Rozdział X

Światła powoli zaczynały gasnąć w domach w samym centrum Ognistej Zatoki, gdy jej namiestnik oraz jego niespodziewany gość stali w pokoju, który od lat nie był otwierany. Z rozkazu samego Chanyeola, a wcześniej jego matki, nikt nie miał prawa dotykać żadnej z rzeczy, która tam była.

I tak teraz, gdy Sehun z przejęciem oglądał zakurzoną kołyskę z delikatnymi złotymi zdobieniami oraz znakami starszej mowy, jego przyjaciel stojąc z daleka zaraz przy samych drzwiach, męczył się od nadmiaru własnych myśli.

Jego wzrok przetoczył się po podłodze i wielka gula utknęła mu gardle gdy zobaczył, że plamy krwi wsiąknięte w jasny dywan wciąż tam były nietknięte. Jakby cała ta sytuacja miała miejsce dosłownie poprzedniego dnia. O tym, jak długi czas minął, świadczyły tylko pojedyncze pajęcze sieci w rogach ścian oraz wielka ilość kurzu leżąca na meblach i unosząca się w powietrzu.

Tyle czasu już tu nie był...

– Co to za krew? – zapytał w pewnym momencie Sehun, spoglądając w miejsce, w które intensywnie wpatrywał się Chanyeol.

– Mojej przyjaciółki z dzieciństwa – odrzekł, zamykając oczy i chcąc jak najszybciej pozbyć się tego obrazu ze swojej głowy – To zamknięty rozdział.

– Jestem w szoku, że nigdy o tym nie wspominałeś... ale rozumiem, że to było bardzo bolesne przeżycie. Zresztą jak... wszystkie pozostałe i...

Nie wiedział co powiedzieć i plątał się w swoich słowach, bo z każdym kolejnym Chanyeol miał coraz boleśniejszą minę. W końcu po prostu zamknął buzię i zaczął odczytywać znaki wyryte w kołysce małej Limei. Ale było w nich coś... dziwnego.

– Ej, Chan – odezwał się, dzięki bogu odrywając go od ponurych myśli – Czy tu nie powinno być napisane coś w stylu „moja malutka córeczka" albo... nie wiem „kochane smoczątko"?

– A co tam jest niby napisane? – zapytał już tym razem zaintrygowany pytaniem kumpla.

Uklęknął przy nim i zaczął studiować dziwne słowa, które jego matka wyryła w kołysce przed laty, zanim jeszcze urodziła jego siostrę.

– "Avanelle e mi sa'ral... Alabis di lah Limei... Mek'alibdesir!" – wyszeptał Chanyeol, układając sobie w głowie słowa i czując jak mrowieją mu od ich brzmienia palce – Słuchaj mojego głosu... Chodź do mnie Limei... do Świątyni Ognia. To jakiś żart? Po co matka miałaby coś takiego wypisywać na kołysce, gdzie spało jej dziecko?

Sehun zamyślił się na chwilę. Dobrze wiedział że mowa dzieci słońca i mroku była na swój sposób jedyna w swoim rodzaju. Potrafiła wryć się w umysł jak „zaklęcie", o którym kiedyś wspominała Lara. Wychodziłoby na to, że od dziecka mała Larissa była kreowana na dziedziczkę spuścizny świętego ognia. Wbrew jej woli.

– Niech to ganar ugryzie, jakie to jest popieprzone! – westchnął w końcu, chwytając się za boki – Nie mogę w to po prostu uwierzyć, że Lara... no kuźwa ona jest siostrą mojego najlepszego kumpla! A ja zrobiłem tyle...

Zamknął się w ułamku sekundy, wyklinając w myślach swoją głupotę. Pewne fakty lepiej było ukryć przed nadopiekuńczym bratem. Zwłaszcza jeśli był wyższy i bardziej umięśniony od niego.

Ale to wystarczyło.

– Że co niby zrobiłeś? – zapytał Chanyeol, wstając na równe nogi, zakładając ręce i wpatrując się w niego morderczym wzrokiem – No? Słucham!

