Rozdział VIII

Upadek zawsze kojarzył się z czymś złym i niepożądanym... ale tutaj... było to coś innego. Było to coś, co miało wzmocnić człowieka fizycznie, ale też psychicznie.

Rozcięty policzek od ostrej części źdźbła czarnej jak smoła trawy nie sprawił Larissie bólu ani nie wprawił ją w kiepski nastrój. Przez ostatnie kilka tygodni upadała wiele razy i tak samo często raniła swoje odkryte części ciała, jednak czerpała z nich tylko jedno... kolejną lekcję życia.

– Uwalnianie swoich emocji może ci pomóc, ale też zaszkodzić. Będę ci to powtarzał, aż nie stanie się to twoją mantrą jak zostało mantrą każdego z ludzi ognia – powiedział Chanyeol, zabierając ostry koniec swojego kija spod szyi dziewczyny, która dyszała ze zmęczenia, powoli dającego się jej we znaki – Wstawaj. Wciąż nie wyciągnęłaś odpowiednich wniosków.

Ciche prychnięcie wyrwało się z ust ciemnowłosej, która bez trudu podniosła się na nogi po raz kolejny, otrzepując swoją ciemną i przylegającą tunikę, zdobioną w czerwone wzory, typowe dla przedstawicieli tutejszej frakcji. Spodnie, delikatnie opinające jej nogi, były już dawno w strzępach, przez ciągłe upadanie na ziemię, czy to specjalnie, czy też przez jej nieuwagę podczas demonstracji swojej siły.

Wciąż zbyt małej, by równać się z jej nauczycielem.

– Nadal nie rozumiem – sapnęła, podnosząc swój kij z ziemi i obracając go w rękach niemal profesjonalnie, czego opanowanie dało jej chyba najwięcej satysfakcji od pojawienia się w tym świecie – Dlaczego mam się nauczyć tylu dziwnych rzeczy, by dostać ten cholerny znak, który...?

– Ten znak – zaakcentował czarnowłosy, obracając swoją twarz ku niej i ukazując swoją nieugiętość, odrobinę złości i całą masę dumy – to przynależność. To nie jest symbol, który możesz zdobyć w tej frakcji, rodząc się w niej.

Nie zdążyła nawet zareagować, gdy ten pojawił się blisko niej i zamachnął się swoją bronią w kierunku jej prawej łydki. Szybkim ruchem zablokowała próbę nokautu i spojrzała mu prosto w oczy.

– Ile jeszcze muszę pokazać, żeby iść o krok dalej? – wycedziła przez zęby – Opanowałam energię! Przeszłam test równoważni i nauczyłam się nawet rytuału świątynnego! Chcę w końcu wiedzieć skąd jestem. Kim są moi przodkowie. Kim są moi rodzice!

Nie odezwał się, tylko odpuścił i cofnął się krok do tyłu, podnosząc prawą dłoń i gasząc olbrzymi ogień, który zapłonął na jednym z drzew. Lara od razu spokorniała, widząc w tym swoją winę. Popatrzyła na niego przepraszającym wzrokiem i uniosła swój kij, przyjmując pozycję obronną, by być gotową na każdy atak.

Ale namiestnik tym razem podwinął swój czarny rękaw, ukazując dziewczynie w całej okazałości czerwony symbol owijający się wokół jego nadgarstka i biegnącego aż do zgięcia łokcia. Podobizna smoka zawsze fascynowała Larę i nie ukrywała, że chciała się w końcu przestać ukrywać. Stać się częścią tej społeczności i mieć wreszcie swoje miejsce... ale bez znaku była nikim, prócz zwykłej uciekinierki, poszukiwanej królewskim edyktem.

– Na przyjęcie tego znaku każde dziecko od małego trenuje w pocie czoła, bo każdy kto dźwiga na sobie ten ciężar, umie panować nad nieprzewidywalnym elementem jakim jest ogień. Ta energia pulsuje wewnątrz nas i stara się wydostać na zewnątrz, by siać chaos i zniszczenie – tłumaczył, wreszcie zakrywając na powrót swoje przedramię pod fałdami gładkiego materiału.

Machnął na dziewczynę ręką i podążyli razem ku drewnianej konstrukcji, która swoimi rozmiarami i kształtami miała przypominać dorosłego człowieka. Na jednych z pierwszych zajęć sprawnościowych ten głupi manekin dał dziewczynie ostro w kość, bo ilość uderzeń jaką miała na nim użyć, była tak wielka, że nie mogła potem ruszyć ręką przez kilka dni, dlatego zmarszczyła brwi, widząc go po raz kolejny z bliska.

– Jak już pewnie wiesz, kontrola znaczy wszystko w naszej frakcji, Laro – powiedział poważnym tonem – Bez kontroli te ziemie dawno spowiłby dym, a zgliszcza byłyby wszędzie w zasięgu twojego wzroku. Siła ognia jest tak niszczycielska, że potrafiłaby obrócić w pył wszystko, gdybyś tylko trochę dała się ponieść swoim emocjom.

– Na twoim przykładzie kontrola nie wygląda na tak trudną sztukę – mruknęła, zakładając ręce, po czym od razu się cofnęła, gdy drewniana kukła stanęła w ogromnym ogniu i po chwili jej odłamki zaczęły opadać na ziemię, dając się trawić płomieniom.

Była zaskoczona, bo nie odczuła przypływu wielkich emocji w tamtej chwili, ale wszystko nabrało sensu, gdy zobaczyła wzrok Chanyeola utkwiony w kukle. To nie ona była powodem jej podpalenia...

– Wystarczy jedna myśl – powiedział Chanyeol, patrząc się na płonącą konstrukcję, która z jego winy stanęła w ogniu – Jedno bezmyślne westchnienie kogoś z nas, żeby sprowadzić na te ziemie ogromne zniszczenia. Poza tym... nie porównuj swoich pięciu miesięcy treningu z moimi trzydziestoma latami.

Westchnęła cicho przyznając mu rację. Jak mogła porównywać się z przeciętnym mieszkańcem tej frakcji? Ba! Skoro nie potrafiła osiągnąć nawet przeciętnego opanowania elementu, to jak mogła przyrównać się do samego namiestnika?

