcolm, trzymając za rękę mamę z pochyloną głową. Na kanapie pod oknami leżała Rose, pogrążona we śnie. Miała podkrążone oczy i bladą skórę. Obok niej siedział zamyślony Brad.
Zamknąłem drzwi. Mal podniósł głowę i wybałuszył oczy. Widzieliśmy się pierwszy raz od wybuchu. Miał liczne blizny na twarzy, które jeszcze bardziej uświadomiły mi to, że wszystko jest moją winą.
- A jednak przyjechałeś – uśmiechnął się.
- Cóż... nikt nie potrafił wywołać u mnie takich wyrzutów sumienia, jak ty, bracie – powiedziałem z przekorą.
- Ktoś musi robić w tej rodzinie za głos rozsądku, nieprawdaż? Cieszę się, że jesteś.
W tym zdaniu przekazał wszystkie swoje uczucia. Podszedłem do niego i uściskałem.
- Lepiej miej dobrą wymówkę, inaczej cię zabiję, ty cholerny durniu! – warknęła tuż za mną Rosalie, które zdaje się przebudziła. Odwróciłem się w jej stronę i bez zbędnych słów, czy przeprosin, wciągnąłem ją w objęcia.
- Też cię kocham, Rose.
Ucałowałem jej policzek. W oczach miała łzy, które zaczęły moczyć jego koszulę gdy opierała głowę o moją pierś. Głaskałem uspokajająco jej plecy, dopóki nie ustał jej szloch. Gdy się uspokoiła oberwałem ciosem z pięści w ramię. Miała dość ciężką rękę, jak na kobietę. Podobnie jak Amy. Ta myśl mnie rozbawiła. Z takimi dziewczynami u boku, nie można się nudzić.
- Witaj wśród żywych – przywitał się Brad, który klepnął mnie w ramię.
- W jakim jest stanie? – zapytałem, gdy usiedliśmy.
- Nie jest dobrze. Okazuje się, że od lat ma chore serce. Nic nam nie mówiła, a musiała wiedzieć, bo ojciec znalazł leki – odparła zmęczonym głosem Rose.
- Cholera, jemu też się nie przyznała? – Było to dla mnie niepojęte. Przecież byli zgranym i kochającym się małżeństwem. Jak mogła przed nim ukrywać chorobę?
- Domyślałem się, że coś się z nią dzieje. Ostatnimi czasy zmieniła się. Stała się bardziej odległa, jakby dystansowała się od wszystkiego – odparł Brad.
- Możliwe, że nie potrafiła sobie z tym poradzić, a nie chciała o tym nikogo informować. Cała mama. Opiekuje się wszystkimi, poza sobą – dodała Rose.
Malcolm cały czas milczał. Wiedziałem, że był równie wściekły jak cała reszta. I nie chodziło wyłącznie o matkę. Chociaż, nikt w mojej rodzinie nigdy długo nie wściekał się na innych, nawet gdy powracali z martwych. Wiedział jednak, że gdy tylko opadnie cały kurz bitewny, otrzymam swoją dawkę irytacji i wyrzutów, za to na jakie cierpienia ich wszystkich naraziłem. Teraz nie był to ani czas, ani miejsce.
Chciałbym aby było inaczej. Trzeba było jednak grać tymi kartami, które dostaliśmy. Nic nie poradzimy na to, że otrzymujemy wciąż pechową talię. Pocałowałem matkę w chłodne czoło, pożegnałem się z rodzeństwem zapewniając, że będę się odzywał i wyszedłem. Musiałem wrócić do Australii nim ktokolwiek na mnie tutaj wpadnie. Tuż za mną wyszedł na korytarz Brad.
- Musimy pogadać, Thomas – rzucił drwiąco, zaznaczając imię którym się posługiwałem na misjach.
Z westchnieniem skinąłem głową. Otworzyłem drzwi i pokazałem, by za mną poszedł. Przed nim z pewnością nie ucieknę. Facet był gorszy niż pies gończy, ale to świadczyło jedynie na jego korzyść. Miałem pewność, że moja siostra, moja cała rodzina, jest przy nim bezpieczna.
Zeszliśmy dwa piętra niżej, gdzie wiedziałem, że znajdują się pokoje rzadko używane. Teraz stanowiły, swego rodzaju magazyn. Weszliśmy do mniejszego pomieszczenia. Sprawdziłem, czy nie ma tam nikogo, nim się odwróciłem. Spodziewałem się ciosu wymierzonego w moją stronę, jednak mimo wszystko ból był potężny. Chwyciłem się z jękiem za szczękę, czując jak pulsuje. Rozmasowałem miejsce, w które trafiła pięść mojego szwagra.
- Ćwiczyłeś, jak widzę – mruknąłem z uznaniem.
- Owszem. A teraz, gadaj! – powiedział z drwiącym uśmiechem Brad.
- Mam niewiele czasu. Muszę zniknąć, zanim ktokolwiek odkryje, że jednak nie poszedłem do piachu. Mam pewne dane, jednak na razie jeszcze niewystarczające, by pogrążyć Davisa i Wilsona. Potrzebujemy jeszcze paru dokumentów. Powiadomiłem już o tym pewne osoby. Myślę, że pora ruszyć z kopyta. Dość podchodów. Mam też pewien cynk i wolałbym, by się nie sprawdził. Nie jest to jednak zbyt realne.
- Dobra, abstrahując od tego, że gadasz zagadkami. Ja też znalazłem to i owo, jednak świetnie się kryją. Obaj – zaznaczył. – Jesteś pewien, że to najlepszy czas na odkrywanie kart?
- A kto tu mówi o odkrywaniu czegokolwiek – uśmiechnąłem się złośliwie. – Zajdziemy ich od tyłu, bracie.
- Jesteś popieprzony, wiesz o tym, prawda? – parsknął Brad, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Taa, nie ty pierwszy poddajesz w wątpliwość moje zdrowie psychiczne. – Przewróciłem oczami, przechodząc obok przyjaciela i uchylając nieco drzwi. Sprawdziłem, czy nikt się nie pojawił na korytarzu. Spojrzałem przez ramię na Brada. Ten, wsunął mi w kieszeń niewielki przedmiot. Wiedziałem co to było. Dziękowałem za każdym razem, że mam w rodzinie tak świetnego detektywa.
- Zaopiekuj się nimi – rzuciłem na odchodne.
Brad tylko skinął głową na znak zgody, nim wyszedłem znikając pośród korytarzy szpitalnych. Cieszyłem się, że mam wokół siebie ludzi, na których mogę polegać, którym mogę zaufać. Tylko dzięki temu potrafiłem się skupić na czekającej mnie pracy. Jeżeli, bowiem, do tej pory było niebezpiecznie, to w tej chwili mieliśmy osiągnąć apogeum. Wszystko po kolei. Najpierw poradzę sobie z typami nastającymi na życie Amarylis. Później dorwę samego Kennetha i niewdzięcznika, jakim jest ojciec mojej ukochanej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top