15. Las
Część druga wczorajszego shota, ostatnia.
Las był gęsty i zdrowy, liściasto-iglasty, z pachnącą ściółką i rozłożystymi pióropuszami paproci. Powietrze było przyjemnie ciepłe i rześkie. Na drzewach pękały pierwsze pąki liści. Niedaleko było kilka naturalnych jezior. Urokliwa okolica zachęcała do pieszych wędrówek, ale w marcowy przedsezon nie zapuszczali się w tu nawet ci, którzy nie słyszeli o atakach dzikich zwierząt. Nie było komu.
Ernest uwielbiał taką wczesnowiosenną aurę, nawet kiedy musiał na wpół prowadzić, na wpół wlec ze sobą spanikowanego nastolatka. Oddychał pełną piersią, z przyzwyczajenia szukał tropów zwierząt w błocie. Chłopaka tylko odcięli od krzesła, nie zdjęli mu kagańca z taśmy, więc jego stłumione jęki nie płoszyły rozświergotanych o świcie ptaków. Było magicznie pięknie. Łopatę opierał sobie na drugim ramieniu.
Duży W. szedł na przedzie z czarną torbą sportową pod lewą pachą, a prawą dłubał w telefonie, prowadząc ich do miejsca zaznaczonego na mapie.
Jechali tu całą noc, raz dotankowali i mieli zabezpieczony kanister benzyny. Przerobili trasę wcześniej dwa razy (choć odwiedzali kaplicę już wcześniej wielokrotnie), w listopadzie i tydzień temu, żeby nie zaskoczył ich żaden nowy śniegołom. Wjechali samochodem najdalej, jak się dało, ignorując stalową bramkę na głównym wjeździe do lasu, a i tak szli już dwie godziny.
Chłystek na początku trochę fikał, ale jego chude, hipsterskie nóżki w końcu zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa i zrobił się bardziej potulny. Kiedy za często potykał się na kamieniach i korzeniach, Ernest kopał go po łydkach. Na jakiś czas pomagało.
W końcu doszli do bunkra. Duży W. wszedł pierwszy, jak do siebie. Ernest za nim, przepychając dzieciaka na wąskich schodach przed sobą. Z dołu ciągnęło padliną i spalenizną. Wnętrze nie było bardzo zniszczone, jedynie tyle, ile może zdziałać sam las i wilgoć. Gówniarze i bezdomni mieli problem z trafieniem tutaj. Duży W. mówił, że ma to związek z Piątym Kręgiem, ale Ernest podejrzewał, że to tylko lokalizacja.
Na niższym poziomie był wyłom w ścianie po zamurowanych drzwiach, a dalej jeszcze jedno ukryte pomieszczenie. Na stoliku turystycznym rozłożony był lniany obrus, którzy przez zimę pod ziemią trochę zatęchł. Wosk z wypalonych świec rozlewał się po nim, ściekając grubymi stalaktytami z blatu z powodu braku jakichkolwiek podstawek. Ernest przyświecał wspólnikowi kieszonkową latarką, dopóki tamten nie pozapalał nowych, wyciągniętych ze sportowej torby.
- Siadaj gdzieś. Odpocznij sobie, zaraz będziesz kopał. - Ernest puścił chłopaka. Zastawił sobą jedyne wyjście z pomieszczenia, stanął szeroko na nogach. Czekał, aż Duży W. skończy przygotowania.
Natan rozglądał się po pomieszczeniu. Gdzie miałby usiąść?! Wszędzie było pełno szczątków, jakichś kości, podejrzanych ciemnych plam, których nie oświetlały dokładnie świece. Mdły zapach drażnił go w gardle, w końcu nie wytrzymał i zwymiotował. Zaklejająca mu nadal twarz taśma zablokowała strugę i krztusił się teraz cofniętą treścią.
- Nie w kaplicy - mruknął tylko stojący przy ołtarzu porywacz, który nie przerywał układania na ołtarzu przyborów z torby: kielicha, kijka, jakichś monet, sztyletu...
Ernest wyprowadził chłopaka za próg, zerwał mu taśmę z twarzy. Natan kaszlał w kącie, walcząc o oddech, a facet jedną ręką trzymał go za kark, a drugą poklepywał po plecach.
- No już, dzieciaku. Oddychaj.
- Pie-... Pieprzeni sataniści! - wydyszał w końcu.
- Już, już...