W jednej chwili sapnęła ciężko, gdy ogromna siła uderzyła ją w dolną część lewej nogi i powaliła ją na ziemię. Po raz kolejny znalazła się na trawie, a wysoki chłopak podszedł bliżej i przycisnął płaski koniec kija do jej czoła, patrząc na nią z delikatnym uśmiechem.

– Żeby umieć kontrolować ogromny płomień, który w nas pulsuje, trzeba najpierw nauczyć się kontrolować energię, co już udało ci się osiągnąć. Ale jest też drugi krok i jest nim kontrola swojego ciała. A jak sama widzisz... w tym wciąż masz braki – skwitował.

– No rozumiem, rozumiem... bez super kondycji nie ma super kontroli, a bez super kontroli nie ma znaku – stwierdziła naburmuszona – Ale jaki ma to związek z poznaniem swojego urodzenia? Nie możesz po prostu poszukać w spisach ludności czy nie ma tam kogoś, kto mógłby być moją matką albo ojcem? Dlaczego poznanie moich korzeni musi być uzależnione od zdobycia tych cholernych bohomazów na moim przedramieniu?

– Larisso – ostrzegł ją Chanyeol, patrząc na nią w zniecierpliwieniu.

Wzięła głęboki oddech, wyobrażając sobie spokojną łąkę, pełną pięknych zwierząt, korzystających z wolności... i wreszcie się uspokoiła, nieświadomie opanowując płomienie, które równie nieświadomie wzniosła za swoimi plecami.

Czarnowłosy uśmiechnął się, widząc coraz częstsze i większe postępy, jednak wciąż miał więcej wątpliwości niż pewności co do jej kontroli nad olbrzymią energią, która się w niej kotłowała. Co prawda, opanowała już solidne podstawy, ale kontrola energii była czynnością, od której nie było odpoczynku. W dodatku Lara odziedziczyła swoją energię od potężnych ludzi i nie była jak przeciętny frakcyjny, który w jej tempie już dawno opanowałby sztukę władania tym elementem. Nie mogła tak szybko ukończyć swojej nauki, narażając się przy tym na odnalezienie.

– Dlaczego w ogóle mi pomagasz? – zapytała nagle, zwracając na siebie jego uwagę i dziwiąc go tym pytaniem tak mocno, że aż zatrzymał się ze swoimi przemyśleniami – Od dłuższego czasu mnie to zastanawia...

Tak długo już ją szkolił... wciąż miała wątpliwości co do jego osoby? Nie udało mu się jeszcze zaskarbić jej pełnego zaufania?

Lara wiedziała, że za chwilę będą musieli wracać do swoich spraw, kończąc trening, ale chciała jeszcze wstawać z miękkiej trawy. Dobrze było jej w ten sposób odpoczywać i czerpać przyjemność z tego, co dawała jej natura, nawet jeśli nie była ona tak bujna jak w innych częściach Mesamatir. Przy okazji chciała zdobyć odpowiedź na nurtujące ją od dłuższego czasu pytanie...

– Dlaczego nie oddałeś mnie królowi w momencie, gdy odkryłeś, że nie jestem stąd?

– Ponieważ z całą pewnością właśnie stąd pochodzisz, już ci o tym mówiłem – odparł, siadając tuż obok niej – Tylko niefortunnie znalazłaś się w kręgu dzieci, które porwano dwadzieścia lat temu i których nigdy nie odnaleziono.

Całkiem logiczne. Jednak pewna myśl nie dawała jej spokoju...

Podniosła się do siadu i ramię w ramię z namiestnikiem, przebranym jak zwyczajny mieszkaniec, zaczęła obserwować niebo, które ciemniało z każdą sekundą coraz bardziej, zwiastując nadchodzącą noc.

– Ile dzieci z tej frakcji wtedy zaginęło? – zapytała.

Nie odpowiedział.

Nie mógł.

Nie w tej chwili.

– Oczywiście – westchnęła – Problemy państwa jak zwykle są ignorowane przez wielkich możnowładców... czemu mnie to nie dziwi?

Zaczęła zbierać się z ziemi, bo nadchodził czas na powrót do domu. Chin i Kai z pewnością skończyli już swoją pracę i czekali na nią z czymś pysznym, a przynajmniej taką miała nadzieję. Jednak silny uścisk chłopaka na jej przedramieniu zatrzymał ją w miejscu. Popatrzyła na niego zaskoczona i gdy ujrzała jego oczy, przepełnione szczerością, nie mogła wydusić z siebie słowa, tylko patrzyła w nie jak zaczarowana.

– Jak tylko ukończysz naukę... obiecuję ci, że wszystkiego się dowiesz. Teraz byłoby to zbyt niebezpieczne dla mnie, a tym bardziej dla ciebie.

Po tych słowach puścił jej ramię i podniósł się z ziemi, otrzepując swój strój do ćwiczeń, po czym westchnął.

– Wracaj do domu. Nie zapominaj o codziennej medytacji i ćwiczeniach ruchowych. Przyjdę do ciebie jak zwykle za tydzień – powiedział, po czym poklepał ją po ramieniu i poszedł w swoją stronę, znikając wśród czarnych drzew o fioletowych liściach, żarzących się niczym drewno w domowym kominku.

Lara przez chwilę zastanawiała się dlaczego zdobycie informacji o sobie było tak trudnym zadaniem, po czym krótko westchnęła i uwolniła swoje włosy z ciasnego splotu i pozwoliła im odpocząć. Następnie zerknęła na zgliszcza pozostałe po manekinie, którego Chanyeol zniszczył w mgnieniu oka jedną myślą.

– On na pewno już wie kim jesteś, Lara – powiedziała do siebie – I musisz być kimś cholernie ważnym i potężnym, skoro nie dość, że trzyma cię przy życiu to jeszcze szkoli na wojownika – zachichotała.

W głębi duszy jednak czuła smutek. Dziwny ogarniający ją smutek. Sięgnęła wtedy do kieszeni swoich spodni i wyciągnęła skrawek materiału, który od ciągłego miętoszenia zdążył już stracić swój pierwotny kolor. Ale znak wycięty za pomocą ostrego elementu powietrza wciąż na nim pozostał.

I to właśnie on dodawał jej sił w takich chwilach niepewności, jak ta.

