Rozdział 12
Poranek wydawał się wyjątkowo spokojny. Gini poszła do szkoły, a mamie w końcu udało się ogarnąć podwórko na tyle, aby nikt nie zorientował się, że coś było nie tak. Woda widocznie pomogła, z drobną pomocą Zachodu kwiaty odżyły, a winorośl została elegancko przycięta. Pomagałam kobiecie do samego końca, podlewając trawę, a także pozbywając się niektórych chwastów. Nie musiałam tego robić, ale chciałam się upewnić, czy mężczyzna obserwujący dom nie wróci. Na szczęście nic na to nie zapowiadało i przez kolejne dwie godziny, nikt nie kręcił się na ulicy.
Choć był środek tygodnia i standardowo powinnam być w szkole, mama pozwoliła mi zostać w domu. Z pewnością domyśliła się, że oparzenie na ręce wcale nie powstało „przypadkiem", tak jak jej wmawiałam. Pytała mnie o to, kiedy pielęgnowałyśmy ogródek, ale nie chcąc, aby jeszcze bardziej się martwiła, ani nie potwierdzałam, ani nie zaprzeczałam żadnej z jej wersji zdarzeń. Milczałam dopóki sama nie dała za wygraną i przestała drążyć. Chcąc nie chcąc musiała w końcu odpuścić, więc skończyło się na tym, że okoliczności powstania rany pozostały tajemnicą. Temat zszedł za to na propozycję zmiany szkoły, a jeśli by się udało, również miasta.
– Co o tym sądzisz? – zapytała kobieta przy śniadaniu, popijając kawę. – Przeprowadziłybyśmy się do innego państwa, gdzieś, gdzie nikt nie widział twojego Przydziału. Ewentualnie zamieszkałybyśmy w jakimś małym miasteczku, z dala od najświeższych wiadomości. Albo lepiej, w dużej metropolii, gdzie nikogo nie będzie interesowała jedna, anonimowa dziewczyna bez mocy... To mogłoby pozytywnie wpłynąć na twoje samopoczucie. Sąsiedzi by nie gadali, może nawet...
Mówiła tak i mówiła, a ja nie słuchałam. Jasne, byłam wdzięczna, że kobieta szukała jakiejś alternatywy i pragnęła, abym miała normalne życie, ale, jaki to miało sens? Przecież nie mogłam jej zmusić, aby rzuciła pracę, czy ot, tak oznajmić Gini, że będzie musiała pożegnać się ze wszystkimi przyjaciółmi, bo nie jestem mile widziana w mieście. Nie czułabym się w porządku wiedząc, że z mojego powodu, moja rodzina musiałaby się poświęcać. Wolałam żyć cierpiąc, niż w miarę szczęśliwie, ze świadomością, iż inni musieli się do mnie dostosowywać.
Poza tym nie mogłyśmy wyjechać... Co jeśli tata kiedyś by wrócił i nie zastał nas w domu? Jak miałby się z nami skontaktować, jeśli od czasu jego odejścia dwukrotnie zmieniałyśmy numer telefonu, a przy proponowanej przeprowadzce raczej nie mówiłybyśmy sąsiadom dokąd się wybierzemy?
Przyglądałam się twarzy kobiety, rozmyślając nad tym, czy naprawdę cieszyłaby się, żyjąc w nowym środowisku. Poprzedniego dnia pracowała w ogrodzie do późna, więc zrobiły jej się nieestetyczne worki od oczami i ciągle mrugała, jakby ją bolały. Przynajmniej mogła cieszyć się w miarę faktem, iż do pracy musiała iść dopiero po południu. „W miarę", ponieważ Gini chciała iść na noc do koleżanki i kobieta obawiała się zostawić mnie w domu samą. Wciąż miała w pamięci moją burzliwą wypowiedź z poprzedniego wieczoru i bała się, że każde nieodpowiednie słowo upewni mnie w przekonaniu, że powinnam ze sobą skończyć.
Może właśnie dlatego wpadła na pomysł z przeprowadzką? Chciała znaleźć jakąś alternatywę, coś, co przekonałoby mnie, że jednak będzie dla mnie szansa i nie powinnam się poddawać, kiedy za zakrętem mogłam odnaleźć swój cel.