– Nic takiego – zaśmiał się, ale zbyt słabo żeby to uszło. Pod naporem coraz cięższego wzorku namiestnika postanowił jednak nie ryzykować – Podróżowała ze mną w poszukiwaniu artefaktu. Co prawda była na doczepkę po tym jak uratowałem jej tyłek we frakcji mroku, ale... nawet fajnie było z tą doczepką. – odetchnął cicho, widząc jak wzrok Chanyeola powoli łagodnieje – Było kilka, jakby to powiedzieć... incydentów, ale daliśmy sobie radę. I człowieku! Nawet sobie nie zdajesz sprawy jak ona omamiła Valdo! Nie znała wartości naszej waluty, ba! Nawet nie wiedziała jak się nazywa! A z palcem w nosie wyciągnęła z niego sumę przekraczającą nasze najśmielsze oczekiwania za kilka błyskotek, które przyniosła z tamtego świata! Ale...

– Ale co? – dopytywał nader zaciekawiony historią człowiek ognia. Widać było w jego oczach dumę, ale każdy medal miał dwie strony, więc spodziewał się, że to co zaraz usłyszy nie będzie najprzyjemniejszą nowiną.

– Nikt kto miał dobre dzieciństwo nie potrafi tak postępować, Chan. Lara jest genialną oszustką i pewnie nawet złodziejką. Potrafiła mnie trzy razy zakręcić samymi słowami, zanim zdążyłem wypowiedzieć choćby jedno z mojej strony. Jej sprawność fizyczna, wrodzona nieufność i umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji... no i ta cholerna odwaga. Nie miała tam lekko... tam na Ziemi.

Nie musiał o nic więcej pytać. Jak dziś pamięta gdy Lara opowiadała mu podczas treningu, że nie miała łatwo... co gorsza, opowiadała to z taką lekkością jak gdyby to już była codzienność do której przywykła. I chyba właśnie tak było. Ale co z tego, skoro to było dla Chanyeola niczym cios w samo serce?

Miała być dobrze wyszkoloną, szanowaną i kochaną córką Zeno Pahilisa Igni. Dziedziczką krwi z głównej linii ognistych władców. Miała mieć od dziecka wszystko czego tylko by pragnęła... a okazało się, że nie miała nic prócz ucieczki przed wszystkimi.

– Miała chociaż kogoś bliskiego? – zapytał, będąc już pewnym, że Lara opowiedziała mu naprawdę sporo o swoim poprzednim życiu.

Ale Sehun tylko pokręcił głową.

– Opowiadała mi, że była w sierocińcu. Takim domu dla dzieci bez rodziców. Ale i tam była wytykana przez wszystkich przez swoją energię, która od czasu do czasu brała nad nią kontrolę i powodowała rzeczy niewyjaśnione dla tamtejszych ludzi. Była całkiem sama, Chan.

Po swoim monologu podszedł ponownie do kołyski i zamyślił się na chwilę. Rzadko zdarzało się, że dumał nad czymś tak intensywnie, ale właśnie teraz dotarło do niego jak wielki skarb właśnie wrócił na Rukkis. I jak wielki ciężar ten skarb musi w sobie nosić.

– Jakim cudem ja jej nie poznałem? – powiedział cicho do siebie.

– Widziałeś ją ostatnio jak miała niecałe trzy lata. Ciężko żebyś poznał – zaśmiał się cicho jego przyjaciel.

– Ma twoje oczy – dodał – A raczej oczy waszego ojca. Mogłem się domyślić...

Chanyeol tylko się uśmiechnął i sięgnął dłonią do swojego kołnierza, wyciągając zza niego złoty wisiorek w kształcie litery „C".

– Bardziej się zastanawiałem jak mogłeś nie poznać jej po wisiorku.

Sehun odwrócił się do niego zaskoczony i wytrzeszczył oczy, gdy zobaczył złotą błyskotkę w jego ręku. Ten wisiorek był niemal identyczny jak wisiorek Lary.

– Tak ją rozpoznałem – wyszeptał Igni, wpatrując się w biżuterię – Istnieją tylko cztery takie wisiorki. Dwa z nich leżą pod ziemią przy swoich właścicielach, jeden mam ja, a ostatni... miała moja siostra gdy zniknęła. Nieco ponad pół roku temu zobaczyłem go ponownie na szyi pewnej dziewczyny, która uciekała przede mną niezły kawałek drogi, tuż przed tym jak miałem ściąć jej głowę.

Sehun spojrzał na niego z przerażeniem.

– Zrobiłbyś to? Gdyby nie miała naszyjnika?

– Nie wiem. Ale ostatecznie pewnie bym to zrobił – westchnął – Złamała nie tyle prawo będąc obcą, ale łaziła po świecie bez mojej wiedzy i zrobiła ogromne przedstawienie we frakcji podczas jej największego święta. Za to grozi przynajmniej Wieża Zapomnienia.