***

Nie wiedziała do końca gdzie się znajdowała. Wszędzie wokół niej były inkubatory i dziwne panele sterowania, których było przynajmniej kilkanaście... Na samym środku olbrzymiego pomieszczenia za to zobaczyła olbrzymi słój pełen jasnej mgły, lekko mieniącej się i będącej ciągle w ruchu w obrębie zamkniętej powierzchni.

– Co to jest u licha? – zapytała głośno Lara, obracając się co jakiś czas za siebie, mając dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje.

Czuła się w tamtym miejscu bardzo nieswojo, pomijając fakt, że nie miała pojęcia gdzie właściwie była i jakim cudem się tam znalazła. Nigdy nie widziała czegoś podobnego. W pomieszczeniu, przypominającym jakieś wielkie laboratorium panował półmrok, bo nie wszystkie światła były zapalone... to dodatkowo wprawiało dziewczynę w niepokój.

Jednak największe przerażenie wywołał w niej nagły płacz dziecka dochodzący zza jej pleców. Potem następny płacz i kolejny... Larissa już nawet nie trzymała się za ramiona w geście obronnym. Słysząc coraz więcej dzieci, które zanosiły się przeraźliwym płaczem, zasłoniła swoje uszy dłońmi, chcąc by wreszcie zapanowała cisza.

Z przerażeniem jednak stwierdziła, że to nic nie pomagało, jak gdyby jej dłonie nagle zniknęły. I serce podeszło jej do gardła gdy zobaczyła, że naprawdę tak się stało.

Pomóż, mi...

Oni cały czas patrzą...

Nie pozwól!

Próbowała krzyczeć, ale nie słyszała w ogóle swojego głosu. Zamiast tego zaczęła widzieć w ciemnych kątach pomieszczenia niewysokie postaci, które spoglądały na nią ze smutnymi oczami. Zwłaszcza jedno dziecko, które wychyliło się zza biurka i spojrzało na nią nie tyle ze smutkiem, co z powagą. Nie otworzyło ust, ale Lara i tak usłyszała głośny i piskliwy krzyk:

ONA ICH NISZCZY OD ŚRODKA!

Głośny krzyk dziewczyny, tym razem na całe szczęście słyszalny, rozległ się w pokoju, który otulony ciemnością nocy przepuszczał tylko światło jednego z księżyców Rukkis. Lara czuła, że była cała mokra, a jej tętno było szybkie jak nigdy, bo czuła swoje niezwykle szybkie bicie serca całą sobą.

Podniosła się do siadu i rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym nie było już żadnych maszyn, inkubatorów i kontenerów, tylko zwykła szafa, książki i bibeloty, które zdążyła zebrać od czasu pojawienia się we frakcji. I po raz pierwszy w życiu tak bardzo się cieszyła, że znajdowała się w tamtym miejscu, a nie w żadnym innym.

– Co za koszmar – westchnęła, po czym ukryła twarz w dłoniach, starając się odpędzić te straszne obrazy ze swojej głowy. Tak jak i dźwięk płaczu małych dzieci.

– Lara, wszystko w porządku?

Do pokoju wparowała Chin, zaniepokojona nagłym krzykiem dziewczyny, po czym zapaliła lampkę nocną i usiadła zaraz obok niej na powierzchni łóżka, głaskając ją delikatnie po plecach.

– Tak – odparła, unosząc głowę i patrząc z ulgą na przyjaciółkę – Po prostu zły sen.

– Dalej ci się śni, że cię ścigają?

Pokręciła głową. Tym razem sen był inny. Niecodzienny... przyprawiający o dreszcze. Nigdy wcześniej nie śniła o czymś tak upiornym, ale i jednocześnie mocno niepokojącym. Śniły jej się... dzieci. Czyżby jej podświadomość za dużo nałykała się wieści o porwaniach, które były w tym kraju dość powszechne?

– Nikt mnie nie ścigał... raczej... ktoś wołał o pomoc – przyznała, na co blondynka ściągnęła brwi na tę niecodzienną informację – Zresztą nieważne. Za dużo się naczytałam o bieżących wydarzeniach w Mesamatir. Chyba zrobię sobie krótką przerwę od prasy, którą mi przynosisz po pracy – uśmiechnęła się smutno do przyjaciółki.

Chin jeszcze chwilę posiedziała w pokoju Lary, chcąc się upewnić, że dziewczyna uspokoiła się na tyle, że mogła ponownie zasnąć, po czym wyszła, by samej skorzystać jeszcze z reszty nocy i odżywczego snu.

Larissa jednak nie mogła już oddać się objęcia morfeusza. Przewracała się z boku na bok, wciąż mając przed oczami laboratorium i ostanie słowa wykrzyczane przez upiorne dziecko z jej snu.

ONA ICH NISZCZY OD ŚRODKA.

Nie była do końca pewna co w ogóle mogły one oznaczać. Równie dobrze nie musiały oznaczać nic ponadto, że jej wyobraźnia bywała nader wybujała... ale czemu mózg podsuwał jej w ogóle takie obrazy?

Avanelle e mi sa'ral...

Serce niemal jej stanęło, gdy w jej uszach rozległ się głos jakby znikąd. Powtórnie wróciła do siadu i popatrzyła przez okno, klnąc w myślach, że znowu słyszała rzeczy, których normalny człowiek nie słyszał i nawet nie mógł usłyszeć.

Pokręciła głową i postanowiła się ponownie położyć, jednak nie było jej dane ponownie przyłożyć głowy do poduszki, gdy znowu usłyszała nieznane jej słowa.

Alabis di lah Limei...

Już nawet się nie kładła do spania. Wiedziała, że jej umysł znowu płatał jej figle, tak jak to miało miejsce z kołysanką, którą potrafiła słyszeć w różnych sytuacjach, niezależnie od jej własnej woli. I teraz tak jak zwykle musiała to przeczekać.

Avanelle e mi sa'raal...

Znów te same słowa. Krążyły jej po głowie jak rzep, do którego niegdyś odniósł się Chanyeol, ale to było o wiele gorsze niż zwykły rzep. Słowa, które krążyły po jej głowie ciągle i ciągle... tylko mieszały jej w głowie i coraz bardziej ją dezorientowały. A im bardziej starała się je zagłuszyć, zakrywając swoje uszy, tym głośniej je słyszała.