– To dosyć poważna decyzja. – odparłam, kiedy kobieta w końcu skończyła monolog i zdecydowała się zapytać mnie o zdanie. – Przeprowadzka to... duży krok. Nie wiem, czy Gini byłaby zadowolona.
Mama przygryzła kciuk. Nie podobała jej się moja odpowiedź. Była zdecydowanie zbyt... wymijająca. Domyślałam się, że oczekiwała nieco więcej stanowczości. Gdybym wprost powiedziała „zgadzam się" pewnie od razu pobiegłaby do komputera szukać ofert mieszkaniowych i najlepszych miejsc do przeprowadzki. Gdybym natomiast stwierdziła, że pomysł mi się nie podobał, szukałaby innego sposobu, aby odciążyć mnie psychicznie w zaistniałej sytuacji. W ten sposób nie otrzymała jednak żadnej konkretnej odpowiedzi.
– Twoja siostra ma osiem lat. – powiedziała nieco zdesperowanym głosem, jakby to było odpowiedzią na wszystko. Tak, zdecydowanie próbowała znaleźć jakieś rozwiązanie problemu. – Wiem, że to co powiem nie jest w porządku, ale w tym wieku szybko zapomina się o dawnych znajomych. Gdybyśmy kupiły dom z dużym podwórkiem, przekupiłabym ją propozycją budowy domku na drzewie, albo, przypuśćmy, huśtawek.
Ściągnęłam brwi.
– Gini raczej nie da się nabrać. – westchnęłam, podpierając się łokciami o stół. Już nawet nie chciałam wspominać o kosztach przeprowadzki. Każdy mógł wpaść na pomysł, aby rzucić wszystko i obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni w kierunku nowej przyszłości. Zmienić mieszkanie, bo wydawało się zbyt małe, kupić nowy samochód, kiedy rozrzutny sąsiad chwalił się swoim nowym porsche, czy rzucić z dnia na dzień pracę, bo zbyt wymagający szef zaczynał denerwować pracowników i nie zachowywał się względem nim fair. Gdyby to było takie proste, ludzie żyliby niczym król Jualide i jego rodzina. U nich nikt nie martwił się przyszłością, nawet, gdyby odkryto kolejną osobę z dwoma darami, w dodatku potężniejszymi od tych króla, były władca miałby zapewnione dostatnie życie do swojej śmierci. Jego rodzina, włączając w to królową Theresę, księżniczkę Zoe i księcia Anthona, również miała zapewnioną przyszłość. Choć zmiany królów nie następowały zbyt często, po tym, jak okazało się, że jednak są możliwe, poprzedni władcy zdecydowali się wypowiedzieć na ten temat w kilku ustawach i królewskich dekretach. Wprowadzili zasadę, że po zmianie głowy państwa, do śmierci ostatniego członka rodziny królewskiej z linii prostej, w tym przypadku księżniczki Zoe, kraj powinien traktować ów familię tak samo jak wtedy, gdy obejmowali rządy. Aby uniknąć problemów i nieoczekiwanych pretendentów do tronu, nie dotyczyło to już jednak potomków, czyli wnuków poprzednich królów. Tracili oni wszelkie przywileje i byli zmuszeni żyć jak zwykli obywatele. Tylko w przypadkach, kiedy władca sam zrzekał się tronu i przekazywał go synowi, bądź córce zanim odnaleziono kolejnego króla, czy królową, zasady rozszerzały się na kolejnych potomków.
Wciąż jednak rodzina królewska miała się o wiele lepiej niż zwykli, szarzy obywatele poszczególnych krajów. Bez względu na wszystko, dla pracujących osób, nawet przedstawicieli bogatej Północy, czy znanego Południa, zawsze pozostawała kwestia pieniędzy – zmory, która towarzyszyła ludziom na każdym kroku i uniemożliwiała im czerpanie pełnymi garściami z życia.
Jasne, mama naprawdę się starała, byłam jej za to wyjątkowo wdzięczna, jednak nie mogła zachowywać się tak, jakbyśmy nie miały nic do stracenia. Ja miałam co prawda świadomość, że poza wciąż bijącym sercem i miłością do rodziny wszystko zostało mi odebrane, ale ona i Gini musiały godnie żyć. Zakup nowego domu i sprzedaż starego wiązały się z ogromnymi kosztami, a także stresem. Nie byłam też na tyle optymistycznie nastawiona do życia (no przynajmniej ostatnimi czasy), aby wierzyć, że moja rodzicielka znalazłaby pracę od razu po tym, jak odeszłaby z obecnej. Oprócz niej, nikt nie zarabiał na naszą rodzinę, więc gdyby została bezrobotna miałybyśmy we trzy naprawdę poważne problemy.