Przyjaciel uśmiechnął się na te słowa. To był cały Chanyeol... z jednej strony łagodny druh, a z drugiej bezwzględny władca swoich ziem.

– I z tego wszystkiego zdecydowałeś się wziąć pod swoje skrzydła nie tylko obcą, ale również przestępcę... złamałeś wiele przepisów jako namiestnik, wiesz? Gdyby ktokolwiek się dowiedział...

– Wiem. Ale nie żałuję – uśmiechnął się do niego szeroko – Bo wreszcie odzyskałem swoją rodzinę.

Oboje uśmiechnęli się do siebie i ponownie zapatrzyli się w kołyskę ozdobioną starożytnymi znakami.

I jeszcze przed samym wyjściem Sehun powtórzył w swojej głowie dziwne słowa, które były wyryte na złotym drewnie. Następnie westchnął i pomyślał jedną rzecz. Jeśli te znaki zadziałały... Lara najprawdopodobniej już wiedziała skąd pochodziła i jakiej była krwi. Bo gdy starsza mowa wyryje się w duszy, to w pewnym momencie się upomina.

I to stanowczo.

***

– To nie jest zwykły język... każdy kto myśli, że to tylko zwykły sposób wypowiadania się osób, które żyły długo przed nami, jest w ogromnym błędzie. Język dzieci słońca i mroku czy też „starsza mowa" jak mówią wszyscy, to część każdego żywota na tych ziemiach. To część naszej energii, która w jakiś niewyjaśniony sposób jest z nią związana. I to nierozerwalnie.

Lara nawet nie zamierzała mu przerywać. Słuchając czarnowłosego mężczyzny, który niegdyś zgodził się na udzielenie jej kilku lekcji starszej mowy, czuła że przerywanie mu jest po prostu nie na miejscu. Opowiadał o tym tajemniczym języku z takim zaangażowaniem i z taką dokładnością przekazywał jej ogrom wiadomości na ten temat, że miała wrażenie jakby była pod wpływem jakiegoś zaklęcia.

Starożytny język, z którym się zetknęła, okazał się być czymś więcej niż tylko wymarłym językiem... i to ją niezwykle fascynowało.

W momencie gdy poczuła na sobie wzrok Virio, który przerwał swoją wypowiedź, nie wiedziała czy sprawdzał jej czujność i uwagę na zajęciach czy czekał na jakieś pytania. I gdy okazało się, że miał na myśli to drugie, Lara się nie wahała.

– Dlaczego język słońca i mroku? – zapytała, wprawiając tym chłopaka w osłupienie – Dlaczego nie słońca i księżyca? Albo... światła i mroku? Trochę to bez sensu... jakie w tym przeciwieństwo?

I tym go miło zaskoczyła. Nie dlatego, że była nad wyraz zainteresowana kwestią starszej mowy... tylko tym, że on miał dokładnie to samo pytanie, gdy zaczynał studiować historię tego języka.

– Coraz bardziej mi imponujesz, wiesz? – zaśmiał się głośno, rozkładając się wygodniej na trawie – Ze wszystkich pytań jakie mogłaś mi zadać, zapytałaś o sens samego nazewnictwa... mało kto o to w ogóle pyta.

– To nie jest odpowiedź na pytanie – sprytnie zauważyła, zakładając ręce – Chyba, że nie znasz odpowiedzi?

Westchnął cicho, jednak kącik ust uniósł mu się lekko do góry. Następnie wziął księgę z podstawowymi znakami i zamknął ją jednym ruchem, pokazując tym samym Larissie okładkę.

– Spójrz. Na każdym egzemplarzu tej księgi widnieje ten sam obraz. Obraz, który był namalowany w wielu miejscach pod ziemią, pod wodami... praktycznie wszędzie można to odnaleźć. To spuścizna po ludziach którzy żyli na długo przed nami i którzy posługiwali się tym językiem.

Obraz przedstawiał wielką złotą kulę oświetlającą zielone połacie lasów, jednak rogi były pomalowane ciemną farbą.

– Nie widzisz nigdzie księżyca, prawda? – uśmiechnął się, gdy pokręciła od razu głową – Światła też nie. Jest tylko kula. Kiedyś w starszych przekładach wyczytałem, że tamtejsi ludzie mogli nie znać księżyca. Za dnia widzieli tylko słońce, które gdy tylko zaszło, przyciągało za sobą wszechobecny mrok. Podejrzewam, że to dlatego tak nazwano starszą mowę.

