Rozdział II

Poważne i złowrogie spojrzenie namiestnika frakcji ognia było ostatnim, co Lara chciała w tamtej chwili przed sobą widzieć. Ale pomimo ogólnego strachu przedzierającego się przez jej serce i umysł, musiała przyznać że powaga i zdeterminowanie, a jednocześnie wszechogarniający go spokój w sytuacji, w której musiał przyciskać innej do gardła ciężki miecz, robiły na niej nie lada wrażenie. Dodatkowo gdy stał przed nią zupełnie wyprostowany i zmieni pozycji na ani sekundę, prezentował się co najmniej okazale. Jego biało czerwona szata, zdobiona złotymi naramiennikami, błyszczącymi w promieniach słońca, które próbowały przedzierać się pomiędzy liśćmi, dodawała mu jednocześnie wojowniczości, ale też wyglądała elegancko, pokazując go jako swego rodzaju wysoko postawionego arystokratę, pomijając nawet to, że wyglądała ona na wykonaną z solidnego i przede wszystkim drogiego materiału, godnego najwyższej osoby na tych terenach.

No i ta obręcz na głowie zwieńczona rubinem. Nie było tu nawet mowy o pomyłce.

Witaj o wszechognisty panie.

Myśl Lara, myśl...

– Mogłam się domyślić, że najczulszy rozpoznający, nie będzie miał problemu ze znalezieniem takiej płotki jak ja – wypaliła, na co Chanyeol zmarszczył brwi, nieco zbity z tropu jej odwagą.

Nie wiedział tylko czy była to faktycznie odwaga, czy czysta głupota.

Jak się zaraz po tym okazało, głupim i nierozważnym okazał się właśnie on, bo jego uwaga została odwrócona na tyle, że dziewczyna zdążyła kopnąć go z całej siły w brzuch i pobiec przed siebie, zostawiając go skulonego w tyle.

– Niech cię...! – wystękał, chwytając się za obolałe miejsce, jednak wiedział, że ta dość dotkliwa niedogodność nie mogła go w tamtej chwili powstrzymać, więc zaciskając zęby i starając się stłumić naturalne odruchy swojego organizmu, puścił się biegiem za nią, wbiegając po krótkiej chwili na pustą polanę, rozciągającą się na tyle, że miał idealny widok na uciekającą myszkę i wystarczająco dużo czasu, żeby coś zdziałać.

Uśmiechnął się pod nosem i swoim mieczem bardzo wolnym ruchem nakreślił w powietrzu półkole, tworząc wokoło całego obszaru pierścień szafirowego ognia, skutecznie powstrzymując Larę przed dalszą ucieczką.

Postawił ją przed niemałą przeszkodą. Po tym jak na chwilę przystanęła w miejscu i niepewnie patrzyła na płomień o nieregularnym kształcie jak i niespotykanym przez nią kolorze, zerknęła w końcu na namiestnika ze strachem. Widząc jednak jego nieugiętą minę, wykrzywiła swoją twarz w ponownej determinacji i zaczęła biec prosto w ogień.

Przecież nie mógł ją powstrzymać jej własny element!

– Nie radziłbym! – krzyknął za nią bardzo szybko, dbając by dokładnie go usłyszała. I tymi słowami zatrzymał ją w miejscu po raz kolejny – Tego ognia nie przekroczysz.

Nie uwierzyła mu na słowo, zważywszy na to, że był tu po to by odebrać jej życie, jednak nieco ostrożniej już postanowiła dotknąć płonącej ściany. I bardzo szybko przekonała się, że to był bardzo zły pomysł z jej strony. pożałowała. Skóra w jednym momencie zaczęła ją palić od zetknięcia z ogniem, czego dowodem był jej urwany aż głośny krzyk, co samego mężczyzny wcale nie zaskoczyło. Patrzył z daleka jak bardzo szybko cofnęła rękę i ze strachem spojrzała ponownie prosto na niego, nie mogąc już nigdzie uciec. A on zbliżał się do niej powolnym krokiem, z tyłu głowy myśląc o tym, co powinien z nią w ogóle zrobić.

Larissa była z natury bardzo dumną kobietą i nigdy... jeszcze nigdy w swoim życiu nie zdarzyło jej się nikogo błagać. Nikogo. Ale sytuacja w jakiej znalazła się dosłownie w ciągu ostatniej godziny nie pozostawiła jej wyjścia. Padła na swoje chude kolana i złożyła ręce jak do modlitwy, mając z tyłu głowy, że jeszcze nigdy w życiu się nie modliła... a może ten ostatni raz mogłaby to zrobić? Może był tam ktoś, kto by jej pomógł?

– Proszę – powiedziała tym razem cicho i pokornie, czując jak strach ściskał jej gardło – Proszę nie zabijaj mnie...

On za to, gdy był już tuż przed nią, patrzył na nią spokojnie, wręcz z zainteresowaniem. Nie dał jej jednak dużo czasu na jakąkolwiek reakcję i w pewnym momencie zamachnął się ostrzem, tuż przy niej, przecinając czerwony materiał rękawiczki, lekko raniąc przy tym jej rękę. Trochę ją zabolało, jednak nie na tyle, żeby mogło to odbić się na jej życiu – co już nieco ją zaskoczyło.

Namiestnik za to gdy nie zobaczył symbolu, który powinien był pod tą rękawiczką widnieć, nie zdziwił się aż tak bardzo. W głębi duszy miał nadzieję, że to tylko jedna z jego poddanych, która narozrabiała bardziej niż powinna, ale myśl, że to mogła być osoba zupełnie niewychowywana w ich ognistym środowisku była zbyt oczywista.

Przeszył ją wtedy wrogim spojrzeniem. Jeszcze gorszym niż to, które przewiercało ją gdy miała jego klingę tuż przy swojej szyi, i na widok tego spojrzenia Lara miała wrażenie, że zobaczyła całe swoje życie przed oczami. Spodziewała się teraz już tylko śmierci, na którą nie była wcale gotowa. W tej samej chwili poczuła jak jej policzki zaczęły robić się ciepłe, serce przyspieszyło, a w kącikach jej oczu pojawiły się łzy.

– Ja nie chciałam! – krzyknęła nagle, wyprowadzając Chanyeola chwilowo z równowagi, ale i wprawiając go w dodatkową czujność – Wcale nie chciałam się tu znaleźć! Żyłam sobie spokojnie, mieszkałam może w okropnym miejscu, ale własnym, gdzie nikt mnie nie ścigał żeby pozbawić mnie życia! A potem znalazłam się w tym świecie i wszyscy nagle chcieli mnie dorwać! Ja naprawdę nie chciałam...

