To się kupy nie trzyma. Ale Virgila tak.

"Nudy" - to jedno słowo siedziało w głowie Virgila od całych dwóch minut i trzydzistu sekund. Od wtedy, kiedy po wyglebieniu się na schodach, przekroczył próg szkoły.

No i teraz nie wiedział co ze sobą zrobić.

"Super - pomyślał chłopak, wsiadając do zatłoczonego autobusu - Super boy miał wyjść gdzieś z Marsjanką, Jaime wyjechał do rodziny, Wally siedzi u Nightwinga, a Bart z Flash'em pewnie ratują jakiś... inny wymiar, czy coś. Więc zostaję sam.

Nagle autobus zatrząsł się gwałtownie, wjeżdżając pewnie w jakąś dziurę. Virgil trzymając się jakiejś rury od niechcenia, oczywiście puścił ją i po raz kolejny w tym dniu, rąbnął o glebę. (A autobus niby był zatłoczony).

Chłopak wstał, a pojazd zatrzymał się.

- Dobrze, że tu już stąd wychodzę. - mruknął do siebie, wychodząc na przystanek. - Nareszcie mój... - rzekł z początku zadowolony nastolatek, ale przerwał, bo skapnął się, że... to nie był jego przystanek. - O, no co jeszcze!?

Virgil rozglądnął się dookoła i stwierdził, że (a z resztą sami zobaczcie)

- Gdzie ja w ogóle jestem? - spytał sam siebie, idąc do przodu z rękami w kieszeniach. - Eh, jak można się zgubić w rodzinnym mieście? No jak?! - zdenerwował się. - No dobra, to zobaczymy na mapie. - wymyślił i zaczął szukać telefonu.

Na swoje nieszczęście... (a nie, chwileczkę, czekajcie, jednak go znalazł, w kieszeni spodni).

- No dobra. - stwierdził i zaczął wchodzić na... google maps!

A raczej wszedłby, gdyby nie fakt, że nie miał internetu. Zrezygnowany, nawet nic na to nie powiedział, tylko podniósł wzrok do góry, czekając na dalszego pecha. No i się doczekał. Jego oczom ukazało się, już nie, czyste blękitne niebo, a zawalony ciemnoszarymi chmurami skrawek.

- No pięknie.

Virgil założył na głowę kaptur, bo zgodnie z jego przewidywaniami, zaczął padać deszcz. No. Gdyby padał, to jeszcze byłoby spoko, ale w mgnieniu oka rozpętała się ulewa, a schronienia brak. Przystanek, ktôry niedawno chłopak opuścił, jakimś dziwnym trafem zniknął mu z oczu. Dlatego też Virgil wykminił, żeby schować się pod pobliskie drzewo.

Szybko do niego dobiegł i przystanął.

- Przynajmniej jedno suche miejsce.

I za tymi ałowami, pociągnęła się kolejna klęska Hawkins'a, bo po ich niechybnym wyrzeczeniu, spadła na niego niezła dawka wody, (ale przynajmniej fur natural). Właściwie to było bez znaczenia, bo i tak był już cały mokry. Co najwyżej zrobiło mu się trochę zimniej.

No i Virgil był teraz w kropce: bez ręcznika, bez nadziei, bez portwela... Nie, chwila, chwila.

"Przecież mam portwel! Muszę tylko..."

I w tym momencie usłyszał głos kogoś, kto wołał: "Na pomoc!". Nie widząc innego wyjścia, pobiegł w tamtą stronę.

- Może chociaż to mi się dzisiaj uda. - powiedział i żeby zobaczyć czy przypadkiem moce też mu nie sfiksowały (jak reszta życia), przyciągnął do siebie metalową pokrywę, na której poleciał do celu.

I był. Był już na miejscu i nawet widział to miejsce na własne virgilowe oczy. Problem był tylko jeden:

- Halo! Czy ktoś tu jest? - krzyknął, a echo odbiło się o ściany starej kamienicy i wróciło do chłopaka, przedrzeźniając go złośliwie.

Virgil nawet nie zauważył, że kamienica nie jest już otwarta.

- Jakim cudem się nie skapnąłeś ty... - i nie dokończył obrazy dla siebie, ale za to stuknął się z otwartej dłoni w czoło. - No dobra. Jedziemy.

Właściwie, to mógłby się zastanawiać dlaczego w ogóle mówi do siebie i to w liczbie mnogiej (to podobno    ostatni krok do szaleństwa) , ale ten dzień był już tak dziwny, że takie rzeczy przestały go jakoś dziwić.

"No dalej. Nie mogę być aż tak tępy, żeby nie znaleźć... wyjścia!" - dokończył trochę inaczej niż zamierzał, ale poczuł nagłe wstrząsy, a rozglądając się dookoła, nie zauważył drogi wyjścia, którego przecież za sobą nie zamykał!

- No nie - powiedział, odskakując przed spadającym głazem.

No co? Przecież to kamienica. No i hawkinsowe szczęście.

Nastolatek dobiegł do ściany i zaczął pchać miejsce, gdzie wydawało mu się, że były te zakichane drzwi. No ale teraz ich nie było.

- No dalej!

Virgil nie przejmował się teraz o wyciągnięcie kogoś z tego bydynku poza sobą, bo gdyby ktoś inny miał tu być, to na pewno krzyczałby głośniej niż on teraz.

Młody bohater, bez pomocy, bez kostiumu, bez pokrywy, ale z czapką, (i to jaką!) pomyślał, że to już koniec. Nie zdążył nawet okrzyczeć kota za to, że podarł mu ostatnią pracę domową, ani odebrać od Barta pożycznonych na chrupy pieniędzy, ale to musiało być to. I tutaj.

I pomyślał słusznie, bo wtem jakaś wielka skała zasłoniła mu cały obraz.