– A ma to coś wspólnego z ludźmi? Byli ci od słońca i ci od mroku?

– Ci „od słońca" – zaakcentował – To najprawdopodobniej były właśnie ludzie światła. Musieli być również ludzie mroku jak i pozostali władający innymi elementami, ale... wtedy właśnie słońce i mrok były na pierwszym miejscu. Według podań, całą krainą władały właśnie te dwa elementy, jednak... w końcu wszystko się posypało – zamyślił się na chwilę, jednak niedługo potem pokręcił głową i wrócił wzrokiem do dziewczyny – Ale historii możesz dowiedzieć się sama, szperając w bibliotece jak już twoja mała kara nałożona przez namiestnika się skończy – mrugnął do niej, na co lekko się oburzyła, ale nie odezwała się ani słowem.

Virio otworzył na powrót księgę i zaczął szukać słów, które nadawałyby się na pierwszą lekcję. Jednak Lara wciąż nie skończyła zadawać pytań.

– Co to znaczy, że starsza mowa jest częścią naszej energii?

Nie odezwał się od razu. Przestał na chwilę przewracać strony i zapatrzył się w dal, zastanawiając się jak w najprostszy sposób wytłumaczyć jej jak to wszystko się ze sobą łączyło.

Arete! – wyszeptał cicho, jednak to, jak intensywnie wtedy na nią popatrzył, nie tylko sprawiło że głośno i wyraźnie usłyszała każdą wypowiadaną przez niego literę, ale również sprawiło, że automatycznie zerwała się z trawy i stanęła na nogach, patrząc na niego tym razem z góry, czując wewnątrz siebie plątaninę emocji. Od przejęcia, przez stres pomieszany z uczuciem osaczenia, aż po otumanienie.

I gdy to dziwne uczucie ją opuściło, zdała sobie sprawę co właściwie zrobiła. Nieświadomie.

– Dlaczego... ja stoję?

– Ponieważ ci kazałem – odparł, dalej leżąc na trawie i uśmiechając się do oszołomionej dziewczyny.

– Ale ja nie znam...

– Ale twoja energia zna. A energia... to ty. Znasz już odpowiedź na swoje pytanie?

Tak, znała. I uderzyła w nią jak grom z jasnego nieba. Starsza mowa była powiązana z energią każdego człowieka z Mesmatir. Poprawnie użyta mogła zjednoczyć się z tą energią i poprowadzić ją wedle swej modły. I ta sama starsza mowa była niczym stare inskrypcje opisywane w książkach fantasy... wpływały na wolę każdego człowieka, co było przerażające. Tym samym... osoby, które znały język dzieci słońca i mroku i potrafiły się nim poprawnie posługiwać, mogły mieć... dosłownie wszystko.

Larissa spojrzała na Virio, który jednocześnie próbował odczytać z jej twarzy, co właśnie czuła. A ona nie czuła w tej chwili nic. Jednak w jej głowie zaczęło narastać jedno pytanie...

Tettineki!

– Kim ty w ogóle jesteś? – zapytała cicho, zdając sobie sprawę, że Virio nie mógł być zwykłym frakcyjnym posiadając taką wiedzę. W dodatku wiedzę, której rzekomo normalni ludzie nie mają – Bo nie uwierzę, że jesteś zwykłym strażnikiem w straży namiestnika.

Jego wyraz twarzy w ogóle się nie zmienił. Wciąż patrzył na nią ze stoickim spokojem, ale Larissa nie miała zielonego pojęcia co się właśnie działo w jego wnętrzu. Tysiące myśli i możliwych scenariuszy właśnie przewijało się w jego głowie. Co jej powiedzieć, żeby ukrócić jej nagłą błyskotliwość? Co zrobić, żeby uspokoiła swoje podejrzenia?

Wtedy też wyklarowała się jedna myśl. Po prostu powie... prawdę.

– Znam każdy rytuał świątynny, starszą mowę mam w małym palcu i potrafię z zamkniętymi oczami wyrecytować księgę Harmeusa. Jak myśli Lara, kim mogę być?

– Raczej... – zająknęła się – Kim mogłeś być.

Odwrócił wzrok, jednak Larissie nie umknęło to jak zaczął zaciskać pięść.