Głos jej się załamał i nie mogła wypowiedzieć ani słowa więcej. Patrzyła się z błaganiem w oczach na człowieka, który stał nad nią z ogromnym mieczem w ręce i z zaciętym wzrokiem obserwował każdy jej ruch.

Użyła słów, które dały do zrozumienia namiestnikowi, że miał rację. „Znalazłam się w tym świecie..." – tak proste słowa, a jednak tak niebezpieczne w państwie Mesamatir jak również bardzo nierozważne w obliczu jakiegokolwiek namiestnika, nieważne jakiej frakcji.

Obcy z innego świata musieli zostać zgładzeni. Nie było wyjątków.

Jednak, gdy zacisnął w pięści rękojeść miecza, którym miał pozbawić ją życia – szybko, bo w pewnym sensie było mu jej żal, że znalazła się w takiej sytuacji – ona wyciągnęła zza kołnierza swojej sukienki swój wisiorek, co sprawiło, że nagle się zawahał. Lara za to, czując się nieco bezpieczniej, chwyciła go mocno, zamykając oczy i powtarzając w myślach jedno słowo.

Proszę...

Kwiknęła gdy nagle czubek klingi znalazł się pod jej szyją, ale nie na tyle, by jednym ruchem mógł przeciąć jej gardło. Czekała więc sekundę, potem dwie i trzy... ale o dziwo wciąż żyła. Otworzyła wtedy powoli swoje oczy i popatrzyła z zaskoczeniem na mężczyznę, który nieustannie wpatrywał się w jej ręce, mocno zaciśnięte na medalionie, który przez tą krótką chwilę dodał jej nieco odwagi.

Delikatnie stuknął płaskim wierzchem ostrza o kostki jej dłoni, na co zaskoczona powoli je rozwarła, pokazując najcenniejszą rzecz, w której posiadaniu była. Wtedy też on szybkim ruchem wsunął koniec ostrza pod wisiorek i podniósł go do góry, chcąc mu się bliżej przyjrzeć.

– Wstań – zarządził ostro, co Lara posłusznie uczyniła.

Wtedy podszedł bliżej i ciskając mieczem o ziemię, wbijając go sztywno w trawę, wziął złoty wisiorek w kształcie litery L w swoje ręce. Lara cierpliwie czekała, aż wielki namiestnik obejrzy jej własność i wreszcie coś powie, bo czuła wtedy coraz większą niepewność.

I niemal podskoczyła do góry, gdy nagle spotkała się szokiem w jego oczach. Gdy skierował na nią swoje zaskoczone spojrzenie, nie wiedziała co miała o tym sądzić. Ale jego zaskoczenie... mieszało się równocześnie ze strachem i dziwną nadzieją.

A on już wiedział jak bardzo się pomylił. I jak bardzo ta sytuacja była niespotykana.

– Smocze złoto – powiedział cicho, patrząc na nią uważnie, puszczając błyskotkę i łapiąc się za boki – Uwierzę we wszystko, tylko nie w to, że jesteś obcą. Obcy nie mają naszej energii, ani nie noszą naszego kruszca na szyi. Jednak nie masz znaku i nie należysz do mojej frakcji... Kim ty właściwie jesteś?

Dziewczyna spojrzała w dół i podrapała się po ręce, na której powinna mieć piękne znamię przynależności, a którego nie miała. Nie potrafiła mu odpowiedzieć na to pytanie.

– Właśnie tego przybyłam się dowiedzieć – odpowiedziała zgodnie z prawdą, wracając wzrokiem do namiestnika, który nie okazał się tak bezlitosny jak początkowo sądziła i jak przedstawiali go pozostali.

Spodziewała się, że nie będzie zadawał żadnych pytań tylko od razu ją zabije dla świętego spokoju, skoro według ich prawa była osobą wielce niepożądaną i ściganą za bycie mieszkańcem świata innego niż ich własny. Wychodziłoby na to, że... właśnie łamał prawo?

Chanyeol wziął głęboki oddech, wciąż trzymając się za boki i powoli wypuścił całe powietrze nagromadzone w płucach, unosząc jednocześnie głowę ku niebu, zamykając na chwilę oczy. Długo nic przy tym nie mówił. Lara przypuszczała, że właśnie podsumowywał wszystkie informacje, które zdobył na temat jej osoby i decydował o jej losie, jednak z drugiej strony niebieski płomień, który wciąż ich otaczał, zaczął tracić na sile... był słabszy. Tracił czujność? Czy może już nie czuł zagrożenia od niej samej?

– Słyszałam, że mogę być jednym z porwanych dzieci sprzed dwudziestu lat – powiedziała nagle, mając nadzieję, że da mu to coś do myślenia.

I te słowa wyrwały go z letargu, zmuszając go do spojrzenia jej prosto w oczy. To dobitnie świadczyło, że temat nie był temu człowiekowi obcy.

– Ile masz lat? – zapytał stanowczo.

Po raz drugi zadano jej to samo pytanie. I po raz drugi nie zamierzała kłamać, wiedząc, że ta informacja może pomóc odkryć jej własne korzenie.

– Dwadzieścia trzy – odparła – Najwięcej pamiętam z tamtego świata, ale ostatnio w mojej głowie przebijają się wspomnienia, których nigdy wcześniej nie miałam... kobieta w czerwonej sukni, śpiewająca i uśmiechająca się nad kołyską. Mały chłopiec, który chce dosięgnąć moich rąk... Zresztą... – ucięła nagle, zakładając ręce i patrząc się w bok, chcąc jak najszybciej odpędzić wspomnienia, które powodowały u niej dziwną słabość. Z jednej strony nie wiedziała czemu opowiada o tym obcemu człowiekowi. Z drugiej jednak miała dziwną nadzieję, że może on będzie coś wiedział... że może będzie w stanie jej odpowiedzieć chociaż na jedno pytanie związane z jej prawdziwą rodziną. Ale... on był namiestnikiem – najwyższym hierarchią człowiekiem na tych terenach, który miał obowiązek ją zgładzić, a ona, miała jakiekolwiek nadzieje, że coś jej powie o jej przeszłości?