W końcu wstała z łóżka i kobiecy głos jakby lekko ucichł. Wciąż słyszała szepty, ale wyglądało na to, że jej ruch zadowolił jej wewnętrzny głos, czy cokolwiek to było...

Limei...

Limei, Limei, Limei... to jedno słowo powtarzało się najczęściej ze wszystkich i jako jedyne nie traciło na sile. Ale najciekawsze było to, że im bliżej drzwi wyjściowych była, tym głos stawał się delikatniejszy, pod warunkiem że nie stała w miejscu zbyt długo.

– Nie dajecie mi wyboru, co? – mruknęła pod nosem, zastanawiając się czy to nie był już ten stan, żeby móc swobodnie zapisać się na wizytę do psychiatry.

A no tak... tutaj nie było psychiatrów. Chyba.

Westchnęła cicho i podeszła do komody, wyciągając z szuflady swój strój do ćwiczeń, którego używała zaczynając swój trening. Ostatnio przerzuciła się na nowe ubrania, nieco bardziej przypominające odzienie ludzi ognia, ale to właśnie ten pierwszy strój był najbardziej nierzucający się w oczy, czego w tamtej chwili potrzebowała. Wygrzebała z szafy również czarną pelerynę, którą na jej własne życzenie skołowała dla niej Chin i po cichu wyszła z własnego pokoju, na palcach schodząc ze schodów i zabierając się za ubieranie butów o płaskiej podeszwie.

Związała je ciasno, żeby nie mieć przykrych niespodzianek pod drodze i nie biorąc żadnej torby wyszła przez główne drzwi na werandę, wdychając chłodne nocne powietrze.

Avanelle e mi sa'raal, Limei...

Avanelle e mi sa'raal – powtórzyła cicho, starając się jak najwięcej zapamiętać, po czym wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie.

Głos był dla niej niczym przewodnik. W pewnych miejscach cichł, w innych był donioślejszy, jednak gdy kierowała się w złą stronę krzyczał o wiele głośniej, strasząc ją przy tym przeraźliwie, ale i skutecznie zawracając ją na właściwą drogę. To był pierwszy raz, gdy miała jakąkolwiek interakcję z głosem w swojej głowie. Wcześniej myślała, że to zwykłe omamy, które gdy tylko się pojawiały, to z czasem dawały jej spokój, ale dziś... dziś jej nie pozwalały o sobie zapomnieć.

O ile cała ta sytuacja nie była jednym wielkim omamem, a ona sama nie popadała w czysty obłęd.

– Miasto? – wymamrotała pod nosem, gdy w końcu wyszła z lasów okalających Ognistą Zatokę i stanęła przed kamienną bramą, prowadzącą do centrum głównego miasta frakcji ognia.

Do miejsca, w którym nie wolno było jej przebywać ze względu na zakaz Chanyeola, który jeśliby złamała... nawet nie chciała wiedzieć jakie konsekwencje by to za sobą pociągnęło.

Pokręciła głową z dezaprobatą i odwróciła się z powrotem w kierunku lasu. Nie mogła tego zrobić. Nie po to w pocie czoła trenowała i unikała kłopotów, by wszystko zaprzepaścić swoją nieostrożnością. Szanse na zostanie wykrytą były zbyt duże i miała zbyt wiele do stracenia...

Mek'alibdesir!

Głos był tak krzykliwy, że musiała chwycić się za głowę, a i to nie wystarczyło, żeby go uciszyć. Choćby chciała nie była w stanie teraz zawrócić... jakaś siła... niewyjaśniona, tajemnicza i nieco przerażająca siła ciągnęła ją ku miastu, do którego na dodatek nie wolno było jej wchodzić.

Nie miała jednak wyjścia.

– No dobrze – westchnęła – Niech święty ogień ma mnie w swojej opiece.

I ruszyła do przodu, najwyraźniej ciesząc siłę, która zmuszała ją do tej spontanicznej podróży. Mijała widziane już wcześniej białe budowle, które stały jakby opuszczone przez zgaszone światła wewnątrz nich, mijała również sklepy i stragany, które pamiętała z festiwalu... Wszystko było takie ciche, uśpione i poddane nocy. O tej porze było o wiele łatwiej się poruszać, nie zmieniało to jednak faktu, że wyczuleni frakcyjni mogli wyczuć jej energię nawet przez sen – tego zdążyła się dowiedzieć z nauk jej nauczyciela, co dodatkowo ją martwiło i uzbrajało w czujność.

Szła za głosem tak, jak robiła to przez całą wędrówkę przez leśne tereny, ale tym razem zamiast szeptów pomieszanych z krzykiem, zaczęła powoli słyszeć melodię, która wzmagała się tym bardziej im bliżej centrum się znajdowała.

I wreszcie znalazła się przed wielkimi pozłacanymi wrotami, które zdobione były podobizną płomienia, a po dwóch stronach stały monumentalne kolumny, na których szczycie płonął ogień, niewzruszony podmuchami wiatru, nieważne czy lekkimi czy nieco mocniejszymi.

Świątynia Świętego Ognia.

Lara obejrzała się za siebie ostatni raz, szczelniej opatuliła się płaszczem i przycisnęła kaptur do swojej głowy, po czym sięgnęła do złotej klamki, by otworzyć drzwi. Jakież było jej zaskoczenie, gdy po dotknięciu ich faktury, poczuła pod palcami lekkie drgania i ciepło wydobywające się spod jej palców. To miejsce wręcz emanowało ognistą energią...

Nikt nie stał po drugiej stronie wrót, co dla niej było bardzo pocieszającą wiadomością, jednak widok schodów które prowadziły głęboko w dół nie napawały jej optymizmem. Nie wiedziała jak długo schodziła w dół, ale im więcej pozłacanych pochodni mijała, tym melodyjny głos był bardziej wyraźny i coraz dźwięczniejszy. Tak jakby się cieszył, że udało jej się tu dotrzeć.

I wreszcie stanęła przed wielkim łukiem, mając przed sobą pomieszczenie o wielkich rozmiarach, które stało niemal puste, pomijając wielki pomnik usytuowany na samym środku, wśród wielu naczyń, z których unosił się płomień.