– Byłeś kapłanem – już nie pytała, tylko z całą pewnością stwierdziła, a gdy on tylko kiwnął głową, usiadła z powrotem na trawie naprzeciw niego i zaczęła wpatrywać się w niego z niemym pytaniem.

Co się właściwie stało?

– Byłem nie tylko kapłanem – powiedział w końcu, podnosząc się do siadu i już z opanowanymi emocjami wpatrując się w dziewczynę – Byłem jednym z przodujących uczniów pod przewodnictwem Najwyżej Kapłanki... Kefitnebi. Jednak moja przygoda z kapłaństwem się skończyła i nie jest to temat na dzisiaj, Lara. Chociaż wiem, że teraz będzie cię to dręczyć, nie pytaj mnie o to. Skup się lepiej na podręczniku Anselehisa.

To w jaki sposób uciął temat, nie dało dziewczynie wyboru. Mogła tylko zacisnąć usta i na powrót spojrzeć w księgę, w której było mnóstwo znaków i słów, prowadzących ucznia krok po kroku w poznawaniu starszej mowy. Niechętnie patrzyła na te wszystkie zwroty, mając z tyłu głowy że coś niedobrego przydarzyło mu się w świątyni i w to tej frakcji.

Znała Ruę... była tak cudowną kobietą... Orion i Miria też wydawali się być w porządku. Wiedziała jednak, że po okładce książki się nie ocenia po tym jak kilkakrotnie się na tym przejechała. Dlaczego więc tutaj, w Mesamatir, miała dziwną nadzieję na to, że świątynia Świętego Ognia jest nieskazitelna i czysta w swoich podwojach?

Uczyła się takich podstawowych zwrotów jak na każdej lekcji języka obcego na Ziemi. Uczyła się jak się witać i żegnać (czym zaimponowała już Virio znajomością tego zwrotu), jak się przedstawić, zapytać jak ktoś się czuje i czy potrzebuje pomocy... W księdze było pełno zwrotów typowych dla kapłanów i ich roli we frakcji ognia. Ale wszystko było takie... dobre. Wręcz sztuczne.

– Nie ma tutaj w ogóle wyrażeń takich jak „zemsta", „oszustwo" czy „zdrada". Trochę naciągany ten podręcznik.

Nagły śmiech chłopaka trochę zaskoczył Larę, ale i lekko ją rozbawił. Lubiła gdy się śmiał... rzadko widziała jego śmiejące się oczy czy urocze dołeczki które mu wtedy wychodziły, a w takim wydaniu wyglądał najlepiej.

Mebek... Machiberi... Kideti – wyliczył powoli, a z każdym kolejnym słowem Lara czuła jak robi jej się coraz chłodniej... nawet tak proste słowa mogły mieć wpływ na jej własną energię... – To podręcznik dla uczniów i Nowicjuszy. W niej nie ma nic, co wykraczałoby poziomem ponad obowiązki Niższego Kapłana. Aby poznać straszą mowę jak najdokładniej musisz szukać gdzie się da, ponad złote rady wujka Anselehisa.

– To zabawne – stwierdziła w pewnym momencie – W podręczniku jest dobro, szacunek i opieka, ale nie widzę nic o miłości. A to chyba należy do kategorii tych pięknych słów, nie?

Spojrzał na nią ukradkiem, całkiem zainteresowany jej spostrzegawczością. W podręczniku była przedstawiona miłość, owszem. Ale to była miłość kapłańska... miłość do Świętego Ognia, do ludzi którzy szukali pociechy. Miłość według Anselehisa objawiała się w dobroci i chęci niesienia pomocy i dobrej rady... nie miała nic wspólnego z romantyzmem.

A to był błąd. Bo starożytny kapłan patrząc na świat w ten sposób musiał wiele tracić.

Al'Akahare Iwe – powiedział nagle, bez żadnego ostrzeżenia, w taki sam sposób jak wcześniej użył starszej mowy, by zmusić Larę do podniesienia się z ziemi.

Tym razem jednak się nie podniosła, ale dźwięk tych słów uczepił się jej umysłu jak rzep i wciąż wybrzmiewał w jej uszach. Oddech przyspieszył, a ona sama czuła się jednocześnie lekka jak piórko i ciężka niczym głaz. Nie miała zielonego pojęcia co te słowa w ogóle znaczyły, ale miały taki wpływ na jej energię, że nie wiedziała co miała ze sobą zrobić.