Ciche westchnienie mężczyzny zwróciło jej uwagę, a już zupełnie nie wiedziała co miała sądzić, gdy wyciągnął miecz z ziemi i włożył go z powrotem do skórzanej pochwy. Śmiercionośny ogień zniknął w jednej chwili, zostawiając ich dwójkę w błogiej ciszy, mąconej jedynie sporadycznym ćwierkaniem ptaków.

Lara popatrzyła na niego z pytaniem wypisanym na twarzy, a ten idąc jej wcześniejszym przykładem, założył ręce i zaczął się wpatrywać w nią nieodgadnionym spojrzeniem.

– Masz rok – powiedział wreszcie, na co ona złożyła usta w dzióbek nie wiedząc o czym mówił – Rok na okiełznanie energii, która wymyka ci się spod kontroli. Rok na zasłużenie sobie na znak przynależności. Jeśli ci się nie uda, wtedy będę zmuszony postawić cię przed królem i poprowadzić w jego imieniu egzekucję, a nie mam najmniejszej ochoty na wypełnianie tych durnych formalności, więc lepiej mnie nie zawiedź.

Przeszły ją dreszcze na samą wzmiankę o egzekucji, ale czuła dziwną ulgę po usłyszeniu tych słów. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

– Nie cieszyłbym się na twoim miejscu – westchnął, jednocześnie zdejmując uśmiech z jej twarzy – Opanować w rok całe piętnaście lat życia to nie lada wyzwanie.

– Że ile?! – krzyknęła – Jak ja mam to zrobić?!

– Nie zbliżając się do żadnego mieszkańca frakcji i nie wyściubiając nosa poza twoje aktualne miejsce zamieszkania – warknął – Nie chcę widzieć cię na ulicach miasta, ani tym bardziej nie życzę sobie byś używała elementu przy innych ludziach.

– Oczekujesz niemożliwego! – krzyknęła, patrząc na niego ze wściekłością, zapominając już, że niecałe kilka minut temu był gotowy ściąć jej głowę swoim błyszczącym – nawet jeśli już schowanym – mieczem.

Ten jednak uśmiechnął się ni to życzliwie, ni złośliwie.

– Myślę, że jeśli ktoś chce, to jest zdolny do wszystkiego – mruknął.

Następnie odwrócił się do niej plecami i powoli zmierzał w kierunku głównego miasta, zostawiając ją za sobą zupełnie oniemiałą. Zatrzymał się jednak na chwilę i obrócił w bok swoją głowę, żeby mogła usłyszeć jego ostatnie pytanie.

– Jak ci na imię, dziewczyno?

Gdy patrzyła na jego postawę tak dumną i pełną gracji, zaczęła czuć swego rodzaju dyskomfort, że sama nie miała w sobie tyle odwagi oraz pewności siebie co on. Ale miała ku temu szansę, bo została dzisiaj ocalona. Ocalona przez samego namiestnika, który znając jej historię, postanowił dać jej szansę.

I to już był mały krok ku jej szczęściu.

– Larissa – powiedziała cicho – Dali mi imię Larissa.

Chanyeol zamknął oczy i wyszeptał jej imię, zapamiętując jego niespotykane brzmienie. Tak obce... i tak dziwnie niepasujące do jej osoby. Westchnął cicho i ruszył dalej przed siebie, zostawiając ją z masą pytań. Wiedział, że postawił ją przed trudnym zadaniem...

... ale nigdy nie powiedział, że będzie musiała dokonać tego sama.

– Co za gbur – mruknęła Lara, idąc na skraj polany i zakładając ręce – Dlaczego akurat taki gbur musiał zostać namiestnikiem?

– Masz szczęście, idiotko, że darował ci życie – syknęła Chin, która nagle wyszła z zarośli i otrzepała swój strój.

Jej wściekłość była już na całkiem niskim poziomie, ale wciąż można było dojrzeć małe ogniki w jej oczach. Lara popatrzyła na nią z nerwowym uśmieszkiem.

– Nie dostanę dzisiaj deseru?

Proszę, proszę, proszę...

– A tego to możesz być pewna! – ofuknęła ją strażniczka pogody, po czym wskazała jej ręką ścieżkę.

Pora było wrócić do domu.

I może zająć się poparzoną dłonią oraz cienką raną na jej prawym przedramieniu.

***

Lara skrzywiła się mocno, gdy włożyła poparzoną dłoń do misy z roztworem, który wykonała dla niej Chin. Piekło tak mocno, że musiała zacisnąć zęby, by nie wydobyć z siebie jeśli nie krzyku, to wiązanki przekleństw. Jednak z satysfakcją patrzyła jak jej skóra powoli zaczęła odzyskiwać swój naturalny kolor, stając się na powrót gładką i jasną jak wcześniej.

W tamtej chwili, patrząc na tak oparzoną dłoń zaczęła się zastanawiać ile tak naprawdę ogień miał twarzy w tym świecie. Ile rodzajów można wytworzyć? Jak bardzo niebezpieczny może być nawet dla ludzi, którzy mieli możliwość by nim władać?

W międzyczasie Kai oglądał z zainteresowaniem wisiorek przyjaciółki, którym wcześniej się nawet nie interesował, a który okazał się być wskazówką i to dość ważną w odniesieniu do poszukiwań prawdziwych korzeni ciemnowłosej. Gdy tak trzymał w swoich dłoniach delikatny amulet, wykonany z mieniącego się w słońcu materiału, na którym ledwie widoczne ciemnoczerwone drobinki pojawiały się za każdym razem gdy stykał się ze światłem, nie był pewien czy ma czuć respekt wobec Larissy czy też zwyczajny strach.

– Powiedział, że to na pewno smocze złoto? – dopytał się raz jeszcze, wracając wzrokiem do dziewczyny, która pomimo zmarszczonych brwi, wyglądała nieco lepiej niż wcześniej.

I jej dłoń również.

– Powiedział tylko to, więc niczego innego nie biorę pod uwagę – odparła, sprawdzając tym razem swoje prawe przedramię, na które wcześniej nałożyła trochę eliksiru łatającego i uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że pozostała jej tylko cienka blizna po ranie.

– W takim razie należysz do ognia jak nic – potwierdził, na nowo skupiając się na złocie, które wciąż zachwycająco mieniło się drobinkami przy spotkaniu z promieniami zachodzącego słońca – Co więcej, możesz pochodzić z zamożnej rodziny – dodał, zerkając co jakiś czas na przyjaciółkę – Lub z rodziny dobrych złodziejaszków.