– Gini zrozumiałaby, że robimy to dla twojego dobra. – przygaszony głos kobiety wybudził mnie z letargu. Pokręciłam głową, próbując znów skupić uwagę na rozmowie. Nie byłam pewna, czy mama mówiła coś, kiedy się zamyśliłam, ale jeśli tak, raczej znów popłynęła z monologiem, bo nie oczekiwała żadnych żywszych reakcji z mojej strony. – Jest jeszcze mała, ale bardzo cię kocha i chce, abyś była szczęśliwa. Widzi, że ostatnio stałaś się nieobecna i jej unikasz. Nawet takie dziecko jak ona, rozumie, że Przydział wyrządził ci dużą krzywdę.
Odchyliłam się na krześle i spojrzałam nieobecnym wzrokiem w sufit, zastanawiając się nad jej słowami. Przypomniały mi się łzy mojej siostry, kiedy z przerażeniem uświadomiła sobie, że planowałam ją zostawić. Nie umiałam zapomnieć o strachu, czy żalu, jakie malowały się wtedy na jej twarzyczce, kiedy z nią rozmawiałam. Jej drżącego, łamiącego się od szlochu głosu, kiedy prosiła, abym się nie poddawała i dała z siebie wszystko, aby wygrać z przeciwnościami losu.
Światło lampki wiszącej tuż nad stołem zaczęło razić mnie po oczach, więc zasłoniłam je obandażowaną ręką. Gapiąc się na biały kawałek materiału ciasno zawinięty wokół dłoni, pojęłam, że mokre policzki ośmioletniej, nie do końca zaznajomionej z sytuacją dziewczynki otrzeźwiły mnie lepiej niż niejeden siarczysty policzek wymierzony w twarz. No i po co byli ci wszyscy terapeuci, czy psychologowie? Gdyby do każdego pacjenta podchodził taki skruszony, niewinny maluch, proszący, aby zmienił swój styl życia lub zrozumiał jakąś istotną prawdę, od razu każdy by się nawracał. Psia krew! Gdybym nie była Zagubioną i nie miała straconej przyszłości opatentowałabym coś takiego z dnia na dzień!
– Życie jest do bani... – wyrwało mi się nagle z ust, na co sama się zdziwiłam. W tym zdaniu nie kryło się aż tak wiele nienawiści, jak jeszcze dzień wcześniej. Brzmiało raczej jakbym była zawiedziona, że nie udało mi się wygrać w jakiejś miejskiej loterii. Bolało, wciąż lizałam rany, ale zaczynałam godzić się z losem, że jednak nie pojadę na ekskluzywną wycieczkę do ciepłych krajów.
– Życie nie zawsze pisze najlepsze scenariusze. – przyznała mama, odstawiając kawę na stół. – Przemyśl jeszcze moją propozycję. Dobrze wiesz, że zależy mi na dobru i twoim, i Gini. Wasza dwójka jest dla mnie najważniejsza. Nie chcę więc, żebyś cierpiała z powodu prześladowań.
Opuściłam rękę i zamknęłam oczy. Z ust mamy słowo „prześladowania" zabrzmiało wyjątkowo okrutnie, wręcz groźnie. Miało to sens. Żadna z nas nie była pewna, jak wiele jeszcze mnie spotka, jak wiele cierpienia, czy smutku pojawi się w naszym otoczeniu...
Przydział miał być moją przepustką do lepszego życia, a jak na razie serwował mi wyłącznie kłody pod nogi. Tylko ode mnie zależało, ile będę mieć wytrwałości i siły, aby je omijać...
– Adres się zgadza.
Czterdziestoletni mężczyzna na miejscu kierowcy, poprawił się na siedzeniu, po czym w zamyśleniu spojrzał po raz kolejny na telefon. Jego ciemne okulary, w połączeniu z wieczornym, granatowym niebem utrudniały mu to zadanie, ale nie narzekał. W skupieniu zerknął na ekran komórki, aby następnie porównać podane numery z numerami domu, znajdującego się po drugiej stronie ulicy.