Natan, zlany potem, wyślizgnął się z uchwytu porywacza i wyrwał do schodów. Przeskakiwał co dwa wyszczerbione stopnie, widział już wąskie pasmo światła w wejściu do bunkra, gdy ciężka pięść trafiła go między łopatki. Runął do przodu, z impetem wyrżnął szczęką o stopień.
Ból go zamroczył. Klęcząc na schodach, półprzytomnie uniósł dygoczącą rękę do ust i wyjął z dziąseł wybite jedynki, splunął ukruszoną dwójką. Resztki żołądkowej flegmy zaszły do rany, piekło, ostre igiełki bólu przeszyły mu mózg.
Ernest sprowadził go w dół schodów. Chłopak utykał trochę, popluwał krwią, łzy mu ciekły ciurkiem po twarzy, ale ostatniego chyba nie był nawet świadomy. Mężczyzna nie był z siebie dumny, ale powalenie chłystka przyszło mu do głowy jako jedyne rozwiązanie. Miał nadzieję, że Duży W. nie każe mu kopać, zamiast gówniarza.
Przed wejściem do kaplicy otrzepał mu troskliwie kurtkę. W wyłomie stanął Duży W.
- Synek, po co te nerwy? - zagadał. - Wykopiesz nam jedną dziurkę i po sprawie. Nic złego się przecież nie dzieje.
- Chsę oo oomu - wyseplenił Natan.
- Jasne, pewnie... Wykopiesz jedną dziurkę i wrócisz do domu. Umowa? - Wyciągnął rękę przez przejście.
Nastolatek niepewnie uścisnął podaną dłoń, a porywacz delikatnym, acz stanowczym ruchem wciągnął go do kaplicy. W drugiej ręce miał już łopatę, którą od razu mu wcisnął.
Ernest wszedł za nimi i zajął swoje miejsce przed wyłomem. Duży W. stanął przy przygotowanym ołtarzu, zupełnie nie przejmując się, że ma gówniarza z łopatą za plecami. Uniósł ręce i zaintonował wezwanie. Płomienie świec zatańczyły, choć nie było przeciągu. Zaczynało się robić uroczyście.
Natan stał tam, ściskając trzonek łopaty. Nic nie rozumiał, pewnie nie rozumiałby nawet, jakby znał łacinę, bo to nie brzmiało jak łacina, prędzej jak jakiś twardy i mlaszczący gardłowo arabski albo turecki, albo diabli wiedzą, co. Cofnął się pod ścianę, roztrącając butami podłużne czaszki i wąskie klatki żeber, teraz widział, że raczej żadne ze szczątków nie były ludzkie. Nikt nie zwrócił mu uwagi.
Duży W., nie przerywając pieśni, wyjął ze stojącej na ołtarzu klatki dwa tłuste szczury, czarnego i białego. Ściskał je w lewej dłoni brzuszkami do siebie, szczury drapały się nawzajem po pyszczkach. Hodowali je całą zimę dla tej jednej chwili. W prawej ręce miał już sztylet, gwałtownym ciosem ściął na raz oba łebki i wykrwawił zwierzęta do kielicha. Zdekapitowane truchła odłożył starannie do klatki, nie dbając jednak o walające się gdzieś główki.
- Szacunek! - szepnął z mocą Ernest. Natan posłał mu dzikie spojrzenie. Przypominał wyraka.
Mistrz ceremonii wrzucił do krwi jedną monetę, nie przerywając modlitwy. Zanurzył końcówkę kijka we krwi i odwrócił się od ołtarza, by wyrysować w klepisku ośmioramienną gwiazdę.
Chłystek wykonał ruch, jakby zamierzał zamachnąć się łopatą na klęczącego przy świętej ziemi kapłana, Ernest pokiwał mu tylko ostrzegawczo palcem. Chłopak cofnął się z powrotem pod ścianę.
- Ochrona! - objaśnił Ernest, gdy Duży W. skończył gwiazdę i zamknął ją w okręgu.
Kijek został odłożony na ołtarz. Kielich uniesiono, głos kapłana wznosił się i opadał, hipnotyzował, świece płonęły jakby jaśniej, rzucając złote blaski.
- Wejdź do kręgu i uklęknij - poinstruował Ernest. Chłopak niepewnie podszedł. - Uklęknij! I pochyl głowę!