Spojrzała na niego ze skwaszoną miną. Ten tylko zaśmiał się cicho, ale i wzruszył ramionami, bo wszystko było przecież możliwe. A Larissa była dość zręcznym złodziejem, o czym zdążyli się już przekonać.

Gdy odzyskała z powrotem swoją własność, z ulgą nałożyła naszyjnik z powrotem na swoją szyję. Nie lubiła się z nim rozstawać, bo bez niego czuła się... goła. I dziwnie osamotniona.

– Dlaczego od razu zamożna rodzina? – zapytała z ciekawości, gdyż pomimo zaczepnego komentarza od strony chłopaka, była żywo zainteresowana jego wcześniejszym spostrzeżeniem.

Chin na te słowa odwróciła się w ich stronę, po tym jak poprawiła dużą torbę na swoim ramieniu i stanęła zaraz przy wyjściu z domu. Miała właśnie wychodzić na jej codzienny obchód po frakcjach, w celu nadzorowania warunków pogodowych, by przypadkiem nie wymknęły się spod kontroli. Ewentualnie w celu naprawienia zaistniałych już szkód, które matka natura (w postaci niekompetentnych strażników pogody) zdążyła narobić w ich kraju.

– Smocze złoto to bardzo droga i rzadka sprawa, więc tylko najbogatsi mogą sobie na to pozwolić – rzekła, poprawiając na szybko jeszcze swoje włosy, które i tak sterczały w różne strony pomimo jej starań – Ja lecę do roboty. Wrócę pewnie późno, więc nie czekajcie na mnie. I postarajcie się nie rozrabiać!

– Tak, mamo! – krzyknęli oboje chórkiem i na widok oburzonej miny blondynki, zaśmiali się głośno, odprowadzając ją wzrokiem do wyjścia.

Lara dotknęła ponownie wisiorka i zaczęła się zastanawiać jak mogła rozpocząć swoje poszukiwania. Była z zamożnej rodziny? Czy może rzeczywiście urodziła się wśród złodziei, którzy sobie przywłaszczyli cudzą własność?

Jedyny trop jaki miała to wygląd jej matki, gdy ją urodziła. A i tak to był obraz tak mglisty, że nie potrafiła wyciągnąć z niego tyle, ile by chciała... aby ją rzeczywiście rozpoznać, potrzebowała zobaczyć jej twarz. Nie było innego sposobu.

– Jest tu może jakiś ogólny spis ludności? Najlepiej z portretami? – zapytała z nadzieją Kaia, który na jej pytanie nie zdziwił się jakoś szczególnie.

Chwycił się za brodę, dalej leżąc w wygodnym fotelu i nie przeszkadzając sobie w pełnym relaksie. Czasami marzyła o tym, żeby mieć takie chwile błogiego spokoju i nie martwić się kroczącą za nią groźbą nagłej śmierci.

Chociaż patrząc na to wszystko z jego perspektywy, to on również stawiał na szali swoje życie, ukrywając ją przed światem...

– Jest pałacowa biblioteka. Powinny być tam księgi historyczne oraz rodowe... w nich mogłabyś przyjrzeć się tym zamożniejszym mieszkańcom, a to zawsze jakiś trop.

I to była piękna wiadomość. Ciemnowłosa podskoczyła na kanapie jak dziecko i uśmiechnęła się szeroko, dzieląc się z nim jej własną radością.

– Wolnego – powiedział nagle, hamując jej entuzjazm – Biblioteka jest otwarta tylko dla frakcyjnych i tylko za zezwoleniem namiestnika. A ty nie masz ani znaku, ani tym bardziej nie cieszysz się aprobatą głowy tych terenów, a strażnicy lustrują porządnie niemal każdego, kto tylko chce wejść na teren biblioteki. Poza tym zapomniałaś o zakazie zbliżania się do miasta?

Westchnęła cicho na te słowa, przyznając mu rację. Choćby chciała się czegoś dowiedzieć na własną rękę, nie mogła tak po prostu zapuścić się w miasto i wystawiać cierpliwości namiestnika na próbę. Nie miała pewności czy wtedy tak samo jak na polanie powstrzymałby swój miecz przed dosięgnięciem jej szyi i przekrojeniem jej w pół. Na samą myśl aż dreszcze przeszły jej po plecach.

– A da się tu kupić jakieś zwykłe książki historyczne? – zapytała z nadzieją, chcąc chociaż trochę poznać kulturę i zwyczaje panujące we frakcji ognia.

Bazując jedynie na wspomnieniach, które miała z dzisiejszego popołudnia, nie mogła wywnioskować jak żyli na co dzień i jak funkcjonowała ich cała społeczność. Poza tym bardzo chciała się dowiedzieć czegoś o kapłanach, którzy tańczyli przed pomnikiem na placu centralnym. Strój jaki miała na sobie tamta kobieta był bardzo podobny do tego, który w jej wspomnieniach nosiła jej własna matka.

– Jeśli się da, to myślę, że dam radę to jakoś załatwić – uśmiechnął się do niej promiennie, ale chwilę później zmienił wyraz twarzy na nieco poważniejszy – Ale to jutro. Dzisiaj wystarczająco dużo przygód przeżyliśmy. Poza tym... mieliśmy nie rozrabiać.

Zaśmiała się na jego zabawny przytyk, ale przyznała mu rację. Jedyne co mogła teraz zrobić, to odpocząć od nadmiaru wrażeń.

– Zanim jednak pójdziesz spać, to posprzątaj tą wiązankę prześcieradeł, które zwisają z twojego okna – upomniał ją – I wypierz je, jeśli nie chcesz się narazić na gniew strażniczki pogody – dodał z rozbawieniem.

Dla Lary jednak nie było to zabawne.

Chin potrafiła być momentami naprawdę straszna.

***

Tam, gdzie ogień brał swój początek i roznosił się na całą frakcję, stała niewielka świątynia. Niewielka w porównaniu do ogromnego pałacu, górującego nad całym głównym miastem, ale wciąż robiąca wrażenie na każdym mieszkańcu tym ziem.

Była to oaza spokoju, azyl, gdzie każdy zagubiony człowiek mógł znaleźć ukojenie i upragnioną ciszę, która nierzadko pozwalała odnaleźć mu właściwą ścieżkę.

Część świątyni była w podziemiach, gdzie światło słoneczne rzadko kiedy zaglądało, za to emanowała ona naturalnym blaskiem głównego elementu, który czczono i w którym odnajdywano drogę do dalszego działania. To tutaj, wśród piętnastu kamiennych wizerunków najwyższych kapłanów, którzy przysłużyli się historii frakcji, na samym środku stała kamienna rzeźba pierwszej założycielki kultu. I to właśnie ona świeciła przykładem dla każdej córy i każdego syna, którzy zdecydowali się służyć w tym miejscu.