– Zaraz możemy zaczynać. – oznajmił drugi mężczyzna, siedzący obok swojego towarzysza. Wsiadł do auta chwilę po tym, jak nadjechało, do tej pory stał w jednym z zaułków, uważnie sprawdzając okolicę. Zdążył wtedy wypalić kilka papierosów, więc wewnątrz pojazdu roznosiła się aktualnie ledwie wyczuwalna, tytoniowa woń. Nasiliła się, kiedy kierowca również sięgnął po paczkę papierosów i odpalił jednego, nie bacząc na to, że, jakby nie patrzeć, siedzieli w zamknięciu.
– Co wiemy do tej pory? – zapytał, głęboko zaciągając się dymem. Wciąż spoglądał na dom, w którym paliły się tylko dwa światła na parterze.
– Z moich obserwacji wynika, że obiekt jest sam. Pozostali członkowie rodziny opuścili posiadłość kilka godzin temu.
Kierowca uśmiechnął się z zadowoleniem, po czym więcej się nie odzywając, dopalił papierosa. Gdy zostały mu może dwa pociągnięcia, uchylił nieco okno, aby wyrzucić niedopałek i wyjrzeć na ulicę. W aucie na chwilę zrobiło się chłodniej, a cały dym, który unosił się nad siedzeniami i panelem sterowania, leniwie zaczął uciekać przez nowo wytworzoną szczelinę.
– Damy jej pięć minut. – oznajmił zachrypniętym głosem, sięgając po kolejnego papierosa. – Potem wchodzimy.
Nie pamiętałam, kiedy ostatnimi czasy miałam szansę zostać w domu sama, w ciszy przerywanej wyłącznie szumieniem przyciszonego telewizora, czy gałęzi drzew obijających się o szyby na piętrze. Do tej pory każdy brak dźwięków zagłuszałam własnym płaczem, bałam się, że zbyt długie trwanie w milczeniu pogorszy mój stan. Dopuszczę do głosu własne fobię i zrobię coś, czego później pożałuję. Szloch przerywał ciszę i pozwalał mi oczyścić umysł. Nocą gromadziło się w nim cierpienie z całego dnia. Choć w świetle słonecznym umiałam zachowywać pokerowy wyraz twarzy, w ciemnościach maska pękała, wystawiając mnie na pokaz całemu światu. Tam jednak nikt mnie już nie oceniał i mogłam spokojnie wylewać łzy w poduszkę, bez obawy, że ktoś to zobaczy. Mrok przywoływał koszmary, ale z drugiej strony przynosił także ulgę. Dopóki żadne oczy tego nie widziały, mogłam udawać, że płacz dochodził z bardzo daleka, a mokre policzki pokryte strumieniami łez wcale nie należały do mnie, a do kogoś kompletnie mi obcego.
Tym razem obiecałam sobie, że nie będę płakać. Dla Gini.
Zbliżała się godzina dwudziesta trzydzieści. Słońce już jakiś czas temu zeszło z nieba, a na ulicy słychać było nieznośne miauczenie kotów i szczekanie psów, które na noc zostawały na zimnie, przykute do swoich bud. W pobliżu nie było o tej porze ludzi. Co jakiś czas dało się jedynie wypatrzeć ciemne kształty samochodów, które jechały po głównej drodze.
Nie chciałam siedzieć sama w pokoju, więc zostałam na parterze i przykryta kocem, trzymając w jednej dłoni kubek z kakaem, a w drugiej pilota, włączyłam telewizor. O tej porze nie znalazłam w nim nic, co by mnie zainteresowało, więc z nudów skakałam po kanałach. Pojedyncze słowa wyrwane z kontekstów filmów tworzyły dziwne, nieskładne zdania. W jednym momencie jakaś kobieta mówiła coś o jakimś spisku, w drugim lekarz w białym kitlu opowiadał, że pacjent umarł z nieznanych powodów. W kolejnym, animowany, fioletowy pies zaszczekał i piskliwym głosem powiedział, że do zdarzenia doszło na Tuptusiowym moście, a później mały chłopiec z czarno białego filmu głośno się zaśmiał.