Natan opadł na klepisko, zabolało stłuczone kolano. Opierał się na łopacie. Wzrok miał wlepiony w sztych. Odbijał się w nim satanista z kielichem, który zakończywszy mamrotaną frazę, wylał mu szczurzą krew na głowę. Chłopak pisnął, ciepła jeszcze struga spłynęła mu za kołnierz, objęła szyję. Zerwał się do pionu, wycierając się nerwowo rękawem.
- Błogosławieństwo! - krzyknął na niego Ernest, chłopak zamarł z dłonią na szyi. Grdyka podskakiwała mu spazmatycznie - jeśli się zrzyga do kręgu, Ernest sam go zabije, a wtedy Duży W. wyleje mu na głowę krew chłopca, trudno, niech tak będzie. Nie mogli złamać rytuału, drugiej szansy nie będzie.
Chłystek nie zwymiotował.
Odstawiwszy kielich na ołtarz, kapłan odwrócił się do kręgu i uniósł ręce. Patrzył gdzieś w próżnię, oddany modlitwie.
- Teraz kop - skinął chłystkowi Ernest.
- Ale... - Natan strzelał oczami po kaplicy.
- Ze środka gwiazdy, głupku.
Nastolatek zacisnął usta, górna warga zapadała mu się pod nosem przez wybite zęby. Chwycił jednak mocniej łopatę i zaczął kopać. Szybko uderzył czerpakiem o stalową skrzynię. Zdziwiony, uniósł głowę.
- Głębiej. Okop ją tak, żeby dało się wyciągnąć.
To zajęło mu dużo więcej czasu, bo skrzynia miała ze dwa metry długości, odsłonięta tak szybko ściana boczna miała mylący wymiar około trzydziestu centymetrów. Zasapał się, czuł pulsowanie krwi w guzie na potylicy, pokaleczonych dziąsłach, rwało go kolano, mięśnie ramion paliły z wysiłku wykopywania mokrej, zbitej ziemi.
Duży W. nadal śpiewał, jeśli jakieś fragmenty nawracały refrenicznie, to Natan tego nie słyszał - jedynie obłąkańczy bełkot. W końcu wkopał się dość głęboko na około, by dało się rozhuśtać skrzynię. Ernest przykląkł nad dołem, zanurzył ręce w złotą ciemność, której nie przerzedzał blask świec. Namacał uchwyty po bokach skrzyni i wydźwignął ją na powierzchnię. Zatrzeszczały przerdzewiałe zawiasy, ale metal wytrzymał i nie pękł.
Pieśń kapłana urwała się ostro, bez wykończenia. Cisza, zakłócania tylko przyspieszonymi oddechami i odległym szumem lasu, dzwoniła w uszach.
Skrzynia była ciepła, czuć było pulsujące w niej życie. Podaną Ernestowi przez wspólnika liną, ostatnim przyborem ze sportowej torby, troskliwie i z wprawą splatał on bezpośrednio na skrzyni sieć dla zabezpieczenia jej transportu. Tamten natomiast zbierał z ołtarza magiczne instrumenta i klatkę z truchłami szczurów, które należało później spalić. Zostawił tylko dopalające się świece.
W międzyczasie Natan cofał się do wyjścia tyłem, nie odrywając oczu od porywaczy. Przy wyłomie cisnął łopatę w kąt i czmychnął na zewnątrz, ku wolności.
- Wu... - sapnął Ernest, wiążąc sobie skrzynię do pleców węzłem refowym. Dźwignął się z ziemi, skrzynia ważyła sporo, ale przygotowywał się na to.
- Wychodź! - syknął kapłan, chwytając w jedną rękę torbę, a w drugą łopatę . Pot perlił mu się na czole. - Nie ma czasu!
Na górze, w wejściu do bunkra, zastali Natana, który patrzył osłupiały w las. Zmrożony, mierzył się oko w oko z wielkim kotem.
Ale naprawdę wielkim. Bestia miała w kłębie ze trzy, może nawet cztery metry wysokości, błękitne umaszczenie, po którym przesuwały się fantasmagoryczne cienie drzew, i żarzące się czerwono ślepia. Czubki uszu roztrącały korony drzew jak łagodny wiatr, ciało przepływało między pniami jak dym, łapy rozgarniały paprocie, nie zostawiając żadnych śladów na ziemi. Tylko niski pomruk odległej lawiny z głębi bestii wprawiał krew w drżenie.
Ernest wypchnął chłopaka na zewnątrz.
- Uciekaj! Ratuj się! - krzyknął Duży W.
Więc Natan pobiegł - na ślepo, przez las.
A strażnik skrzyni pobiegł za swoim ofiarnym szczurem.