– Dawno cię tu nie widziałam – w sali rytualnej rozbrzmiał delikatny, aczkolwiek poważny kobiecy głos.

Czarne grube kosmyki miała ukryte pod białym kapturem, nałożonym na jej głowę, a całą resztę ciała zdobiła biała szata z czerwonym grubym pasem, świadczącym o piastowaniu najwyższego urzędu wśród kapłanów. Swoimi ciemnymi oczami wpatrywała się w namiestnika, który w ciszy klęczał przed pomnikiem pierwszej kapłanki i nie odzywał się, trwając w bezruchu i oddawał się modlitwie.

Po kilku chwilach wypuścił powietrze z płuc i powoli zwrócił głowę ku kobiecie, cierpliwie oczekującej, aż ten skończy swoje przemyślenia.

– Rua – powiedział z szacunkiem i pochylił przed nią głowę, jednak wciąż klęczał przed wielką rzeźbą, w której rękach płonął ogień.

Ogień, który nie zgasł od setek lat.

Kobieta opuściła kaptur, odkrywając bladą twarz, której czoło pokryte było złotymi malunkami. Czerwone usta były pełne, a oczy pomimo ciemnej barwy nie ukazywały smutku, za to skrywały w sobie lata doświadczenia. Uśmiechnęła się słodko do młodzieńca, który był w stosunku do niej bardzo młody... pamiętała jak dziś, gdy przyszedł na świat i gdy robił pierwsze kroki u progu świątyni.

Podeszła blisko niego i po położeniu dłoni na jego ramieniu, zapatrzyła się w kamienną twarz matki świętego ognia, której wszyscy kapłani powierzyli swe życia.

Chanyeol przychodził tam stosunkowo rzadko, oddając się medytacji i swoim własnym myślom tylko wtedy, gdy coś naprawdę go trapiło. Zazwyczaj spotykała go, gdy zdecydował się ich odwiedzić, ale bywały momenty, że nawet ona nie zauważała jego przybycia, gdyż albo szybko opuszczał to miejsce po chwili zadumy, albo starał się jej unikać, gdy nie miał ochoty na poważną rozmowę.

– Widziałam ją – powiedziała, zabierając swoją dłoń z jego ramienia – Widziałam dziewczynę, która wypuściła feniksa w powietrze. Jej energia jest niespokojna...

Zacisnął oczy, mając w głowie obraz awanturniczej dziewczyny bez znaku przynależności i nie mógł powstrzymać uczucia niepokoju, które opanowywało jego serce. Pokręcił głową, jakby to mogło mu pomóc w wyrzuceniu tych wspomnień i w zapomnieniu o jej istnieniu.

Ale nie mógł.

– Nie jestem pewien czy dobrze postąpiłem – westchnął, odwracając głowę ku głównej kapłance – Nie wiem, czy to nie odbije się na mnie... na was... na całej frakcji...

Rua nie przestała się uśmiechać, mając w tym swoje własne zdanie. Widziała w tym chłopcu wiele sprzecznych emocji, które toczyły ze sobą batalię i której nie dało się w żaden sposób wygrać, ale doskonale wiedziała, że namiestnik dokonywał wyborów bliskich jemu własnym przekonaniom.

Nie mógł więc postąpić źle.

– Nie wiem co z nią uczyniłeś, ale zadaj sobie pytanie... czy żałujesz swojej decyzji? – zapytała zagadkowo, na co Chanyeol skrzywił się okrutnie.

– Nie – odparł szybciej niż się spodziewała, w dodatku pewnie i bez żadnego wahania – Oczywiście, że nie.

Zachichotała lekko już wiedząc jakiego dokonał wyboru i nie potrafiła ukryć, że była z tego powodu bardzo rada.

– Widziałeś jej oczy? – zapytała w pewnej chwili, sprawiając, że mocno zacisnął pięści – Jej spojrzenie... było bardzo znajome. I tak dawno niespotykane w tym miejscu – westchnęła, rozglądając się po wszystkich otaczających ją pomnikach.

W głowie miała teraz wspomnienie jednej z kapłanek, złotookiej, od której wiele się nauczyła i która wskazała jej drogę... drogę, którą kierowała się potem przez resztę życia. Teraz gdy to ona pełniła rolę najważniejszej ze wszystkich kapłanów, brakowało jej wszystkich nauk poprzedniczki, jednak wiedziała, że teraz to ona miała w obowiązku znaleźć oraz wychować swojego następcę, a następnie przekazać mu całą swoją wiedzę.

Gdy przeniosła swój wzrok na namiestnika, ujrzała jak ten pochylał się mocno nad ziemią, ukrywając własną twarz w dłoniach. Robił tak tylko wtedy, gdy mierzył się z ogromnym dylematem i krył w sercu rozdarcie, którego chciał się jak najszybciej pozbyć, by ulżyć sobie w cierpieniu.

– Co mam teraz zrobić? – zza jego dłoni wydobył się zagłuszony dźwięk jego głosu – Co jeśli tylko pogorszę sprawę?

– Ty dokonałeś wyboru i również ty dokonasz następnych – odparła, nie zamierzając mu narzucać swojej woli i swoich przekonań – Ty kreujesz swoje własne życie, Chanyeol. Ty najlepiej będziesz wiedział jak postąpić.

Po tych słowach oddaliła się od niego, zostawiając go samego z jego myślami przed pomnikiem, będącym podstawą ich kultu. I gdy wychodziła z sali rytualnej uśmiechnęła się do siebie wiedząc, że koniec końców młody namiestnik postąpi właściwie.

A co najważniejsze... zgodnie z jego własnym sumieniem.

***

Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wschodzić na horyzoncie i dostawać się do pokoju przez okno, wszystko wydawało się tak spokojne i pogrążone w harmonii. Nikt by nawet nie pomyślał, że była to frakcja ognia, tereny niebezpieczne i nieobliczalne dla każdego odwiedzającego. Na zewnątrz dało się słyszeć pierwsze odgłosy budzącej się do życia natury, wraz z odgłosami zwierząt, a nawet pojedynczymi dźwiękami wydawanymi przez rośliny.

Dla Larissy byłby to doprawdy cudowny początek dnia.