– Co to znaczy? – zapytała nagle – Boże jak gorąco... – dodała cicho, bardziej do siebie niż do niego.

A Virio tylko się uśmiechnął półgębkiem, będąc niezmiernie usatysfakcjonowanym jej reakcją. To było coś, po co tak naprawę tu przybył i wreszcie czuł, że jest u celu...

– To twoje zadanie domowe – odparł tylko, podnosząc się na nogi i otrzepując spodnie.

– Co?! Ej! Tak się nie robi! Jak ja mam grzebać w bibliotece jak nie mam do niej jeszcze wstępu?!

– A to już nie mój problem – zaśmiał się głośno, po czym pogłaskał dziewczynę po głowie i zaczął zmierzać ku drzewom lasu.

Nie zważał na jej oburzone wołania ani na to, że wyzywa go od drani, nawet jeśli było to tylko zwykłe droczenie się. Nic nie zdołało mu już zepsuć humoru, bo reakcja Larissy na te słowa przyniosła całkiem nieoczekiwaną ale jednocześnie niezmiernie radosną odpowiedź, a mianowicie...

... miał ją wreszcie w garści.

***

- Chen, zabierz je do wujka. Niedługo wrócę...


- Nie mógł uciec daleko, rozejść się i odnaleźć!


- Nie bójcie się, ciii... braciszek jest przy was...


- UCIEKAJ!!



- Chen, wszystko gra?

Zmartwiony aczkolwiek dosadny głos Laya rozbrzmiał mu w uszach i tym samym nie pozostawił mu wyboru tylko musiał wrócić myślami do uroczego pokoiku na tyłach świątyni uzdrowicieli, gdzie miękki dywan oraz kojący zapach gorącej herbaty, parującej z filiżanki położonej na stoliku obok sprzyjał rozmyślaniom.

Blondwłosy strażnik pogody uniósł dłoń by wygładzić zmarszczone do granic możliwości czoło, tym samym uspokajając się nieco po powrocie do mało przyjemnych wspomnień.

Wszędzie był śnieg utrudniający poruszanie się, zwłaszcza siedmioletniemu chłopcu, który był zmuszony do ucieczki, trzymając w ramionach dwoje niemowląt. Sióstr, które obiecał chronić... przyrzekł to własnej matce, która w tamtym dniu swój ostatni oddech oddała by ostrzec go przed niebezpieczeństwem i nakazując mu uciekać.

– Tak – odparł wreszcie unosząc wzrok na przyjaciela i zmuszając się do uśmiechu – To tylko... atak demonów z przeszłości.

Wcale nie sprawił tymi słowami, że adept uzdrowicieli poczuł się spokojniejszy. Wręcz przeciwnie – nabrał więcej wątpliwości niż miał wcześniej odnośnie pojawienia się Neferii w ich progach. A mógł mu powiedzieć wcześniej... zamiast tego trzymał te wieści dla siebie i rzucił przyjaciela na głęboką wodę gdy już zdecydował się u niego pojawić.

Usiadł obok Chena i spojrzał na niego niepewnie. Skoro wspomnienia zaczynają ponownie zaprzątać jego głowę, oznaczało to powrót to marazmu i stanów lękowych które czasami zdarzało mu się przeżywać. Ale wtedy Neferii nie było...

– Chcesz z nią porozmawiać? Mogę ją zgarnąć z pracowni – zaproponował.

– Jest księżniczką – westchnął cicho blondyn, opierając się całym ciałem o tył siedzenia, jednak jego przyjacielowi nie umknęło że zaczął zaciskać pięści – Mogłem się tego domyślić. Znaleźli ją... wtedy... a mogłem zacisnąć zęby i iść dalej...

– Byłeś głodny, zmęczony i miałeś siedem lat do cholery! I dwoje dzieci na rękach! – wycedził Lay, patrząc na niego skonsternowany, jednak po chwili jego wzrok złagodniał – Nie zrobiłeś nic złego...

Tak, to była prawda. Zostawił swoją drugą siostrę samą, ukrytą w beciku pod odpadniętą korą drzewa i przykrytą delikatnie śniegiem. Mróz i śnieg nie był jej straszny ze względu na jej energię, stąd decyzja o zostawieniu właśnie jej w dziczy przed samym centrum frakcji lodu. Był wtedy małym dzieckiem... ciężko było oczekiwać, że da radę z dwojgiem dzieci przebyć kilka kilometrów by trafić do twierdzy ich wuja... ale nawet ta wiedza nie sprawiła, że Chen czuł się lepiej.