Żadne z nich nie obejrzało się na bunkier, za progiem którego kryło się nadal dwóch mężczyzn. Gdy ogon wielkiego kota zniknął między drzewami, pobiegli w drugą stronę, do samochodu. Ponieważ nie musieli ciągnąć za sobą chłopaka, przebyli znajomą trasę w ćwierć czasu potrzebnego im wcześniej na dotarcie do bunkra. Pozostało mieć im nadzieję, że bestia zabawi się swoją zdobyczą.
Samochód odblokował się automatycznie, wykrywając bliskość kluczyka w kieszeni Dużego W. Ernest szarpnąwszy luźny troczek węzła, rozwiązał go i zapakował skrzynię do bagażnika. Kapłan dorzucił łopatę z torbą i pobiegł na miejsce kierowcy. Ernest zatrzasnął bagażnik. Ledwo zdążył wskoczyć na miejsce pasażera, bo Duży W. już odpalił i cisnął gaz.
Rozpędzona terenówka podskakiwała na nierównościach, kierowca walczył na wirażach dzikiej ścieżki, by nie wpaść na drzewo. Stalowa bramka, choć mogli przysiąc, że zostawili ją otwartą, była zamknięta. Może by ją sforsowali, ale na pewno zmiażdżyliby przód koreańskiego samochodzika z lakierowanego origami. Duży W. zahamował gwałtownie, Ernest natychmiast wyskoczył z samochodu.
- Szybciej! - krzyczał na wspólnika zza uchylonej szyby.
Ernest znów ledwo zdążył wskoczyć do samochodu. Tego nie przećwiczyli, ale nie ośmielił się skarżyć. Choć teraz działali ramię w ramię, znał swoje miejsce w kongregacji. Był tu, na tej uświęconej misji, tylko dlatego, że Duży W. mu ufał i był to ogromny zaszczyt. Jeśli bestia ich dogoni, poświęci swoją duszę na pożarcie, by kupić kapłanowi kilka cennych sekund.
Ostatecznie to była jego wina - gdyby chłystek nie kulał, może nie byłoby czym się martwić. Dałby radę uciec trochę dalej, bronił się dłużej...
Pół kilometra dalej wypadli na drogę krajową, w szpaler gęstych drzew, który zamykał im się nad głowami, nie miał końca za nimi, ani przed nimi, choć kierowca wciskał gaz w podłogę. Las zapętlał się wokół nich, rzeczywistość skrzywiła się niebezpiecznie, widzieli wokół siebie tylko wiosenny las, a to znaczyło, że strażnik był już na ich tropie.
Duży W. zahamował ostro. Tył samochodu szarpnął się z asfaltu w górę mimo ciężkiego ładunku w bagażniku. Mężczyźni wyskoczyli na drogę, nie gasząc silnika. Kapłan wyciągnął klatkę ze szczątkami szczurów. Ernest - kanister z benzyną. Polał paliwem postawioną na środku drogi klatkę i podpalił zapalniczką. Kapłan podjął modlitwę, wznosząc oczy wysoko ku koronom drzew, a Ernest widział, jak strażnik lasu nadbiega już do nich drogą. Rzecz wymagała większego ceremoniału, ale musieli mieć nadzieję, że to wystarczy. Ernest osunął się na kolana i też popadł w modlitwę, bijąc zapamiętale czołem o asfalt. Rozbił skórę o szorstką nawierzchnię.
Nagle Ernest usłyszał trzask drzwiczek, wycie katowanego silnika i pisk opon. Tym razem nie zdążył dobiec. Patrzył za oddalającym się autem. Pociągnął nosem, zapach spalin i palonej gumy drażnił go w nos. Został porzucony.
Jednak smutno było umierać.
Bestia dobiegła do niego, z pyska kapała jej plazma. Przyczaiła się nisko do drogi, jak kocię zabawiane mechaniczną myszką.
Ernest rzucił się w las. Aby tylko zejść z drogi, wciągnąć strażnika z powrotem w granice jego terytorium, otworzyć przejście.
Las zamknął się wokół niego nagle, połknął go, przemaglował przez pnie wiosennych drzew. Gruchnął bezwładnie o ziemię. W ostatnich chwilach czuł zapach leśnej ściółki i nie było to takie złe. Nawet nie bolało, choć jego dusza została pożarta. Ciało usypiało na granicy lasu.
Zasnął z nadzieją, że to wystarczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top