* * *

- Ał - wydał wreszcie z siebie jakiś dźwięk, po niewiadomym upływie czasu.

I w niewiadomym miejscu, w którym właśnie przebywał.

Rozejrzał się dookoła. Ciemność.

Odwrócił siê na drugi bok i... jakby się w czymś zapadał? Tak! Zapadał się! To była chyba najlepsza sytuacja tego dnia. Bo Virgil wiedział, że tak miękka, tak stara, tak powycierana i podziurawiona kanapa, stała tylko w jednym miejscu.

- Góra Sprawiedliwości? - aż sam się tym w sumie zdziwił. - No dobra.

Ale zaraz, zaraz. Co on tutaj robi? Przecież pamiętał, że ostatnim budynkiem jaki opuszczał, była jego własna, znienawidzona szkoła.

Próbując powstrzymać padnięcie na oparcie kanapy, zjechał z niej jeszcze bardziej.

"Czekaj... a jeśli to wszystko był tylko sen? - pomyślał. - Jejku. Może wcale nie było dzisiaj tak źle. Ale co? Że niby cały dzień tu przespałem...?

Był tylko jeden sposob, żeby to sprawdzić. Virgil zaczął szukać rękoma swojego plecaka szkolnego - i był. To w sumie nie było zbyt dziwne, bo często przychodził do Góry od razu po szkole.

Ale istniał w tym wszystkim jeden szkopuł - plecak tu był, tyle że cały mokry.

"Czyli wszystko powraca do normalności" - stwierdził w myślach.

Wypadałoby w takim razie sprawdzić czy teraz ma internet. A do tego trzeba wyjąć telefon.

"Oj, to będzie ciężkie".

Po dłuuugim czasie spędzonym na szukaniu tego swojego, małego rzęcha, (a właściwie znalazł tam też mnóstwo innych rzeczy, takich jak stare, zakurzone gumy do żucia, kartę jokera z talii do gry czy obrożę swojego kota), mógł wreszcie sprawdzić godzinę. I była 18:20.

- He, czyli tak jak się spodziewałem.

- Hej hej młody człowieku, a ty już od razu po przebudzeniu w telefonie? Eh, ta dzisiejsza młodzież. - usłyszał znajomy głos, a za chwilę zapaliły się wszystkie lampy w pomieszczeniu.

- Nightwing? Przecież jesteś niewiele starszy ode mnie.

- A jednak.

- Virgil! - dołączył się do rozmowy ktoś trzeci, a wraz z tym głosem, w pokoju pojawiła zię żółto-czerwona smuga. Virgil zasłonił się rękami, gdyż pędziła prosto na niego.

Okazało się, że było to niepotrzebne, gdyż posiadacz tamtego głosu, niejaki Bart Allen, padł obok niego na kanapę, wgniatając w niej kolejną dziurę.

- Cześć Bart.

- Hej - odezwał się głos, stłumiony przez kanapę.

- Too... ktoś mi to wszystko wyjaśni? - Hawkins przeszedł do tego, co go interesowało.

- To raczej ty nam wytłumacz, co ten głaz na tobie robił kolego - Bart nareszcie normalnie usadowił się na kanapie.

- No... słyszałem, jak ktoś woła o pomoc, więc tam pobiegłem... Z resztą i tak żadnego z was nie było, więc hdzie miałem się szwędać? - próbował odwrócić kota ogonem.

- Jak to nie było? - zaśmiał się Tim, wychodząc właśnie zkuchni, z porcją świeżego spaghetti. Bart od razu do niego podbiegł.

- No... Na pewno mięliście jakieś misje? - próbował wytłumaczyć się Virgil.

- Przeziębiony na misji wiele nie zrobi... Wally - dorzucił Nightwing, widząc zdziwienie reszty. - Ja akurat nie miałem co robić, więc całe pipołudnie siedziałem przed telewizorem. Mogłem cię nawet podwieźć do domu, gdybyś zadzwonił.

Virgil gapił się z otwartą gębą.

- Aaa... Bart? I inne wymiary...

- Narazie są bezpieczne - odparł sprinter.

- Superboy, Marsjanka?

- Kino było dzisiaj zamknięte - stwierdził Conner stojący pod ścianą.

Virgil nawet go tam nie zauważył.

- No - przytaknął Bart. - A Gar mówił, że chętnie poszedłby z kimś na pizzę.

Virgil westchnął.

- A Jaime? - co on takiego fajnego robił?

- Ten akurat był u rodziny.

Aha, no to przybajmniej ten nie miał szczęścia.

Po długiej roznowie, Virgil wyszedł na, jeszcze mokre ulice miasta. Lapmy oświetlały ciemną przestrzeń, a szybko przejeżdżające auta, ochlapywały marudnych przechodniów. Tia, ale fajnie.

Virgil musiał się teraz dostać w tej ciemnicy do domu. Szkoda tylko, że autobusy jakoś dzisiejszego wieczoru nie jeździły, a on nie miał kasy na taksówkę. Do tego nie mógł zadzwonić, żeby któryś z rodziców po niego przyjechał, bo zaraz marudziliby, że łazi nie wiadomo gdzie po nocach. Po drugie, akurat padła mu bateria.

No i co miał chłopak zrobić? Szkoda gościa, ale musiał do domu dyndać na nogach.

"Przynajmniej nie zapowiada się na deszcz, a oprócz tego, gorzej być nie może" - przeszło mu przez myśl.

- Eh - westchnął i naciągnął na głowę wilgotny kaptur, gdy usłyszał grzmoty i poczuł pierwsze krople deszczu. - A trzeba było poprosić Nightwinga, żeby mnie podwiózł.

Może jeszcze Batmobilem, Virgil?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top