1. Kac
Kaspra obudziły objawy tak boleśnie typowe, że mógłby dziś pracować jako model naukowy dla studentów medycyny. Oczywiście wolałby dorobić jako model dla studentek ASP, najlepiej na prywatnych sesjach, dla lepszego skupienia nad tematem oczywiście i może przy szklaneczce czegoś dla pobudzenia ducha...
Na myśl o alkoholu znów musiał przypaść do sedesu. A już miał nadzieję, że opróżnił magazyn od frontu i od zaplecza...
- Namaluj mnie jak jedną ze swoich francuskich dziewczyn - burknął później do lustra, doprowadziwszy się do porządku.
Umył nawet zęby, ostrożnie, żeby nie sprowokować kolejnego odruchu wymiotnego, zakroplił przekrwione oczy. Miał się za człowieka cywilizowanego. Potarł rękami policzki, szczecina zawsze wybijała mu po wódzie jak szalona. Nie ogolił się jednak, co najdobitniej świadczyło o tym, że już wytrzeźwiał - nikt o choćby szczątkowej przytomności umysłu nie goliłby się w jego stanie, jeśli nie chciał się oskórować.
Za śniadanie i możliwe, że jedyny posiłek tego dnia, miał dwie chińskie zupki pomidorowe, bo ani to słone, ani przesadnie kwaśne (czajnik obowiązkowo elektryczny, bez Syreny, wyjącej na ucho do krwotoku mózgu) i jeśli będzie grzecznym chłopcem, i będzie trzymać się zasad, wieczorem wrzuci na to trochę jajecznicy.
Za każdym razem, kiedy omsknęła mu się ręka i łyżka mocniej uderzyła o talerz, bachancka nimfetka piała w jego głowie i waliła w bębny.
- Mendy, nie Menady - podsumował, popijając aspirynę resztą zupy.
Gdy kwas wżarł mu się już w mózg i przyciszył diabelską muzykę (choć wymagało to drugiej dawki leku i kilku dodatkowych godzin snu), usiadł do laptopa z kubkiem oryala, chcąc się przekonać, czy cokolwiek po wczorajszej pijatyce nadaje się do przeczytania przez kogoś innego niż Homer.
Pisz pijany, czytaj trzeźwy - uwielbiał tę zasadę. Choć zdecydowanie bliższa mu była pierwsza jej część, ale wierzył, że metodykę pracy również należy szlifować, jak sam warsztat słowa. Przynajmniej zamiast po pustaku szlajać się po barach i podrywać na pisarza studentki filozofii, oddawał się pasji, faktycznie chciał coś stworzyć, zostawić po sobie coś pięknego, zamiast kolejnego pokolenia bękarckich frustratów.
Laptop, poczciwy zamulający staruszek, który może był całkiem porządny te kilkanaście lat temu, kiedy dostał go od rodziców na ukończenie studiów, nie był nawet wyłączony, jedynie w hibernacji, i po wznowieniu systemu na ekranie wyświetlił się otwarty dokument tekstowy.
Kasper lubił myśleć o sobie dobrze, bo pozytywne myślenie to klucz do sukcesu (tak mówią przecież ci nawiedzeni goście w garniturkach, którzy zgarniają horrendalne sumy za to tylko, że to powiedzieli - więc kto ma największe prawo w to wierzyć, jeśli nie oni?), ale nie oczekiwał cudów. Rekord wynosił dwadzieścia pięć, a i to znormalizowaną czcionką z podwójną interlinią. Zredukował je potem do sześciu i pół, a właściwie pięciu, bo półtorej dopisał jeszcze na fali poprawek, tak się wtedy wciągnął. Oczywiście nadal przechowywał wersję na dwadzieścia sześć i pół strony, po coś przecież miał ten laptop z terabajtem pamięci, niechże się to na coś przydaje. Jest pisarzem, nie wydawcą. On był od pisania, nie od poprawiania. A to był cholernie produktywny dzień! Szkoda, że przez resztę miesiąca był zupełnie wyprany z weny i nie umiał sklecić porządnie zdania. Potem wpadł na coś świeżego i stracił serce do kontynuowania rekordzisty. Ot, anegdota. Kiedyś będzie się z tego śmiać razem z fanami na spotkaniach autorskich. Przecież nikt nie jest doskonały. A jemu zależało na jakości...