Podeszła pod samą podstawę ogromnej budowli, której podobizna niewiele mówiła Larissie, ale po przeczytaniu inskrypcji wyrytej pod stopami nieznanej jej kobiety, skojarzyła, że była to pierwsza Najwyższa Kapłanka. Pierwsza kobieta o nadanym stopniu... ta, która wprowadziła organizację wewnętrzną świątyni i nadawała stopnie kapłanom, zależnie od ich doświadczenia i zasług.

Ardnaxis Imei Igni.

Uśmiechnęła się do siebie, czując ogromną satysfakcję, że wreszcie mogła w praktyce poznać historię tego miejsca. Czytała o nim wiele, ale niesamowitym przeżyciem było zobaczenie tego ogromnego pomnika na własne oczy i ujrzenie inskrypcji w starszej mowie w jej naturalnym kształcie zaraz obok standardowego zapisu możliwego do odczytania przez zwykłego frakcyjnego.

– Hej, co ty tutaj robisz!

Nagły głos, dochodzący od jej lewej strony zmroził krew w jej żyłach jak jeszcze nigdy. Odruchowo dotknęła swojej prawej dłoni, by upewnić się, że ma ubrane rękawiczki ukrywające brak znaku przynależności i ostrożnie zaczęła spoglądać w stronę człowieka, który właśnie wykrył jej obecność.

Widząc wysokiego młodzieńca w nieskazitelnie białej szacie, przepasanej złotą grubą wstęgą, wiedziała że wpadła właśnie w niemałe kłopoty.

Czarnowłosy kapłan o bystrym spojrzeniu podszedł bardzo blisko niej i podejrzliwie zaczął jej się przyglądać.

– Kto o tej porze przychodzi do świątyni? – zapytał jakby niedowierzając, ale jak zobaczył twarz Larissy w całej okazałości, odchrząknął tak jakby zmieszał się w jednej chwili – Pani, proszę wybaczyć, ale ta pora nie jest typowa dla odwiedzin...

– Drzwi świątyni ponoć są otwarte dla tych, którzy potrzebują znaleźć ukojenie dla swoich dusz, niezależnie od pory dnia lub nocy – powiedziała Lara, przypominając sobie formułkę z kroniki Harmeusa.

I tym zaskarbiła sobie jego szacunek.

Skinął głową przyznając jej rację, jednak wciąż niepokoiło go to, że ktoś w środku nocy zdecydował się odwiedzić świątynię bez żadnej zapowiedzi. Zazwyczaj frakcyjni zapowiadali chęć nocnego czuwania przy Świętym Ogniu, a tej nocy nie spodziewali się nikogo w ich świątynnych progach.

– W takim razie... w czym mogę pomóc? – zapytał kulturalnie i niesamowicie miękko.

Lara wtedy zastanawiała się, czy każdy kapłan był wyszkolony do tego by rozmawiać z ludem niczym psycholog. Rua miała niesamowite podejście do człowieka i wiele razy została przyłapana przez Larissę na tym, że stosowała sztuczki psychologiczne na jej osobie... może każdy z nich musiał posiąść taką umiejętność?

– Ja... – zaczęła, ale na dobrą sprawę nie wiedziała co miała mu odpowiedzieć.

W tej samej chwili ponownie usłyszała melodię wraz z głosem, który śpiewał znaną jej pieśń. Nie zważała wtedy już na kapłana i podeszła bliżej drzwi, które stały nieopodal za jego plecami. Będąc na równi z mężczyzną, stanęła i zaczęła wpatrywać się w owe drzwi jak zaklęta. Nie wiedziała dokąd prowadzą, ale wiedziała, że musiała tam pójść.

– Proszę mi wybaczyć, Pani, ale nie mogę dalej pozwolić Pani iść – stwierdził nagle kapłan, chwytając Larę za ramię i aż odskoczył, jak przeszył go prąd ognistej energii wydobywającej się z dziewczyny.

Spojrzał na nią w szoku, na co ona ocknęła się i z przerażeniem zasłoniła sobie usta.

– Przepraszam, nie chciałam, ja...

– Orionie.

Oboje naraz obrócili się w stronę wrót, na które jeszcze przed chwilą wpatrywała się dziewczyna i ujrzeli przed sobą Najwyższą Kapłankę we własnej osobie. Mężczyzna, który okazał się mieć na imię Orion od razu ukłonił się kobiecie, pod nosem mrucząc nieznane Larissie słowa, ale głowę dałaby sobie uciąć, że był to język dzieci Słońca i Mroku.

– Saleme, Rua Kefitnebi – wypowiedział następnie głośno – Pani chciała wejść do Sali Niezapomnianych, ale...

– Orionie – przerwała mu w bardzo delikatny sposób Rua, podchodząc do obojga – Jeśli osoba pragnie znaleźć ukojenie w Sali Niezapomnianych, to co czynią kapłani?

– Prowadzą do niej tych, którzy ukojenia pragną – odparł bez zająknięcia, nadal jednak mając wątpliwości.

Widząc jednak uśmiechniętą Ruę, która odsunęła się nieco i wskazała dłonią drogę do owej Sali, ukłonił się raz jeszcze i spojrzał na Larissę.

– Proszę za mną, Pani.

A Lara nie wiedziała, czy Rua jest na nią zła czy też nie, bo jej mina nie zdradzała kompletnie żadnych uczuć. Patrzyła się tylko wprost na nią, jakby z pewnym oczekiwaniem, ale... nie było w tym nic z negatywnych ani też pozytywnych emocji. Wskazała tylko drogę swojemu uczniowi i podążyła za nimi.

Musiał nadejść ten dzień... korzenie zaczęły ją wzywać.

Lara obróciła się za siebie spojrzała na Najwyższą Kapłankę pytająco, na co ona odpowiedziała jej równie zaskoczonym spojrzeniem.

– Coś nie tak? – zapytała Rua.

– Nie, Pani – odparła Lara, odwracając się z powrotem i podążając za Orionem.

Dała sobie głowę uciąć, że wypowiedziała do niej te słowa... co się z nią ostatnio działo, do cholery?