Przekręciłam kanał jeszcze kilka razy, kiedy natknęłam się na w miarę ciekawy reportaż na temat zbliżającej się rocznicy mianowania króla Jualide'ma władcą naszego kraju. Otyła reporterka, rozmawiająca z jakimś wyjątkowo piegowatym, ubranym w garnitur mężczyzną, snuła domysły na temat motywu przewodniego konkursu, który z tej okazji co roku organizowano wśród obywateli. Ci, którzy go wygrywali, dostawali możliwość wejścia na teren królewskiego pałacu, obejrzenia go od środka, a na końcu zjedzenia oficjalnego obiadu z wybranym członkiem królewskiej rodziny.
W poprzednim roku, konkurs wygrało, o ile dobrze pamiętałam, aż sześć osób, w dodatku przyjaciół. Zadaniem konkursowym było stworzenie najpiękniejszej rzeźby przedstawiającej królową Theresę, więc cała grupa, jako że każdy z nich należał do innego Żywiołu, wysiliła się, tworząc pokaźnych rozmiarów figurę naturalnych rozmiarów, zmieniającą się w zależności od pory roku. W lecie płonęła żywym, a jednak nieparzącym ogniem, podczas jesieni ze złożonych dłoni postaci wyrastała winorośl, sięgająca stóp kobiety, na wiosnę wiał wokół niej orzeźwiający wiatr, smagający pobliskie kwiaty, a zimą pokrywała się wodą, dzięki czemu temperatura zmieniała ją w kryształową, lodową rzeźbę. Samą bazę rzeźby wykonano natomiast z litego marmuru, odwzorowano przy tym najmniejsze detale, jak na przykład: zmarszczki na sukni królowej, czy łagodne, nieco zwężone oczy. I bez ingerencji Żywiołów efekt końcowy był powalający, a projekt tak banalnie prosty, że aż niesamowity. Nic więc dziwnego, że niedługo później, ku zaskoczeniu wszystkich, oczarowana kobieta zdecydowała się umieścić rzeźbę w pałacowych ogrodach, a sześcioosobowa grupa dostała oficjalne zaproszenia do pałacu. Z tego co podawano w telewizji, wiedziałam, że obiad zjedli właśnie w jej towarzystwie.
Niespodziewanie usłyszałam krótkie, szybkie pukanie do drzwi. Obróciłam się w stronę korytarza, a kiedy pukanie po kilku sekundach powtórzyło się, odłożyłam kakao na stolik. Ze ściągniętymi brwiami, wychyliłam się, aby zerknąć na stojący na szafie zegarek. Była dopiero dwudziesta pierwsza, mama nie kończyła tak wcześnie pracy, a Gini sama raczej nie przyszłaby do domu w nocy. Skoro nocowała u koleżanki, któryś z jej rodziców raczej by zadzwonił, aby nas o tym powiadomić.
Jeśli to była pani Ashton, która znów zamierzała wytykać mi brak mocy, popełniła naprawdę duży błąd...
Podniosłam się z kanapy i odrzuciłam na bok ciepły koc. Kiedy zdjęłam go z nóg, momentalnie przeszedł mnie chłodny, nieprzyjemny dreszcz. Nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiło się zimno. Powinnam podkręcić ogrzewanie, albo napalić w kominku inaczej szykowała się ciężka, mroźna noc.
Ktoś pod drugiej stronie drzwi zdążył się zniecierpliwić, ponieważ pukanie rozległo się po raz kolejny, tym razem mocniejsze i zdecydowanie głośniejsze. Krzycząc, że już idę, wyszłam na korytarz i zdjęłam z wieszaka pierwszą lepszą bluzę. Nie uśmiechało mi się przyjmowanie gości w obecnym stanie. Pomimo wczesnej jak dla większości nastolatków pory, byłam już umyta i miałam na sobie krótką, niezbyt ciepłą piżamę w zielone grochy. Nie lubiłam, kiedy ktokolwiek widział mnie tak obnażoną, a raczej nie spodziewałam się wizyt.
Kiedy przekręcałam zamek, mój gość znów zapukał.
– Już, już... – powiedziałam pośpiesznie, otwierając drzwi. Poprawiłam przy okazji niesforne pasemko włosów, które plątało się na moim czole. – Przepraszam, że to tak dłu...