Zakrztusił się elektrolitami. Sposób, w jaki skomentował to, co zobaczył na ekranie, dyskwalifikowało wypowiedź do puszczenia jej w TVP Kultura.
Dwieście stron arialowych mróweczek drepczących czcionką jedenastką w rządkach jedna przy drugiej, machały do niego z ekranu, który drwił z niego nagłówkiem okna "Nowy dokument". Pierwsze, co zrobił, to zapisał plik na pulpicie, co domyślnie zasugerował program dla plików nowoutworzonych i wcześniej niezapisywanych. Nadał mu tytuł "sesja 210101" i wcisnął ZAPISZ tak starannie, jakby rozbrajał bombę.
Dziwne dreszcze biegły mu po kręgosłupie. Poruszony, nie mógł się skupić na ekranie laptopa. Wstał od stolika, chodził chwilę po pokoju, próbując zebrać myśli. Czy fizycznie to było osiągalne, nawet gdyby siedział całą noc, te osiem czy dziesięć godzin i pisał, pisał wszystko jak maszyna, skupiony i pewny każdej stawianej litery? Czy książkę można napisać w jedną noc? Nowelę by zaryzykował, cóż, ktoś wprawiony, być może, naglony terminami albo spłatą długów, o, taki Głowacki, czemu nie, dla niego całe życie to było pisanie: praca dziennikarska, sztuka, idea! A on, co? Nie, on miał inne obowiązki, musiał poświęcić wiele, żeby utrzymać się w wielkim mieście, praca pożerała mu nie tylko czas na wypoczynek, ale czasem również czas na sen i jedzenie, a jeszcze warto być na bieżąco z mediami, trzeba wiedzieć, co się dzieje na świecie, o czym się rozmawia w firmie, a firma nie ma nic wspólnego z pisaniem, tam by go chyba wyśmieli, gdyby powiedział, że próbuje napisać książkę, kto dzisiaj czyta poważną literaturę?! Na Tokarczuk to się rzucili do księgarni w osiemnastym roku, co to, to jasne, noblistka ładnie na półce wygląda, ale kto by to czytał, tak? Nie?
Zrozumiał, że się boi. I że chodzi po pokoju, ściskając kubek z napojem, jakby ściska się kubek gorącego kakao, który mama przyszykowała na ukojenie nerwów. Zgarbił się, głowę trzymał wtuloną w ramionach. Było mu zimno, a pocił się.
Co za nonsens. Może w pijackim odruchu desperacji ściągnął ebuka, stąd dziwaczna czcionka. Udawał przed sobą wielkiego literata, polewając Kiplingowi, Hemingway'owi i Kafce, prowadził z nimi głębokie dyskusje, jakich nie prowadził z nikim? Żałosne. Albo napisał sobie lorem ipsum post scriptum pierdululum i w diabły klikał kontrol-ce, kontrol-fał, fał fał, taki wał z ciebie literat, aż się znudził i poszedł spać? Jeszcze bardziej żałosne.
A jednak pamiętał, że pisał. Nie pamiętał jednak, co miałby pisać, o czym? Może tylko śniło mu się, że pisał.
Prychnął pod nosem. Czego tu się bać!?
Wrócił do stolika. Odstawił kubek z taką siłą, że zawartość chlupnęła i rozlała się trochę po blacie. Nawet nie spojrzał. Sformatował czcionkę, by skacowanym oczom było łatwiej czytać. Znormalizowanego tekstu wyszło ledwie dwadzieścia pięć dodatkowych stron (ledwie! Żachnął się, tyle wynosił jego rekord, ale co to było na tle większej całości!). Mamrotał coś do siebie, nerwowo poprawiał włosy. Usiadł wygodnie, opierając przedramionami o blat, wgapiając się w monitor. Zamoczył łokieć w elektrolitach, wytarł go bezwiednie o koszulkę. Przewinął dokument do początku i zaczął czytać.