– Co jest, kurwa! – krzyknęła, gdy nagle poczuła zderzenie z podłogą i legła jak długa na drewnianym podłożu.

Całe ciepło zaczęło uciekać z jej ciała po tym, jak poczuła brak kołdry jeszcze przed chwilą ją otulającej, a włosy rozwalone w totalnym nieładzie, poplątały się od nagłego upadku. Podniosła się do kolan i objęła się, chcąc zatrzymać trochę ciepła, jednocześnie odgarniając kłaki z twarzy.

I pierwsze co jej się rzuciło w oczy, to łóżko przewrócone do pionu oraz facet w czarnym stroju, przywodzącym na myśl kostium ninja. Tyle, że materiał wyglądał na porządny, a nie z taniego plastiku z elementami bawełny.

– Masz dziesięć minut na przygotowanie się i zjedzenie czegoś. Będę czekał na zewnątrz.

Chwila... ona znała ten głos! I jeszcze przed kilkoma sekundami była święcie przekonana, że już go raczej nie usłyszy...

– Ty jesteś jakimś pieprzonym wariatem?! Wywalić łóżko razem ze mną?! – krzyknęła, patrząc z wściekłością na Chanyeola, który tym razem w żadnym przypadku nie przypominał wielkiego i dostojnego namiestnika tych ziem.

Był taki... zwyczajny.

I zwyczajnie wkurwiający.

Nie zdążyła jednak rzucić solidnej wiązanki przekleństw w jego kierunku, bo w jednej chwili dostała w twarz czarnym materiałem, którym okazał się strój bardzo podobny do tego, który nosił mężczyzna.

– Zamiast dyskutować, to weź się do roboty, bo czas ucieka. A ja nie zamierzam czekać ani sekundy dłużej – wycedził, po czym wyszedł z pokoju, zostawiając ją oniemiałą w na środku pomieszczenia z czarnym kompletem w rękach, obok łóżka które stojąc w pionie wyglądało co najmniej dziwnie.

Patrzyła się na otwarte drzwi pomieszczenia i starała się poruszyć swoje szare komórki, by odpowiedziały jej na jedno pytanie – czy to jej się właśnie przywidziało? Czy ona wciąż śniła?

– DZIEWIĘĆ MINUT! – usłyszała głośny krzyk z korytarza, który od razu ją otrzeźwił.

– No już, już! – wrzasnęła, szybko podnosząc się z ziemi i biegnąc w kierunku łazienki.

Szybko wzięła poranny prysznic, który nie zajął jej więcej niż cztery minuty, po czym wdziała na siebie dopasowany, ale o dziwo wygodny strój. Przeciągnęła się w nim kilka razy w różne strony, potem zrobiła przysiad i musiała przyznać, że materiał był niesamowicie elastyczny. Skąd oni brali takie materiały? Z jednej strony niesamowicie pięknie prezentujące się i zwiewne szaty ognistego kultu, tańczącego przed pałacem, z drugiej świecące i dostojne szaty namiestnika... a teraz to – zwyczajne ubranie, niczym się nie wyróżniające, ale tak dopasowane i tak wygodne, że biło na głowę profesjonalne stroje do ćwiczeń z Ziemi.

– Łał – powiedziała na głos, oglądając się jeszcze w nowo nabytym stroju, po czym przypomniała sobie o tym, że wciąż nie jadła, a jaśnie pan namiestnik pewnie będzie mocno na nią warczał, jeśli przekroczy czas choćby o sekundę.

Zleciała na dół najszybciej jak umiała i po drodze napotkała bladą jak ściana Chin, która tylko stała obok szafek w kuchni i prędko podała jej chleb posmarowany jakąś dziwną konfiturą.

– Bofe, jakie fo dofre – powiedziała ciemnowłosa, przeżuwając swoje ekspresowe śniadanie, będąc naprawdę zadowoloną, że ta cała konfitura była czymś na smak dżemu z pomarańczy.

– Osiemdziesiąt sekund Lara! – powiedział przyciszonym tonem Kai, wychylając się zza kanapy, jak gdyby był ukrywającym się zbiegiem.

Jednocześnie lękliwie spoglądał na drzwi wyjściowe na werandę i nie śmiał się podnieść z podłogi. Zapewne Kai miał wielkie nadzieje, że Chanyeol nie zdążył go zauważyć, jednak zważając na dar rozpoznania, którym dysponował namiestnik, pozostanie w ukryciu miało mało realne szanse na spełnienie.

Larissa przyspieszyła jedzenie, jednocześnie popijając je czystą wodą, mając jednak z tyłu głowy strach, który nie pozwalał jej się spóźnić. Kto tak naprawdę wiedział jakim szaleńcem był ten człowiek, który czekał na nią za drzwiami...

– Dziesięć! – mruknął podróżnik, a Chin automatycznie rzuciła jej ulubioną frotkę, którą przywiodła ze sobą z Ziemi.

Szybko obwiązała swoje niesforne włosy w luźnego koka, patrząc z lękiem na Kaia, którego usta wygięły się, formując z nich słowo „trzy", na co poderwała się z miejsca i wypadła przez drzwi wprost na samą werandę, nie dając rady jednak wyhamować i wywróciła się jak długa na ziemię tuż obok opierającego się o ścianę władcy ognia.

– Przynajmniej jesteś punktualna – mruknął niby poważnie, ale jednak kryła się za tymi słowami nuta rozbawienia.

Odepchnął się od ściany i nie kwapiąc się, żeby pomóc jej podnieść się z ziemi, zszedł po drewnianych schodkach prosto na trawnik i zaczął kierować się w stronę lasu, rozciągającego się przed nimi.

– Dżentelmen, psia jego mać – zaklęła Lara, podnosząc się z podłogi i przecierając wierzch swojej dłoni, którą właśnie sobie przetarła.

Nie marnowała czasu, tylko od razu pobiegła w jego stronę zrównując z nim kroku. Nie bardzo rozumiała o co w tym wszystkim chodziło i dlaczego nachodził ją sam namiestnik w domu dzieci pogody. Ba! Skąd on w ogóle wiedział gdzie jej szukać?

– Gdybyś nie wywijała ogniem w samym centrum miasta i nie rozpyliła swojej niszczycielskiej energii po całej frakcji, nie miałbym szans cię znaleźć – odezwał się nagle, powodując u niej mały zawał serca.

– Skąd ty...?

– Twoja mina zdradza od razu o czym myślisz – odparł, po czym znów pogrążyli się w ciszy.