Przez całe swoje życie żałował, że zostawił wtedy Chię samą. Że nie znalazł jej potem gdy po nią wrócił. I nie znalazł jej przez ostatnie dziewiętnaście lat... aż do teraz.

– Obiecaj, że zachowasz to dla siebie – powiedział nagle Chen, wstając na równe nogi, wytrącając tym samym Laya z równowagi.

– Ale... co?

– To kim dla niej jestem. Na razie... bezpieczniej będzie jej tego nie mówić.

– Chen, ale...

– Koniec dyskusji – przerwał mu, zanim zdążył powiedzieć cokolwiek w obronie swojego zdania – Po prostu... - zaczął, wpatrując się tym samym w okno, w którym miał widok na ogród pełen różnych, niespotykanych na innych terenach Mesamatir roślin – Po prostu chcę ją najpierw... poznać. I żeby ona poznała mnie.

Po krótkiej ciszy, która między nimi zapanowała, Lay uśmiechnął się do siebie i kiwnął głową, w końcu zgadzając się na propozycję przyjaciela. Wstał za jego śladem i założył ręce.

– Niech będzie. Ale jeśli to będzie za długo trwać, to nie obiecuję, że nie zainterweniuję.

Śmiech Elayena na jego słowa był dobrym znakiem. Miał chwilę słabości, ale trwała ona znacznie krócej niż zwykle co mogło oznaczać, że pojawienie się w jego życiu pewnej dziewczyny mogło w końcu wnieść do jego życia więcej radości.

– No dobra, a teraz opowiadaj – odparł nagle, po slawie śmiechu – Co między wami jest? I nie zaprzeczaj. Mam oczy...

No... to było jedno z tych pytań, na które Lay nie do końca się przygotował.

I widząc stanowczy wzrok Chena, wiedział, że prędko z tego pomieszczenia nie wyjdzie.

***

Poranki we frakcji ognia potrafiły być cudowne, gdy wielka kula słońca ogrzewała pokój sypialny swoimi ciepłymi promieniami, a na zewnątrz zaczynała się budzić przyroda.

Ale nie tym razem.

– Wstawaj, Lara.

Tubalny głos Chanyeola zraz przy jej uchu sprawił, że zerwała się z łóżka wystraszona i ustawiła się w pozycji obronnej, by w razie ataku unieszkodliwić przeciwnika. To bardzo rozbawiło namiestnika, który uśmiechnął się do niej półgębkiem, stawiając lampę na stoliku obok.

Na zewnątrz było ciemno jak... no wiadomo gdzie, a mężczyzna stał nad nią i szczerzył się jak do sera. A już zupełnie była zbita z tropu, gdy rzucił w jej kierunku grubą linę, zwiniętą w koło. I tak patrzyła na tę linę, która leżała na jej łóżku... ale nie miała pojęcia jak to interpretować. Dopiero gdy spojrzała ponownie na swojego nauczyciela, dostała odpowiedź.

– Ubieraj się. Zabieram cię w góry.

Że... hę?


***

I DID IT! Ostatni wpis na wattpadzie był uwaga... w sierpniu. A mamy listopad. Zastój jak nie wiem z pisaniem, ale rozpoczęcie nowego roku akademickiego, jeszcze większy zapieprz w pracy i wzięty dodatkowy kurs zawodowy sprawił, że ostatnie o czym myślałam to pisanie. Zwłaszcza, że wątek Chena i jego rodziny jest dla mnie jak egzamin na studiach - ciężki jak cholera ale trzeba go przejść, by wszystko nabrało potem sensu :)

W każdym razie przebrnęłam przez wspomnienia naszej pogodynki i mogę się skupić na tym co lubię najbardziej... na akcji, która już niebawem nabierze tempa, bo moi drodzy niedługo minie rok odkąd nasza główna bohaterka rozpoczęła swoje szkolenie!

Także oczekujcie kolejnych rozdziałów (i módlcie się o moją wenę, żebym ruszyła dupkę do pisania) :D

Poza dziękuję wam za każdy komentarz, który mi dajecie czy też każdą gwiazdkę. Jest to dla mnie znak, że jednak nie osiągnęłam krytycznego poziomu przynudzania i są jeszcze ludzie, którym podobają się moje bazgroły :D

Do zobaczenia!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top