Zamilkłam i ze zdziwieniem spojrzałam na dwóch, barczystych mężczyzn, stojących przede mną ramię w ramię i taksujących mnie podejrzliwym, poważnym spojrzeniem. Każdy z nich miał przynajmniej ze dwa metry, a rozsadzające ciemne garnitury mięśnie raczej przeczyły temu, żeby byli to sąsiedzi z końca ulicy, chcący poprosić o cukier. Mieli nieczułe wyrazy twarzy i tak samo równo przystrzyżone na jeża, ciemne włosy. Do tego od razu wyczułam od nich woń papierosów i drogich perfum.
– S... słucham? – to było raczej pytanie, niż stwierdzenie. Nagle jakoś to, że stałam przed nimi w piżamie przestało mi przeszkadzać. Bardziej nurtowało mnie to, dlaczego miałam przed sobą dwóch gości wyglądających jakby żywcem wyjęto ich z filmu szpiegowskiego?! – Czym mogę panom pomóc?
Jeden z nich, ten stojący bliżej spojrzał na mnie w zamyśleniu. Pomimo mroku dobrze widziałam, że miał w uchu słuchawkę. Nawet się z tym specjalnie nie krył, bo krótkie włosy uniemożliwiały jej zakrycie.
– Vivienne Vason? – zapytał zamiast odpowiedzieć, wkładając dłoń do kieszeni marynarki.
Poczułam dziwne ukłucie niepokoju. Nie podobało mi się, że tamci znali moje imię i nazwisko, nie kojarzyłam ich, więc nie było mowy, abym kiedykolwiek się z nimi spotkała. Już nawet nie mówiąc o głosie mężczyzny, który wcale mi się nie spodobał. Był chropowaty i przesiąknięty dziwnym spokojem, w którym jednak kryła się rezerwa. Zupełnie, jakby pytanie o moją tożsamość wydawało się dla niego wyłącznie formalnością.
– O co chodzi? – zapytałam, lekko wycofując się do domu. Zacisnęłam palce na framudze drzwi gotowa je zatrzasnąć, gdyby tylko któryś z „agentów" zrobił ruch w moim kierunku. Nie czułam się komfortowo, nagle zaczęłam żałować, że w ogóle zdecydowałam się otworzyć.
Pożałowałam, że akurat tego dnia mama musiała pracować i zostawiła mnie samą w domu. Ile razy słyszało się o porwaniach młodych, nieodpowiedzialnych nastolatek, które naiwnie otwierały drzwi obcym?
Zdecydowanie za dużo!
– Polecono nam, aby zabrać panią w pewne miejsce. – oznajmił drugi mrożącym krew w żyłach tonem. – Mamy nadzieję, że nie będzie pani stawiać oporów.
Wtedy już wiedziałam, że naprawdę miałam przechlapane. Dwóch mężczyzn, ewidentnie o złych zamiarach w starciu z siedemnastoletnią, przerażoną dziewczyną ubraną jedynie w kusą piżamę w grochy... Wynik raczej był oczywisty, miałam skończyć w worku, zakopana w jakimś pobliskim lesie, a moich zwłok nawet nikt by nie szukał, ponieważ kojarzono mnie wyłącznie jako Zagubioną... Do jasnej cholery! Nie mogłam się nawet bronić, ponieważ nie posiadałam żadnej mocy Żywiołów. Moją jedyną szansą była ucieczka!
I właśnie tą ostatnią rzecz postanowiłam zrobić. Gdy tylko usłyszałam słowa mężczyzn, trzasnęłam drzwiami, z zamiarem skorzystania z chwili ich nieuwagi i pobiegnięcia do tylnych drzwi. Stamtąd miałam nadzieję, uciec przez ogród, aby w następnej kolejności zacząć krzyczeć i tym samym odstraszyć potencjalnych porywaczy. Gdyby udało mi się narobić wystarczająco dużo hałasu, może wystraszyliby się niepotrzebnej widowni i po prostu zrezygnowaliby ze swoich zamiarów. Tak, na pewno! Żaden złoczyńca nie był na tyle głupi, aby gonić przez całą długość ulicy wrzeszczącą w niebo głosy dziewczynę!
Gdyby jeszcze udało mi się dostać chociażby z powrotem do salonu...
