26. Zachód słońca (Shrek ff, Farquaad x Fiona)

- To twoja wina! - krzyczał król Farquaad, potrząsając szarozielonym ciałkiem, które zaczynało już puchnąć. Trzymał martwe niemowlę za nóżkę, zwieszające się bezwładnie rączki huśtały się karłowi na wysokości kolan. - Urodziłaś je jako potwór i zostały potworami po świcie! Odrażający stwór!

- Oddaj mi moje dziecko! - jęknęła Fiona, kuląc się na krawędzi łóżka. Nadal była obolała po nocnym porodzie trojaczków i wstanie na własne nogi kosztowało ją zbyt wiele wysiłku.

Zresztą i tak było już za późno.

Dwa pozostałe noworodki leżały w kołysce przy łóżku, wykrwawione z identycznych ran po sztylecie króla, wrażonym w korpus. Krew przesiąknąwszy przez pościel i drewno, kapała na kamienną posadzkę komnaty wieży.

- Dziecko?! - ryknął Farquaad, ciskając żonie zwłoki pod nogi. Blade ciałko przetoczyło się bezwładnie po podłodze jak szmaciana lalka. - To coś nie jest dzieckiem! To monstrum jest mniej warte od kulawego ogara z mojej psiarni!

Fiona zsunęła się z łóżka na kolana. Przysiadła na podłodze, tuląc do siebie martwą dziewczynkę.

Farquaad splunął na podłogę.

- To twoja wina - powtórzył. - Następnym razem powstrzymasz poród do świtu. Rozkazuję ci. Jestem królem. Król potrzebuje sukcesora z prawego łoża. Dasz mi ludzkie dziecko albo skończysz, jak kończą wszystkie potwory.

- Niech mają chociaż godny pogrzeb...

- Możesz je zeżreć, gdy zajdzie słońce. Słyszałem, że tak robią ogry!

Trzasnął drzwiami, wychodząc. Po drugiej stronie dało się słyszeć szczęk ciężkiej zasuwy.

W magicznym Lustrze zawirował dym, z którego uformowała się twarz.

- Fiono... - zaczęło Lustro.

- Milcz - syknęła. Tuliła do piersi zimne ciałko, kołysząc się w przód i w tył. - Ty to na mnie sprowadziłeś. Ty mu mnie wskazałeś.

Smutna twarz znikła w ciemnej tafli. Fiona kołysała dziecko. Złożyła pocałunek koło uszka w kształcie trąbki.

- Felicja - szepnęła. - Zawsze chciałam nazwać córeczkę Felicja.

Słońce stało wysoko na niebie.

Zastanawiała się często przez ciążę, czemu Shrek ją porzucił. Myślała, że coś między nimi zaiskrzyło, ale potem oboje unieśli się honorem. Wiedziała, że popełnia błąd, już kiedy ją strojono w białą suknię. W ślubnym pocałunku nie było żadnej miłości, a już na pewno nie tej prawdziwej, która miała nadać Fionie ostateczny kształt. Gdy słońce zaszło, zmieniła się w szkaradną bestię, jak zawsze. Wściekły Farquaad zamknął ją w tej wieży, pod strażą straszniejszą niż smoczyca, którą prawie rok temu Shrek podstępem strącił do lawy. Nie miała nawet możliwości, by powiadomić rodzinę o swoim losie, wszystkie listy pisała pod podejrzliwym okiem męża.

Mijały dni, ale miłość nie przychodziła. Miała nadzieję, że zmienić to może jeszcze dziecko, ale jej słabość i naiwność sprowadziły tylko śmierć na trójkę niewinnych istot.

Dźwignęła się w końcu na równe nogi, odłożyła Felicję między braci.

- Fergus. Farkle - nadała im imiona, dotykając kolejno główek chłopców.

Przysiadła na skraju łóżka i machinalnie zaczęła bujać kołyską. Mleko brudziło jej halkę, ale nie zwracała uwagi.

- Pomszczę was.

Czekała, jak nigdy wcześniej, aż zajdzie słońce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top