22. Ciepło

Budzi mnie gwizdek czajnika, dochodzi z oddali i odbija mi się echem w głowie. To chyba odwodnienie. Zgaduję. Nie potrafię stwierdzić jednoznacznie, ale suchy język przykleił mi się do podniebienia. Słyszę kroki w kierunku źródła dźwięku, który po chwili milknie omdlewająco. Może mi się tylko śni?

Uchylam oko, otacza mnie skłębiona biel.

Nadal. Tylko ta zabójcza biel. Wszędzie biel.

Nie wolno odpoczywać w śniegu. Zamarznę.

Gwałtownie wciągam powietrze nosem, zupełnie rozbudzona. Zrywam się do siadu, ciśnienie w moment uderza mnie po głowie, oślepia mnie czarny śnieg przed oczami.

Powietrze jest ciepłe i suche.

Oddycham, staram się uspokoić.

Nie przykrywa mnie śnieg, tylko ciężka pieżyna w białej pościeli, pod prześcieradłem daje się zauważyć termofor. Zaciskam ręce na kołdrze. Mam poranione palce, pewnie przez odmrożenia, ale w komplecie. Upewniam się zaraz, że u stóp też są wszystkie i reagują na dotyk, mogę nimi ruszać.

Nie mam za to ubrania. Tylko majtki i koszulkę, nawet nie stanik.

Siadam po turecku na łóżku, kołdrę naciągam po szerokości na plecy. Poduchę, też z pieża i równie ciężką, ściskam przed sobą. Jest mi ciepło, ale w żołądku rośnie lodowa kula strachu.

Nie chcę myśleć.

Z kuchni przychodzi chłopak. Na oko w moim wieku, może trochę starszy. Musiał słyszeć moją pobudkę, bo nie wygląda na zaskoczonego. Na stoliku obok łóżka stawia kubek z herbatą, z drugim siada w fotelu naprzeciwko.

Tak sobie siedzimy w ciszy, przyglądając się sobie przez długość pokoju.

Chłopak sączy gorący napój, zerkam parę razy na kubek przeznaczony dla mnie, ale się nie odważam. Nie chcę myśleć, ale nie potrafię przestać.

Po chwili chłopak pociera czoło i wzdychając cierpiętniczo, wstaje z fotela.

- Niech ci będzie - burczy. Stawia na stoliku swoją nadpitą herbatę i zabiera tą nietkniętą. - A jak dalej mi nie wierzysz, to wstań i sama sobie zrób.

Siada z powrotem w fotelu. Chcę go zapytać o moje ubrania, ale wyschnięte gardło odmawia posłuszeństwa. Siłą rzeczy kapituluję i sięgam po herbatę. Parzę się w usta, ale opanowuję atak kaszlu.

- Pij. Spałaś cały dzień. Zwilżałem ci usta, ale bałem się ciebie utopić, więc cię nie poiłem - tłumaczy chłopak ze swojego punktu obserwacyjnego, obraca kubek w dłoniach. - Widziałem twoje ślady na śniegu, gdybyś wyszła wyżej na wzgórek, zobaczyłabyś już tę chatę. Nikt ci nie mówił że nie wolno odpoczywać w zimnie, bo już się nie wstaje?

Dreszcz mnie przechodzi na myśl tamtej nocy.

- Nie widziałam żadnej góry. Ani dołu. Upadłam - staram się wyjaśnić. Tamtej dezorientacji nie da się opisać. Jakbym była zamknięta zamknięta w śniegowej kuli, kręcąca się w kółko baletnica na cienkiej nóżce. - Gdzie moje ubranie? - pytam. Nie chcę brzmieć tak żałośnie, ale już za późno.

- Musiałem... - Rumieni się, wzrok odwraca do okna. Za szybą widzę tylko biel, od której kwaśny posmak przerażenia podchodzi mi do gardła, ale on uważa ten widok za bezpieczniejszy od patrzenia mi w oczy.

Ręką macha w stronę łóżka, przez chwilę nie wiem, o co mu chodzi. Nie zauważyłam wcześniej krzesła ustawionego w nogach, ze złożoną na nim resztą mojej garderoby.

- Robiłem, co wiem, że trzeba. Miałaś trzydzieści dwa stopnie. Odkąd idioci morsują w górach, dowiedziałem się, jak wygląda pierwsza pomoc przy hipotermii. Masz szczęście, że nie obumarły ci palce.

- Albo cycki? - rzucam bojowo.

- Nie macałem cię! - obrusza się. - Zdjąłem ci... przez koszulkę. Okej?

- Niby jak?

- Jak Copperfild! - krzyczy. Jest czerwony aż po czubki uszu. Kiedy się tak rumieni, trudno mi źle o nim myśleć. - Stanik uciska na mikrokrążenie, odpuść mi. Nie moja wina, że wy, baby, macie taką idiotyczną bieliznę. Okej?

Milczymy. Popijamy herbatę w zgodnym zażenowaniu. Mógłby wyjść, ale to nie rozładuje atmosfery. Pierwsza nie wytrzymuję.

- Więc mam ci mówić "Dejwid"? - ciągnę żart.

Uśmiecha się słabo.

- Błażej. A ty? Pewnie masz dokumenty w tym plecaku, ale ci nie szperałem. Szanuję cudzą prywatność, nawet u dziewczyny, której zdjąłem stanik. Doceniasz teraz?

Teraz ja się śmieję, niestety zaraz znowu zanoszę się kaszlem. Czuję, jak gęsta flegma odrywa się od oskrzeli. Może nie nabawiłam się odmrożeń, ale jednak nie jestem całkiem zdrowa.

- Lamja - odpowiadam. Widząc jego minę, jakby sądził, że się przesłyszał, powtarzam: - Nazywam się Lamja.

- Hm, tego. Ładnie. Masz zagranicznych rodziców?

- Mój tato jest... z Syrii. - Głos mi się załamuje na myśl o domu. Coś pęka, stres się skrapla i kapie mi z policzków do resztek herbaty. - Chcę do domu... - szepczę do siebie bezradnie.

- Cóż, tak, w Syrii nie ma takich temperatur, nie? - zagaduje mnie, speszony. Kiwam głową, wycierając oczy wierzchem dłoni. Nigdy nie byłam w Syrii, kto normalny by się pchał na międzynarodowy poligon? - Chciałbym mieć lepsze wieści - ciągnie Błażej ostrożnie - ale wczoraj i w nocy była taka śnieżyca, że jesteśmy tak jakby... odcięci od świata. I tego. Mamy grzanie i jedzenie, i własne towarzystwo. Przez najbliższe kilka dni. Także... Przykro mi. Postarajmy się nie być dla siebie przez ten czas wredni, okej? Zrobię jakiś obiad.

To powiedziawszy, wychodzi.

Zostaję sama w pokoju, z ostygniętym kubkiem w dłoniach i zdaję sobie sprawę, że nawet mu nie podziękowałam za uratowanie życia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top