Przestała jednak myśleć o tym fenomenie, gdy nagle stanęła w jeszcze większym pomieszczeniu, z tą różnicą, że to nie było takie puste jak poprzednie. Otworzyła usta z podziwem patrząc na wielką podobiznę innej kobiety, która stała w epicentrum, rozświetlając całą komnatę dzięki ogromnej misie pełnej ognia, umiejscowionej w kamiennych rękach pomnika. A wokół niej... byli inni. Kilkanaście innych pomników, ustawionych wokół tego największego, było drugim co zobaczyła, ale oprócz nich na samej posadzce były wyryte imiona i nazwiska. Wiele imion i nazwisk. Jedne w mowie starożytnych, inne w mowie współczesnej... czysta historia Świątyni Świętego Ognia stała tuż przed nią i wręcz zapraszała żeby z niej skorzystać.

A słodka melodia skoncentrowała się wreszcie w jednym punkcie na sali. Zanim jednak udało jej się podejść do konkretnego pomnika, usłyszała stanowczy głos Najwyższej Kapłanki.

– Orion, zamknij drzwi. Miria, wyjdź proszę zza pomnika założycielki. Czuję, że tu jesteś.

Zaskoczona Lara patrzyła z niemałym strachem jak mężczyzna, również zdziwiony prośbą kobiety, zamknął wielkie drzwi za nimi, używając do tego wielkiego mosiężnego klucza. Zza wspomnianego pomnika zaś wyłoniła się dziewuszka, wyglądająca na nieco młodszą od samej Larissy, która również przyodziana była w białą szatę z kapturem, jednak pas okalający materiał nie był złoty, tylko czarny jak smoła.

Pierwsze co zauważyła w dziewczynie, to niesamowicie błękitne oczy, które w kontraście z jej czarnymi włosami sięgającymi do brody tworzyły obraz bardzo rzadki w tych terenach. Przynajmniej z tego co udało jej się wyczytać. Ludzie ognia miewali raczej ciemne oczy... od brązu, czerni, przez czerwień aż do złota, które i tak było wyjątkowe na tych ziemiach. Inne barwy były wręcz niespotykane i najczęściej oznaczały, że osoba która była ich posiadaczem była człowiekiem narodzonym w zupełnie innej frakcji.

– A ty musisz się nauczyć jednej rzeczy, kochanie – stwierdziła Rua, patrząc prosto na Larissę. która naprawdę zaczęła bać się rozwoju sytuacji – Twoja energia znowu wymyka się spod kontroli. Uspokój się.

Podeszła do niej i położyła dłoń na jej czole, nakazując przy tym brać głębokie wdechy.

– Zanim cokolwiek zrobisz, zamknij oczy i poczuj energię krążącą w świątyni. Spróbuj wyczuć jej poziom i nasycenie w tym pomieszczeniu.

Zrobiła tak, jak Rua jej nakazała. Przymknęła powieki i zaczęła wdychać powietrze oraz równomiernie je wydychać, co pozwoliło jej osiągnąć zamierzony stan skupienia umysłu. I wtedy rzeczywiście to poczuła. Poczuła przenikające się trzy rodzaje ognistej energii. Poczuła również energię uwolnioną, nienależącą do żadnej z obecnych tu osób. Była rozproszona, ale mocno skondensowana... oznaczało to, że świątynia była nasyconą dużą ilością niespożytkowanej energii, którą można było użyć do różnych celów.

– Właśnie tak – usłyszała ponownie głos kapłanki – Teraz spróbuj zidentyfikować się z rozproszoną energią.

Nie wiedziała jak to robiła, ale wpływ świątyni działał na nią niesamowicie kojąco. Kilka wdechów i zaczęła odczuwać jak jej niepokój odchodził w dal, sprawiając tym samym, że robiło jej się trochę chłodniej... ale w ten dobry sposób.

Rua uśmiechnęła się, gdy poczuła że energia Lary była już niemal nie do wykrycia. Tym bardziej cieszyła się, że dziewczyna tak szybko doszła do takiego poziomu samokontroli.

– Niesamowite – wyszeptała Miria, patrząc przy okazji na Oriona – To jest poziom wyższego przeszkolenia kapłańskiego i to nie każdemu się udaje!

– Widzę – odparł mężczyzna, zwężając oczy, zakładając ręce i przyglądając się baczniej dziewczynie, która zdobyła nadzwyczajne zainteresowanie Najwyższej Kapłanki.

Kogoś mu przypominała...

– Już – powiedziała Rua, ściągając dłoń z czoła Larissy – Teraz Chanyeol cię nie wykryje, o ile zachowasz ten poziom skupienia przez cały czas, będąc tutaj.

– Nie wykryje? On? Przecież jest rozpoznającym – odparła zszokowana. Nawet nie miała pojęcia, że jest możliwym takie opanowanie energii!

– Owszem jest, ale jeśli energia jest obniżona do poziomu energii rozproszonej, to nie rozpozna czy w pomieszczeniu znajduje się ktokolwiek... ta sztuczka działa tylko we frakcji ognia, pamiętaj. A teraz... po coś chciałaś tu przyjść, tak?

Tak. Przyszła tu nie bez powodu, a głos wciąż nie odpuszczał. Nawet jeśli był bardziej spokojny niż na początku, wciąż dawał o sobie znać. Zanim jednak zaczęła oglądać pomniki, chciała zadać kapłance jeszcze jedno pytanie.

– Rua? – zapytała, czym zaskarbiła sobie jej uwagę – Co znaczą słowa... Alabis di lah Limei, avanelle e mi sa'raal?

Orion wybałuszył oczy, jak gdyby usłyszał coś niewiarygodnego, zaś młoda kapłanka zakryła sobie usta w niedowierzaniu. Rua zaś spokojnie patrzyła na Larę i z uśmiechem przetłumaczyła jej nieznane słowa, które nagle nabrały znaczenia:

Chodź do mnie, Limei. Słuchaj mych słów.

– Limei? – zapytała, wciąż nie rozumiejąc – A co to znaczy?

Tamta tylko zachichotała.

– Limei, to imię kochanie. Twoje imię, które nadała ci matka, gdy się narodziłaś.

Jej imię... mama dała jej takie imię...

