Kolejny, cholerny dzień
- To idź do tej dziwki, wyprowadź się do niej, zostaw mnie samą z dziećmi! – Wysoki krzyk niósł się po naszym domu. W sumie niósł się od dobrej godziny, raz ten wysoki, raz ten niski i nie umiałam go zagłuszyć nawet metalem na największej głośności, który wydobywał się ze słuchawek dousznych. Moi rodzice przekrzykiwali się stosunkowo często, ale dzisiaj było intensywnie. Najwyraźniej ojciec zdradził matkę, tyle dałam radę wywnioskować z urywków, które docierały do mnie mimowoli.
Wszystko jest okej
Wszystko jest okej
Kiedy usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła, wiedziałam, że nic nie jest do diabła okej.
Szybkim krokiem wyszłam z domu, trzaskając drzwiami. Chyba chciałam zwrócić na siebie uwagę, a może po prostu potrzebowałam rozładować złość. Nieco ściszyłam muzykę i wsiadłam na zdezelowany, czerwony rower.
Piosenka ulubionego zespołu dudniła w moich uszach i modliłam się, żeby telefon nie padł w trakcie trasy. Jazda po cichu była nieprzyjemna, wtedy musiałam myśleć. Niestety, byłam tak wkurzona, kiedy opuszczałam dom, że nawet go nie podładowałam.
Jak to jest, że inni spędzają wakacje z rodzinami w Chorwacji, a ja muszę znosić alkoholizm, kłótnie i inne takie?
„Życie jest kurwa nie fer" powinno zostać moim mottem.
Wystartowałam. Ominęłam domy moje i dzieciaków ze szkoły. Na większości fasad farba odpryskiwała w nieładny sposób. Niegdyś białe teraz przypominały bardziej zszarzały ręcznik, którego ktoś nie zaprał w odpowiednim czasie. Wyjeżdżając z miasta minęłam starą remizę, która lata świetności już dawno miała za sobą, podobnie zresztą jak rozpadający się szpital, który stał nieopodal. Jechałam dalej, starając się nie wjechać w jednego z miliona rozjechanych jeży, które mijałam na swojej drodze. To było ironiczne.
Lato jest takie ładne, a jednak pełne rozjechanych zwierząt, zatruć sinicami, zawałów serca u starych ludzi i katorgi, dla młodych, którzy nie mają perspektyw na nic ciekawego w życiu.
Walić wakacje - stwierdziłam gniewnie. Miałam ochotę w coś uderzyć, instynktownie przyspieszyłam.
Przejeżdżałam szybkim tempem asfaltową drogę, wiodącą przez gęsty las. Nie wiem, czy to sugestia nieznajomego wryła się głęboko w moją korę mózgową, czy może to był przypadek, ale parę minut później przejeżdżałam już przez Rawenlow. Kiedy wyjechałam z miasta, pedałowałam jeszcze przed dobre trzy kilometry, zanim zdałam sobie sprawę, że coś tu nie gra.
„Znajdziesz je za Rawenlow" – mogłam przysiąc, że usłyszałam jego szept niesiony przez wiatr. Zadrżałam, a moje serce przyspieszyło gorączkowo.
Wcisnęłam hamulce tak szybko, że omal nie przeleciałam przez kierownicę. Wyciągnęłam telefon, aby sprawdzić mapę, musiałam się przekonać, czy coś faktycznie tutaj było. Udowodnić sobie, że ten najprawdopodobniej pijany, starszy chłopak chciał mnie wkręcić. Przypatrzyłam się mapie na wyświetlaczu. W obrębie dziesięciu kolejnych kilometrów nie było nic. Tylko szczere pole. Zamrugałam dwa razy, a kiedy przybliżałam obraz, aby się upewnić, telefon zgasł.
Gdy uruchomiłam go ponownie, nie miałam zasięgu.
Cudownie.
- Walić to – mruknęłam pod nosem.
Wsiadłam ponownie na rower, ale nie ujechałam daleko. Po kolejnych trzech kilometrach usłyszałam trzask, a po chwili wylądowałam na glebie. Moje łokcie zdarły się do krwi. Powoli podniosłam się niepewna tego, co się wydarzyło. Kiedy upewniłam się, że nic mi nie jest, podeszłam do roweru. Krótkie oględziny powiedziały mi, co zawiniło.
Pękł mi łańcuch.
- Kurwaaaaaaaaaaaaaa! – krzyknęłam prosto z pełnych płuc. Ten dzień był naprawdę wysoko w skali najgorszych dni mojego życia. Koniec końców porzuciłam jednoślad pod przypadkowym drzewem.
Bóg wiedział, że łatwiej będzie mi złapać stopa do domu bez tego rupiecia, a i tak kupiłam go za pieniądze dorobione na boku, przy pomocy na stacji benzynowej, więc nikt nie mógł prawić mi morałów. Był stary, zardzewiały i zdezelowany – w sumie nic dziwnego, że nie dał rady i się rozsypał.
Spacerowałam sobie tak w skwarze, odganiając muszki, które lgnęły do mojej spoconej skóry, żałując, że nie wzięłam ze sobą czapki z daszkiem. Łokcie piekły mnie niemiłosiernie, musiałam zwalczać odruch, aby ich dotknąć w próbie uśmierzenia bólu. Zasięgu jak nie było, tak nie było i mogłam co najwyżej wysłać znaki dymne ludziom z jakiejś odległej wioski, aby mnie odwieźli. Żaden samochód tędy nie przejeżdżał. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy aby na pewno nikt mnie nie przeklął. Zrezygnowana odpaliłam papierosa i pociągnęłam solidnie.
Kiedy zobaczyłam malujące się na horyzoncie kontury budynków, stanęłam jak wryta. Serce zabiło mi momentalnie mocniej.
- Przecież za Rawenlow nie mijałam żadnego miasta – szepnęłam, po czym zaciągnęłam się głęboko.
Coś tu było stanowczo nie tak.
Zignorowałam dreszcz, który przeszedł całe moje ciało i skierowałam się w stronę osady. Trwało to tak długo, że zaczęło mi się wydawać, że idę po jednym z tych horrorowych korytarzy, które wydłużają się cały czas i nigdy nie kończą. Kiedy wreszcie dotarłam do miasteczka, oniemiałam.
Spacerowałam powoli, rozglądając się wokół. Wszystko wyglądało przeraźliwie znajomo, ale to było tak nieprawdopodobne, że potrzebowałam dłuższej chwili, aby zaskoczyć. Minęłam duży budynek, wyglądający na nowiusieńki szpital, potem remizę, kościół - wszystko lśniło nowością i świeżością. Koło chodników rosły przepiękne kwiaty, trawniki były idealnie przystrzyżone i głęboko zielone, a na drodze nie widziałam ani jednego martwego jeża.
Dopiero kiedy dotarłam do mojej ulicy, zrozumiałam, że to tak właściwie moja ulica. Mój dom lśnił nowością. Stał przed nim mój rower, ale pozbawiony rdzy i ze sprawnym łańcuchem.
Momentalnie zaczęłam się hiperwentylować.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top