Czytał. Odnajdywał siebie w tym tekście, choć starał się zachować sceptycyzm. Znał jednak swoje teksty, czuł się trochę, jakby odkopał stare wpisy internetowe, o których zapomniał, ale czytając, w jego mózgu otwierały się gładko klapki, które pozwalały mu powiedzieć "to moje".
"Ja to napisałem."
Starał się być sceptyczny, wklejał fragmenty do wyszukiwania, dodawał tagi "pdf" i "ebook chomikuj", nawet "wikiźródła" i "googlebooks", ale nie znajdowało takich stron, czy może chodziło ci o...?
Nie chodziło mu "o". Przed sobą miał cud objawiony, marzenie, które stało się słowem, przepełnione jego mistrzami, o dramacie porzuconego w dzieciństwie chłopca, którego nauczono wątpić w swoje myśli, aż przestał wierzyć w świat, aż świat wydał mu się zmyślony i obcy - słodki eskapizm, który nie dawał szans na przetrwanie, prowadząc do nieuniknionej tragedii, w której bohater odnalazł tę odrobinę rzeczywistości, która go ocaliła. Chłonął tę historię, dorastał razem z bohaterem, łudził się jego nadziejami i płakał nad jego losem. Czytał długo. Zapomniał o wyschniętym gardle i dudnieniu w skroniach, pastylka zdążyła wytrącić się z wody i osadzić na dnie kubka, nie zrobił sobie jajecznicy. Przeczytał wszystko jednym tchem, choć nigdy nie był zwolennikiem czytania na ekranie, oczy paliły go jak zatarte solą, a wiedział dobrze, co to za uczucie.
Czytał całą noc do poniedziałkowego świtu. Od stolika odszedł zesztywniały i poruszony, czoło miał rozpalone. Starał się otrzeźwić zimnym prysznicem, niewiele pomogło. Mimo to, zebrał się do pracy, choć myślami był nadal przy książce. Nie poprawił choćby przecinka! Zamiast przygotowywać nudne prezentacje i wypełniać tabelki, liczył na systemowym kalkulatorze, który pluł mu w twarz niedorzecznymi cyframi, z których wynikało, że musiałby pisać cztery słowa na sekundę, by taki blok tekstu wyszedł spod jego palców w jedną noc. Może mógłby napisać dwadzieścia procent tego, gdyby naprawdę dobrze mu szło. Czterdzieści, pięćdziesiąt stron nie więcej. Liczby wirowały mu w głowie. Ledwo do niego dotarło, że kierownik działu publicznie go opieprzył. Wyszedł wcześniej z pracy. Wymówił się grypą. Po tygodniu złożył wymówienie i tęgo się upił.
Tym razem stało się podobnie. Może zadziałała matematyczna logika, a może to coś, ta dziwna siła, przez którą nadal dostawał dreszczy i napinały mu się mięśnie w nogach (uciekaj, uciekaj, uciekaj!), gdy o niej myślał, musiała trochę podładować baterie. Może zarzucono na niego przynętę. Z tym że nie obchodził go haczyk. Połknął przynętę jak głodująca pirania i wołał: JESZCZE!
Pił. Nie pamiętał, że pisał. Czasem śniło mu się, że coś szepcze do niego z dna kieliszka. Znalazł wydawcę, który chętnie wypromował genialny, wzruszający debiut. Programy antyplagiatowe rozgrzeszyły go ostatecznie, choć jeżdżąc na wieczorki autorskie i podpisując pięknie wydane powieści nie raz zadrżała mu ręka.