Nie chciał jej zabić... gdyby chciał, to już by to zrobił wczoraj na polanie, albo chociażby dzisiaj w jej tymczasowo okupowanej sypialni.

Czego on od niej w ogóle chciał?

Podążała posłusznie za nim, obserwując otoczenie dookoła i z niemałym lękiem zdając sobie sprawę, że rośliny robiły się coraz ciemniejsze, odbijające światło w zupełnie inny sposób niż zieleń otaczająca chatę, w której pomieszkiwała. Zapuszczali się coraz głębiej w nieznane jej tereny, ale mężczyzna zdawał się wiedzieć dokąd ich prowadził. Mało tego... dziewczyna czuła, że powietrze zaczęło się robić dziwnie ciężkie... i było coraz cięższe im ciemniejsze stawały się tereny, na które wkraczali. Zerkała co jakiś czas na namiestnika, ale nie zauważyła żeby wyraz jego twarzy jakkolwiek się zmienił.

Nieugięcie szedł przed siebie jakby miał w głowie wytyczoną ścieżkę, która prowadziła go do celu. Nie okazywał wcale oznak zagubienia albo chociażby zwątpienia w swój zmysł orientacji, czy też przytłoczenia dziwną aurą, która ich otaczała. Parł do przodu, ciągnąc ją zaraz za sobą.

I wreszcie wyszli na otwarty teren, na którego widok Lara otworzyła buzię. Wokół była tylko ciemna trawa, momentami błyszcząca fioletem, a drzewa w podobnym odcieniu oddawały swego rodzaju ciepło przez liście, które żarzyły się raz jaśniej raz ciemniej... Widziała kwiaty o różnych odcieniach złota, czerwieni i purpury, a także owoce w kolorze pomarańczy, wręcz zapraszające do ich skosztowania.

– Nie próbuj tego jeść – wtrącił nieco rozbawiony, widząc jej wygłodniały wzrok na widok pięknych owoców gavari – Może i wyglądają pięknie, ale ugryziesz kawałek i wyskoczy ci wysypka na kilka dni. Strasznie swędząca – dodał szeptem, na co Lara aż zaczęła się drapać po ręce – Ale możesz trochę wziąć dla swojej przyjaciółki. Ludzie pogody bardzo je lubią.

– Żebym jej zapewniła tydzień męczarni? – zapytała oburzona – Nie, dzięki.

Jego cichy śmiech nieco ją zaskoczył.

– Dla nich to smakołyk. Nie odczuwają po tych owocach efektów ubocznych.

– Serio? – zapytała zdumiona.

Już miała zadać mu kolejną porcję pytań, jednak popatrzył na nią ostrym spojrzeniem, zmuszając ją do zamilknięcia, po czym nakazał jej iść zaraz za nim. Prowadził ją przez chwilę przez sam środek polany, mijając dwa manekiny o ludzkich rozmiarach, które przyprawiły dziewczynę o dreszcze, po czym skręcił i zaczął kierować się na sam skraj.

I w końcu stanęli przed dużą kładką, postawioną na jakichś dwóch metrach wysokości. Drewno było obite czerwoną skórą, a przynajmniej na skórę jej to wyglądało i sprawiało wrażenie solidnego. Już miała się odezwać, gdy nagle z zapartym tchem zobaczyła z jaką gracją i lekkością chłopak wspiął się na rękach na górę, po czym stanął na powierzchni równoważni bez żadnego problemu.

Ani drgnął.

W ciszy i z rosnącym strachem obserwowała jak zakładał na oczy opaskę z czarnego materiału, po czym na ślepo zaczął podążać wzdłuż czerwonawej cienkiej powierzchni, w pewnym momencie obracając się o trzysta sześćdziesiąt stopni, nie tracąc równowagi ani na sekundę i dalej podążając tuż przed siebie. A już zupełnie zrobiło jej się słabo jak pochylił się wprzód i stanął na rękach, dochodząc już w ten sposób do końca równoważni.

Następnie z równie wielką gracją zeskoczył z rekwizytu, dotknął stopami ziemi lekko i bez żadnego wysiłku i ściągnął opaskę ze swoich oczu, kierując swój wzrok na oniemiałą dziewczynę. Uśmiechnął się dość przyjaźnie, co dla niej było trochę podejrzane, ale gdy podał jej materiał, którym wcześniej zakrył oczy, nie wahała się i wzięła go do ręki.

I z przerażeniem musiała stwierdzić, że nie przepuszczał żadnego światła.

– To jest twoja pierwsza lekcja ku opanowaniu elementu. Musisz przejść po równoważni z zakrytymi oczami, polegając na wszystkich innych zmysłach. Nie możesz się zachwiać, zawahać podczas spaceru, zatrzymać się w miejscu nawet na sekundę, a już na pewno wykluczonym jest żebyś spadła.

Popatrzyła na niego przerażona, zaciskając mocno palce na ciemnym materiale.

– To jest w ogóle wykonalne?

Uśmiechnął się do niej, chcąc ukryć ogólne rozbawienie.

– Nie jestem duchem, więc sama widziałaś, że da się to zrobić. Co więcej... równoważnia jest ćwiczeniem wykonywanym perfekcyjnie już przez pięciolatków. Na pewno sobie poradzisz.

Zaśmiała się nerwowo, patrząc na kładkę, która nagle wydawała jej się bardzo wysoko ustawiona. Upadek z niej na pewno musiał być bolesny...

– Pokładasz naprawdę wielką wiarę w moje umiejętności, panie namiestniku – mruknęła, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby po prostu umrzeć.

– Chanyeol – odparł, odwracając jej uwagę od przerażającego rekwizytu, stojącego przed jej oczami.

– Huh?

– Mam na imię Chanyeol – powtórzył.

Lara patrzyła przez chwilę na śmiertelnie poważną minę mężczyzny, zastanawiając się czy powinna zwracać się do niego po imieniu. Przecież był w tej frakcji czymś na wzór... króla. Nie powinno się takich ludzi tytułować?

Po chwili jednak uśmiechnęła się promiennie w jego kierunku, co go niezmiernie zaskoczyło.

Pozytywnie.

– Do mnie możesz mówić Lara – zaśmiała się cicho, po czym schowała chustkę za jednym z pasków, które posiadał jej wygodny strój i zatarła ręce – No to próbujemy!

Chwyciła dłońmi za kraniec równoważni i siłą swoich rąk próbowała się na nią wspiąć. Okazało się jednak, że już samo wejście na górę było nie lada sztuką.