Obróciła się w kierunku pomników zdobiących Salę Niezapomnianych i już z większą pewnością siebie zaczęła podążać ku nim. Czuła w sercu dziwną nadzieję, ale i delikatny stres z obawy co miała zaraz odkryć.

I gdy stanęła przed jednym z pomników, głos nagle zniknął. Słyszała tylko i wyłącznie ciszę wokół siebie, nie licząc szybkiego bicia jej własnego serca.

– Och, najświętszy płomieniu – zająknęła się Miria, widząc przed sobą obraz, którego nigdy w swoim życiu nie spodziewała się ujrzeć.

Stojący obok niej kapłan również nie wierzył w to, co miał przed swoimi oczami, ale teraz nagle zrozumiał dlaczego Najwyższa Kapłanka chciała dochować jak największej dyskrecji...

Moshea Alyenna Igni.

Tak właśnie podpisany był pomnik, do którego ciągnęło ją od samej chaty dzieci pogody. Moshea... to imię, które padło z ust nieznajomego, którego spotkała nieopodal domku przy jeziorze we frakcji wody... znała je, ale wcześniej nie mogła go skojarzyć... I gdy uniosła wreszcie swoją głowę i ujrzała znajome rysy twarzy, które wciąż miała w swoich wspomnieniach, tylko bardziej żywe i kolorowe niż kamienna struktura patrząca w dal, poczuła jak łzy zbierają się w kącikach jej oczu.

Ale poczuła też uśmiech formujący się na jej twarzy. Bo wreszcie to zauważyła. Ściągnęła kaptur ze swojej głowy i dotknęła dłonią zimnej faktury kamienia, przedstawiający podobiznę kobiety, której tyle szukała.

Były do siebie tak bardzo podobne...

– Wróciłam do domu... mamo – wyszeptała, po czym odwróciła się do Ruy, która uśmiechała się delikatnie, ale ona również nie mogła powstrzymać swoich oczu przed delikatnym zaszkleniem.

Orion i Miria za to, widząc w całej okazałości twarz Larissy w zderzeniu z obrazem poprzedniej Najwyższej Kapłanki, poczuli jak miękną im kolana, dlatego zniżyli się do samej podłogi, nie mogąc uwierzyć w to co się wydarzyło akurat tej nocy, gdy mieli pełnić dyżur w świątyni.

I pomyśleć, że mogli się zamienić swoją wartą i nie być świadkami takiego wydarzenia...

– Myślałem, że to tylko legenda – powiedział mężczyzna, wciąż patrząc na Larę, której twarz nagle stała się dla niego ikoną, tak samo jak ikoną była podobizna wielkiej Moshei – Nie sądziłem, że żyje... i kiedykolwiek wróci.

– Wstańcie oboje – powiedziała nagle Rua, której głos nie był już taki delikatny jak wcześniej – Laro, ty też tu podejdź. Chwyćcie się za przedramiona, cała trójka.

Larissa była nieco zdumiona nagłym zachowaniem kobiety, ale ufała jej na tyle, że posłusznie wykonała jej polecenie, tak samo jak i dwójka kapłanów, którzy szybko podnieśli się z podłogi. Gdy wszyscy już chwycili się za przedramiona, Rua spojrzała na swoją najnowszą uczennicę i rzekła:

– Ściągnij proszę rękawiczkę.

– Ale... – zająknęła się dziewczyna, czując ponownie strach o własne życie.

– Zaufaj mi.

Westchnęła cicho i ściągnęła swoją prawą rękawiczkę, pokazując wszem i wobec swoje puste przedramię, co spotkało się z szokiem obojga kapłanów. Wtedy ich domysły kim była owa dziewczyna, co przyszła w środku nocy do ich świątyni w pełni się potwierdziły. Spojrzeli niezrozumiałym wzorkiem na swoją mentorkę, która jednak niewzruszenie spoglądała na ich ramiona, dając do zrozumienia, że na pytania nadejdzie jeszcze czas. Oboje wtedy zrozumieli, że była to mocno popaprana historia... ale jedno było pewne i niepokojące – stali się właśnie współwinnymi przetrzymywania obcej na swoich terenach. Jednak chcąc nie chcąc, nie mieli już możliwości wycofania się z tego układu.

Ponieważ jak nie zabije ich król Mesamatir... zabije ich sama Rua.

– Skupcie się – powiedziała Najwyższa Kapłanka i na powrót trójka splotła swoje przedramiona – Orion, Miria... wiem, że to co zobaczyliście było dla was szokiem. Ale nie mogę was puścić bez upewnienia się, że to, co wydarzyło się dzisiaj w tej Sali, zostanie między wami. Rozumiecie?

Kiwnęli głowami. Już wiedzieli co mieli robić.

Rua przymknęła oczy i położyła swoją dłoń na przedramieniu Lary, wypowiadając słowa głośno i wyraźnie:

– Przyrzekam, że to, co dzisiaj widziałam, zostanie tylko i wyłącznie w moich wspomnieniach. Niechaj święty ogień mnie pochłonie jeśli wspomnienia te urzeczywistnię przed innym człowiekiem. I'mmalatehu.

I'mmalatehu – powtórzyli jednogłośnie, a Lara poczuła nagle na jej prawym przedramieniu ciepło, tańczące na wierzchu jej jasnej skóry.

– Przyrzekam, że całą sobą będę chronić tajemnicy mojego powiernika. Niechaj święty ogień mnie pochłonie, jeśli zawiodę. I'mmalatehu.

I'mmalatehu – powtórzyli ponownie, co wciąż potęgowało ciepło rozchodzące się po ręce Larissy.

Zauważyła jednocześnie, że na czołach towarzyszących jej kapłanów zaczęły pojawiać się pojedyncze krople potu. To, co właśnie robili musiało bardzo obciążać ich energię, co było widać... ale przede wszystkim czuć. Tak jak niegdyś wokół Chanyeola, tak teraz wokół nich energia zaczęła się gromadzić i mocno skupiać w jednym miejscu, wytwarzając ciepło, które powoli stawało się uciążliwe.