Bo czasem Kasper siadał przed laptopem i patrzył w magiczne okienko, które otwierało się przed nim - okno dokumentu tekstowego z jakiejś alternatywnej rzeczywistości, gdzie faktycznie poświęcił życie pisaniu. O ile to inny on siedział po drugiej stronie okienka. Czy można kraść swoje własne prace? Może on z tamtego innego, nierzeczywistego świata pisarskich marzeń uznał, że jego prace są tak znakomite, że warto zawrzeć pakt z diabłem z dna butelki po wódce, by wydawać je w swoim i każdym innym świecie.
Z przekory napisał więc mały tekst o zielonych owcach, jakkolwiek mierny, choć wydarł go sobie z duszy przemocą. Został ukarany; trzy z kolejnych skacowanych poranków spełnił bezpłodnie, nie otrzymał od swojego pisarskiego, odurzonego alkoholem alter ego nawet złośliwej notatki z listą zakupów. W histerii, przeświadczony, że przez głupią próżność stracił taki cudowny dar, przeżył próbę samobójczą. Tym razem wódkę doprawił lekami, ale że był pijany, napisał jeszcze SMS pożegnalny do wydawcy, bo przez swoje pijackie pisarstwo nie miał nikogo. Jednak wydawca nie zbagatelizował wiadomości i zdążył zorganizować pomoc na czas. Po tym zdarzeniu Kasper rok spędził w szpitalu psychiatrycznym, gdzie leczony był nie tylko z depresji, ale też z alkoholizmu. Wydawca zapewniał go, że świat na niego poczeka i najważniejsze jest, by wrócił do równowagi, ale po roku Kasper wypisał się na własne życzenie, a pierwsze, co zrobił po wyjściu, to upił się do nieprzytomności.
Przecież wiedział, że musi być haczyk. Od początku wiedział. Czy był jednak nadal dostatecznie głodny, by wołać: "jeszcze"?
Wyszedł z tego zgrabny tomik wierszy - z tamtej, drugiej strony okienka.
Na trzeźwo Kasper nie napisał już nigdy ani słowa. Po pijaku za to oddawał się we władanie tej twórczej sile, która odbierała mu zmysły i pamięć, a im bardziej był pijany, tym lepiej pisał. Coraz częściej porzucał nawiązania do wielkich twórców, rozwijając własny styl, doskonaląc warsztat i wschodząc na wyżyny wyobraźni, o ile wierzyć rozpływającym się nad nim recenzentom.
Przypłacił to zdrowiem, w nekrologu napisano, że zmarł przedwcześnie wybitny pisarz, który jeszcze wiele mógł dać światu, a odebrała go ludzkości marskość wątroby, na którą co bardziej cyniczni krytycy zauważali po cichu, że uczciwie zapracował.
On wiedział. Na łożu śmierci powiedział jeszcze: "znałem cenę". Jego wydawcę, czuwającego przy nim w ostatnich chwilach, przeszył wtedy dreszcz, jaki ma się przy opowieściach o duchach. Jakby nie chodziło o picie. Ponieważ pisarz nie miał krewnych, wydawca po cichu i niezbyt legalnie wszedł w posiadanie starego, ciężkiego jak diabli laptopa, wyłącznego narzędzia pracy zmarłego, mając nadzieję na jakieś nieukończone teksty lub szkice, na których można by było jeszcze zarobić... uhonorować twórcę przecież!
Dręczony wyrzutami sumienia, że okradł nieboszczyka, spił się trochę tamtej nocy. No, może więcej, niż trochę. Trochę... za bardzo. Kac był bezlitosny, nawet zwykle złośliwa w takich okolicznościach żona, litościwie się nim zaopiekowała. Była to z pewnością jedna z rzeczy, które uczciwie musiał wziąć pod uwagę, gdy przeżywając męki czyśćcowe, zastanawiał się, czy jest tu miejsce na przyrzekanie właściwe ludziom pod wpływem kaca mordercy, "więcej nie piję". Ponieważ tamtego poranka zobaczył na ekranie starego laptopa nowy dokument tekstowy z ukończoną książką, o której zawsze marzył, a którą pogrzebał dawno temu z resztą młodzieńczych mrzonek. Myślał o cenie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top