66.||2

*Włącz piosenkę, jest klimacik*

Chodzę z mamą po centrum handlowym. Ciąga mnie od sklepu do sklepu. Nawet mi to nie przeszkadza bo kupuje mi prawie każdą rzecz, która mi się spodoba. Właśnie miałyśmy wchodzić do kolejnego sklepu ale dostałam sms'a.

Od:Victoria.

Leo jest w szpitalu, przyjedź szybko proszę!

-Mamo, jedziemy do szpitala, szybko.-krzyknęłam i pociągnęłam mamę w kierunku wyjścia z galerii. Szybko podbiegłam w stronę samochodu.
-Szybciej mamoo, proszę.-zaczęłam się niecierpliwić.
-Już jedziemy skarbie.-w końcu ruszyłyśmy.
Kilka minut później znalazłyśmy się pod szpitalem. Wybiegłam z auta i szybkim krokiem udałam się do recepcji.
-Devries, Leondre Devries.-powiedziałam, kobieta popatrzyła na mnie i zapytała:
-Jesteś kimś z rodziny?
-Dziękujemy za pomoc, ona pójdzie ze mną.-jak z nieba spadła mi mama Leo. Chwyciła mnie za rękę i prowadziła wgłąb korytarza.
-Co mu się stało?
Nie dostałam odpowiedzi.
-Victoria co mu jest?
Dalej nic. Nie wytrzymam, czuję, że zaraz wybuchnę.
-Victoria!-krzyknęłam. Kobieta stanęła. Obróciła się w moją stronę. Miała łzy w oczach, aha czyli jest źle.Popatrzyłam na nią pytająco.
-Leo, on..on próbował popełnić samobójstwo..walczą o niego.
To nie może być prawda. Nie może. Przecież wszystko było ok. Był szczęśliwy, byliśmy szczęśliwi. Coś musiało się stać. Musiał mieć jakiś powód. Jak zwykle nie było mnie przy nim gdy mnie potrzebował. Zawsze mnie nie ma gdy ktoś mnie potrzebuje..
-Gdzie on jest?-powiedziałam cicho. Kobieta wskazała salę z numerem 56. Podeszłam pod drzwi. Położyłam rękę na klamce ale nie musiałam wykonać żadnego ruchu. Zza drzwi wyłonił się lekarz. Gestem ręki przywołał mamę bruneta.
-Był w ciężkim stanie, to było prawie w ogóle nie do opanowania, ostatecznie się nam udało, ale nie na długo..niestety..pani syn zmarł..robiliśmy wszystko co w naszej mocy.-lekarz poklepał Vicotorię po ramieniu i odszedł.
Nie mogłam w to uwierzyć. Weszłam do sali. Moim oczom ukazał się brunet leżący na łóżku. Powoli podeszłam do niego. Jego blade ciało nie dające żadnych oznak życia. Na jego twarzy gościł lekki uśmiech, uśmiech, który tak uwielbiałam. Położyłam dłoń na jego zimnym policzku.
-Ty żyjesz..ja wiem że..że ty żyjesz.-powiedziałam i zaczęłam płakać. Chyba sama nie wierzyłam w to co mówię.
-Leoo, otwórz oczka, proszę.-mówiłam przez płacz.
-Otwórz je dla mnie, dla twojej mamy, dla nas wszystkich.-łzy wąskim strumykiem spływały po mojej twarzy prosto na klatkę piersiową bruneta.
-Kochanie, błagam cię, nie zostawiaj mnie tu samej.-ryczałam jak głupia. Chłopak nie reagował. Przykucnęłam opierając głowę o materac a ręce trzymając na metalowej barierce łóżka. Nie wierzę w to co właśnie się dzieje. On nie może umrzeć. On musi być tu ze mną. On nie może nas tak zostawić.
-Leo, żyj do cholery!-krzyczę-proszę cię skarbie, żyj.-dodaję cicho.
Po kilku minutach lekko opanowywuję emocje. Wstaje i siadam na krawędzi łóżka. Splatam moje palce z zimnymi palcami chłopaka. Przełykam ślinę i patrzę na jego spokojną twarz.
-Kochanie, niedługo się spotkamy, obiecuje ci to.-nachylam swoją twarz nad nim i ostatni raz muskam jego usta, ostatni raz wkładam rękę w jego włosy i mierzwie mu grzywkę, ostatni raz całuje jego policzek. Wychodzę z sali, przed samym wyjściem jeszcze raz na niego patrzę. Wygląda tak spokojnie, wygląda tak normalnie, nie jak zmarły.
-Nicola, on..-mama chłopaka rzuca się w moje ramiona. Kobieta potrzebuje wsparcia, ale niestety ja nim nie będę, bo sama go obecnie potrzebuje. Mrugam do mojej mamy, która przygląda się temu wszystkiemu z boku. Rodzicielka bierze Victorie w swoje ramiona i lekko kołysze. Udaje się do wyjścia ze szpitala. Nie jestem w stanie pójść daleko. Upadam zaraz po zejściu ze schodów. Siedzę na chodniku i płaczę. Mam dość.
-Oddaj mi go! Słyszysz?! Oddaj go nam..


***
Czytałam ten rozdział kilkanaście razy, mimo tego znowu ryczę, ugh.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top