– Przyrzekam, że dziedzictwo Igni będzie wspierane i chronione przeze mnie całym tchem, a wierność ma nie będzie miała końca. Niechaj święty ogień... – Rua przerwała nagle, czując w lekki ból w swojej piersi od natłoku energii skondensowanej w wyniku inkantacji, której używała, ale wzięła głęboki oddech i na siłę kontynuowała –... Niechaj Święty Ogień pochłonie mnie jeśli dopuszczę się zdrady świętego rodu Igni. I'mmalatehu!

Ostatnie słowa wręcz wykrzyczała. Nie miała więcej siły, by utrzymać taką ilość ognistej energii, a chcąc dokończyć zaczętą przez siebie ceremonię, musiała pchnąć ostateczne słowa do przodu.

W przypadku niższych od niej kapłanów było zupełnie tak samo.

I'mmalatehu!

Lara nagle poczuła jak skóra zaczęła ją palić. Odskoczyła zaskoczona i spojrzała na swoje przedramię, ale nie zobaczyła na nim nic, co by miało wzbudzać jakikolwiek niepokój. I nagle ból zniknął. Zostało tylko delikatne mrowienie i wspomnienie chwilowego ale i ogromnego bólu, które prędko jej nie opuści.

– Co to było? – zapytała zaskoczona, patrząc na każdego z nich po kolei.

– Święta przysięga wierności – odparła Rua – Twoja tajemnica jest bezpieczna. I to, że jesteś obcą... jak również i przede wszystkim to, jakiej jesteś krwi. Jeśli któreś z nas będzie próbowało złamać przysięgę... nie zdąży nawet tego zrobić, gdyż wewnętrzny ogień strawi nas na popiół.

I to przeraziło Larę nie na żarty. Jednak z drugiej strony to, że żadne z obecnych w tamtym miejscu osób nawet nie zaprotestowało, ani nie okazywało strachu przed czekającym ich losem, napawało ją niewyjaśnioną ulgą.

– Larisso, pora wracać do domu – stwierdziła Rua, uśmiechając się do niej tak jak zwykle, niczym matka – Będzie niedługo świtać, a jak wiadomo... Namiestnik robi obchód centralnego placu, gdy tylko wzejdzie słońce.

Nie trzeba było powtarzać.

***

Słońce powoli pojawiało się na horyzoncie, gdy Larissa stanęła na werandzie chaty strażników pogody w towarzystwie Oriona, który okazał się dzierżyć stopień wyższego kapłana w świątyni ognia i który zobowiązał się przed Najwyższą Kapłanką, że bezpiecznie odeskortuje Larę do domu.

Odwróciła się w stronę odzianego w tamtej chwili w czarny płaszcz, który miał ochronić ich od niechcianych spojrzeń i niepotrzebnej uwagi i posłała mu wymuszony uśmiech, bo doskonale wiedziała w co wciągnęła tego człowieka, jak również i jego znajomą. Coraz więcej ludzi było wciągniętych w jej historię i tym samym narażonych na niebezpieczeństwo z jej powodu, a to nie do końca jej odpowiadało. Czuła jak odpowiedzialność na jej barkach zwiększała się coraz bardziej, im więcej ludzi miała po swojej stronie – w przypadku dwójki kapłanów niedobrowolnie. Oni znaleźli się zwyczajnie w złym miejscu i o złym czasie...

– Wybacz, że wciągnęłam was w to wszystko – rzekła z wyczuwalną skruchą.

Ten jednak podrapał się po karku i cicho westchnął.

– Nie powiem, że jest to zachwycający obrót wydarzeń, ale... to zaszczyt, że mogłem cię poznać – powiedział zupełnie szczerze i skinął głową, oddając jej szacunek, którego Lara jeszcze nie rozumiała.

Niedawno kradła, oszukiwała i uciekała przed ludźmi, którzy z niej szydzili i traktowali jak śmiecia, a teraz? Teraz zaczną jej się kłaniać bo była córką niegdysiejszej Najwyższej Kapłanki?

– Co się stało z Mosheą? Gdzie teraz jest? – zapytała o coś, o co jeszcze nie pytała, a co zaprzątało jej głowę odkąd tylko wyszła ze świątyni.

Mogła spotkać się z matką? Naprawdę mogła odnaleźć kogoś, kto wyjaśni jej kim była i jakie były wobec niej plany na jej przyszłość?

Jednak mina kapłana nie zapowiadała pozytywnej odpowiedzi na to pytanie.

– Z funkcji Najwyższego Kapłana można zrezygnować, ale w jej przypadku... – uciął, ale te słowa w zupełności wystarczyły Larissie.

Uśmiechnęła się ponuro i kiwnęła mu głową w podziękowaniu, jednak w jednej chwili poczuła jak ogromna gula stanęła jej w gardle. Kolejna nadzieja ponownie zamieniła się w kolejne rozczarowanie. Była do tego przyzwyczajona, ale w tamtym momencie czuła, że potrzebowała więcej czasu, żeby to przegryźć.

Saleme, Limei Ilithei – powiedział, kłaniając się na odchodnym, po czym zaczął odchodzić w stronę wiodącą do miasta.

Saleme, Orion – powiedziała ledwo dosłyszalnie, czując przy tym dziwną emocję, mieszająca ze sobą ekscytację, smutek i przywiązanie.

Starsza mowa miała w sobie coś... magicznego. Stała jeszcze przez chwilę i dumała nad tym, co dzisiaj odkryła, po czym pokręciła głową, czując jak powieki stawały się coraz cięższe.

Głos już na dobre zniknął, przynajmniej na tę chwilę, więc mogła wreszcie położyć się spać i porządnie wypocząć.


***

Witajcie! To jeden z tych rozdziałów, gdzie wena bierze górę i pisze się trochę bez pomyślunku, dając prowadzić się czystym emocjom. Mam nadzieję, że dzięki temu choć trochę odczujecie moje emocje, gdy pisałam powyższe wypociny :D

Rozdział długi, ale za to również bogaty w ważne informacje, które stanowią podwaliny całej sagi. Radzę dużo zapamiętać z tego co się tu wydarzyło, bo będziemy do tego często wracać!

I wiem, że długo mi to zajęło, ale ostatnio naprawdę cierpię na chroniczny brak czasu i chęci do pisania. Mam nadzieję, że szybko mi to przejdzie bo jakby nie patrząc tęsknię trochę za tą powieścią.

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top