Chanyeol za to widząc jej wielki zapał tak samo jak i później marne wyniki jej starań, założył ręce na piersi i zaśmiał się cicho, kręcąc jednocześnie głową. Nie mógł odmówić jej uporu, ale...

– Czeka nas długa droga – skwitował, po czym spojrzał w niebo.

Musi jej się udać. Po prostu musi.

***

Aria stojąc nad wielką mapą całego Mesamatir i mając wokół niej również kapitanów poszczególnych plutonów straży królewskiej, zmarszczyła czoło. Sytuacja była ciężka, ale nie dysponowała środkami, które mogłyby jej teraz pomóc. Straciła trop, prowadzący jednocześnie do trzech osób, których szukała i których miała obowiązek odnaleźć.

Westchnęła, gdy dodatkowo usłyszała wieści, że nie mają żadnych wskazówek. Miejsce pobytu Neferii było nieznane, trop prowadzący do obcej kobiety im się urwał wraz z tajemniczą śmiercią Widzącego, odnalezionego niedaleko terenów zamkowych w swojej posiadłości, a Elayen był nietknięty póki ukrywał się w Alandrii. Tylko głupiec przekroczyłby ze swoją armią teren protektoratu Frobisa. A na jej nieszczęście król bardzo sobie cenił przyjaźń z tym konkretnym namiestnikiem.

– Odwołać wszystkie plutony – stwierdziła, na co wszyscy kapitanowie zareagowali z szokiem.

– Wszystkich? – zapytał ciemnowłosy młodzieniec, odziany w ciemny komplet, który nie przypominał zbroi, ale wykonany był z materiału, który ciężko było przebić jakimkolwiek ostrzem.

Jego czarne jak smoła i lekko przydługawe włosy, które kręciły mu się nieznacznie, opadały mu na czoło, co czasami doprowadzało go do szewskiej pasji. Za bardzo był jednak przyzwyczajony do swoich cech, żeby w jakikolwiek sposób je zmieniać. Poprawił nieco swój czarny płaszcz ze złotymi zdobieniami, żeby nie ciążył mu na ramionach i skupił się w stu procentach na swojej dowódczyni, która tym razem chyba mówiła całkowicie poważnie.

– Wszystkich – powtórzyła – Czekając na ulicach i siejąc niepokój wśród ludzi, tylko trzymamy nasze myszki w ukryciu. Kot musi się usunąć ze sceny, żeby wyciągnąć swoją żywą zabawkę z kryjówki, prawda? – podsunęła, co zrozumieli tym razem wszyscy bez zbędnego powtarzania – Poczekajmy kilka miesięcy... może dłużej. Uśpijmy ich czujność. W końcu sami wpadną w pułapkę, jak znudzi im się ukrywanie po kątach.

Gdy zarządziła koniec obrad, większość dowodzących wyszła z pomieszczenia, by zająć się własnymi sprawami, ale Aria została i z zaciętością wpatrywała się w mapę. Nie było jej na rękę siedzenie na tyłku i czekanie, ale nie miała innego wyjścia.

Z drugiej strony mogła wreszcie poświęcić więcej czasu na baczne przyjrzenie się władcy umysłu. Od jakiegoś czasu miała dziwne wrażenie, że knuł coś za plecami jej matki i ojca... poza tym był bliski Neferii, która jak skończona suka podkuliła ogon i uciekła z zamku, bojąc się zapewne zamążpójścia.

– Idiotka – warknęła, uderzając dłonią o pionki, które rozwaliły się po całej mapie.

– Wszystko gra, dowódco? – zapytał ciemnowłosy chłopak, który z założonymi rękoma dalej siedział w sali i opierał się o kant stołu, znajdującego się nieco dalej od mapy.

Spojrzała na niego z krzywym uśmiechem, co od razu zrozumiał.

Nic nie grało, ale trzeba było wybrać mniejsze zło, żeby osiągnąć zamierzony cel.

– Obserwuj swoje tereny, Virio – powiedziała z pełną powagą, powodując niemałe zaskoczenie na twarzy młodego kapitana – Rzadko kiedy cię puszczam na twoje rodzime ziemie, ale tym razem jak sam widzisz... nie mamy za bardzo co robić. A tak się składa, że tamtejszemu namiestnikowi nie ufam. Wśród tej całej szajki chyba tylko Luhan jest większym ścierwem...

Chłopak zaśmiał się cicho, patrząc w kierunku okna i obserwując jak słońce powoli chowa się za horyzontem.

– A więc wracam do domu? – powiedział do siebie, po czym spojrzał znacząco na tym razem zadowoloną księżniczkę. Wiedziała, że temu człowiekowi mogła w pełni zaufać – Zanosi się na wspaniałą zabawę...


***

Korzystając z okazji, że mamy już Nowy Rok, chciałabym Wam życzyć dużo zdrowia, ale oprócz tego wiele szczęśliwych chwil z najbliższymi jak i dalszymi znajomymi, samych sukcesów i jak najmniej trosk oraz stresów w tym roku. Aby był on lepszy niż poprzedni, ewentualnie nie gorszy niż nasz 2021 rok. Wszystkiego dobrego!

A odnosząc się teraz do samej opowieści... Nowy Rok pchnął mnie do złożenia sobie postanowienia w związku z moim pisarstwem - obiecałam sobie, że nieważne co się będzie działo w moim życiu, przynajmniej raz w tygodniu muszę usiąść i poświęcić wieczór na doskonalenie swoich umiejętności oraz oczywiście pisanie w ciągu dalszym tej książki. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie 😊

Apropos ostatniej sceny tego rozdziału... dla zainteresowanych, osobnik imieniem Virio w tej opowieści, czyli pan z imieniem na literę V, to postać wzorowana na nikim innym jak na... V. Miało być niby EXO, ale będzie nieco więcej wstawek z innymi, gdyż różne osoby dawały mi natchnienie do pisania tej książki :) 

Poniżej obrazek, który pchnął mnie do pomysłu z jednym z kapitanów Straży Królewskiej (a który to pomysł przerodził się w niezłą rewolucję dla całej fabuły książki)  😉

Oczywiście o ile go nie zdejmą za złamanie praw autorskich... Dla czystości mojego sumienia oraz przez zboczenie zawodowe powyższa grafika należy do @aiidankim - twórczość na koncie instagram (czasami też na Pinterest) pod poniższym linkiem: 

https://www.instagram.com/aiidankim/

Do zobaczenia w następnym rozdziale!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top