Nikomu nie życzyłabym uczucia strachu, jaki towarzyszył mi w chwili, kiedy obracałam się, z zamiarem ucieczki przed nieznajomymi mężczyznami, którzy zawitali do mojego domu o tak późnej porze. Przerażenie, pomieszane z adrenaliną tworzyło zaskakującą mieszankę, nagle zaczęłam bać się potencjalnego porwania, gwałtu, czy nawet śmierci. Nie miałam pojęcia, o co chodziło „agentom", jednak jakoś nie umiałam stać dłużej przed nimi z normalną, niezdradzającą niepokoju miną, aby dociekać, czego konkretnie chcieli. Wiedziałam jedno. Nigdzie nie zamierzałam z nimi iść, takie spacery nigdy nie kończyły się dobrze dla ofiary!
Nazwałam się ofiarą... No i dobrze, cholera, właśnie tak się czułam! Jak ofiara, która sama, z własnej nieprzymuszonej woli weszła w sidła i dopiero po jakimś czasie, kiedy zrozumiała, jaką głupotę zrobiła, zaczęła się szarpać, aby się wydostać. Nie miałam mocy, nie miałam broni... Pozostawała mi tylko ucieczka, zachęcenie dwóch groźnych wilków do rozpoczęcia pogoni.
– Wracaj tu gówniaro! – jeden z mężczyzn kopnięciem otworzył drzwi, a drugi przebiegł przez nie, machając rękami. Sądziłam, że chciał mnie chwycić, ale tak naprawdę miało to na celu wytworzenie ognistej bariery, odgradzającej mnie od większej części domu.
Krzyknęłam, kiedy przed moimi oczami pojawił się obraz pomarańczowych płomieni, ni stąd ni zowąd, pojawiających się na dywanie, a także okolicznych meblach. Rozchodziły się szybko, za szybko. Ponieważ byłam rozpędzona, musiałam wyhamować, o mały włos nie lądując przy tym na pokrytej ogniem komodzie wypełnionej butami. Nie spodziewałam się, że tamci od razu zaczną atakować, skoro byli zdolni do podpalenia mieszkania, raczej nie zamierzali poprzestać na półśrodkach, czy groźbach.
Zaczęłam ciężko oddychać i tłumiąc jęk, szukać jakiejś drogi ucieczki. Nigdzie takowej nie znalazłam, mężczyzna należący do rodu Północy, doskonale wiedział, jak dużo płomieni użyć, abym nie miała jak się przez nie przedrzeć. Dym zaczął unosić się ponad meblami, zasłaniał widok i wpadał mi do oczu, powodując bolesne pieczenie. Zakrztusiłam się, jednak zdołałam zebrać się w sobie, aby rzucić się w stronę stojaka na parasolki i wyciągnąć jedną z nich. Nie zamierzałam poddać się bez walki.
– Zostawcie mnie! – wrzasnęłam, groźnie wymachując parasolką. Ogień smagał mnie po plecach i ogrzewał ciało, ale w żadnym wypadku bym się od niego nie odsunęła, aby podejść do mężczyzn w garniturach. Drugi również wszedł do środka i tylko czekał, aż dam za wygraną lub stracę przytomność od wszechobecnego dymu. – Nigdzie z wami nie pójdę! Pomocy!
– Ucisz ją zanim postawi na nogi całe sąsiedztwo. – dalszy z „agentów" obejrzał się do tyłu, sprawdzając, czy nikt nie pojawił się na ulicy, zaalarmowany hałasem. Ogień widocznie nie robił na nim wrażenia. Był jedynie lekko zirytowany i niezadowolony.
Drugi mężczyzna pokiwał głową, po czym przygasił nieco płomienie i wyciągnął coś z kieszeni. Nie mogłam dostrzec, co to było, ale z pewnością nic dobrego. Korzystając z okazji, że stracił czujność, rzuciłam w niego parasolką i przyszykowałam się na skok nad ognistym murem. I prawie by mi się udało, gdyby nie napad kaszlu, który nagle niespodziewanie zawładnął moim ciałem. Dym dostał się do płuc, a tym wcale się to nie spodobało. Zgięłam się w pół, próbując złapać oddech, a mężczyźni zbliżyli się niebezpiecznie blisko.
Zrozumiałam, że tajemniczym przedmiotem, który jeden z nich trzymał w dłoni, była strzykawka wypełniona podejrzanym, błękitnym płynem. Zanim jednak do końca dotarło do mnie, co to oznaczało, zostałam unieruchomiona, a cienka igła wbiła się w moje ramię, przelewając zawartość strzykawki wprost do mojego osłabionego, dygoczącego ze strachu ciała.
.
.
Gwiazdki i komentarze mile widziane ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top