57

— Boję się, że się w coś wpakujesz... — powiedział Harry, uważnie wpatrując się w Heather.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, zdezorientowana. Jeśli ktokolwiek pakował się w kłopoty, to był to Potter.

— Moje pakowanie się, jak to określiłeś — zaczęła, wrzucając ostatnie rzeczy do walizki — ograniczało się do wyczarowania bagna na korytarzach Hogwartu i szlabanu z Marchewami.

Potter skrzyżował ręce na piersi. Hermiona i Ron byli już gotowi do drogi. Zgodnie z tym, co ustalili, Bill i Heather mieli zaczekać na Remusa, zebrać Zakon i dołączyć do nich w Hogwarcie. Problem jednak leżał w tym, że Harry wciąż miał wątpliwości, co do tego pomysłu. Bał się. Najzwyczajniej w świecie się bał, a to uczucie spotęgowało się, gdy Black poinformowała go, że zamierza jeszcze zawiadomić ojca. I nie chciała podzielić się, jaki znalazła na to sposób. 

— Heather to nie czas na żarty — powiedział poważnie.

Black pokiwała głową, uśmiechając się słabo. Zdecydowanie nie był to czas na żarty, ale nie mogła zareagować inaczej. Nie chciała martwić Pottera. Na jego barkach spoczywało zbyt wiele, dlatego nie mogła jeszcze bardziej go dobijać. W kwestii zawiadomienia Syriusza musiał po prostu jej zaufać. 

— Wiem — szepnęła, zbliżając się do chłopaka. Objęła jego policzki, gładząc je delikatnie. — Ufasz mi, Potter?

— Wiesz, że tak — odpowiedział drżącym głosem. — Ale... boję się...

— Ja też. Każdy z nas się boi, ale...

— Więc zostań — spróbował znów okularnik, jednak Black natychmiast pokręciła głową.

Już tyle razy o tym rozmawiali. W głębi duszy Harry wiedział, że dziewczyna mu odmówi. Była zbyt zdeterminowana, by chować głowę w piasek podczas, gdy inni będą walczyć. Gotowa była zginąć za tych, których kochała i... chyba właśnie to tak przerażało Pottera. 

Ale Heather miała jeszcze jeden powód, by tamtej nocy stanąć obok niego i walczyć o lepszą przyszłość. Póki co jednak, nie mogła mu powiedzieć. Jeszcze nie przyszedł ten czas. 

— Wiesz, że na nic twoje przekonywania, prawda? — zapytała, uśmiechając się smutno.

Harry zacisnął wargi. Przyciągnął dziewczynę do siebie, przytulając ją mocno. Zamknął oczy i tylko na chwilę, na kilka krótkich sekund poczuł się, jak w domu. Jak we wakacje na Grimmauld Place, kiedy jego zmartwieniem było to, by nie wydać się przed Syriuszem. 

— Widzimy się niedługo... — szepnęła Heather, odwzajemniając uścisk. — Sprowadzę ci jeszcze kilku narwańców, gotowych wydłubać Voldemortowi oczy różdżką z drzazgami, co ty na to?

~*~

— Cieszę się, że przyszłaś... — uśmiechnął się Syriusz, odsuwając się nieco, by wpuścić Annabeth do środka. 

Kobieta zacisnęła wargi, przekraczając próg.

— Aven mnie namówił.

— Wiedziałem, że z niego świetny chłopak — odpowiedział Black, gestem wskazując kobiecie, by usiadła. 

Dość nieśmiało, ale ostatecznie zajęła miejsce na jednym z dwóch foteli. Syriusz natychmiast usiadł naprzeciwko. Ponownie w jego myślach pojawiły się miliony pytań. Było ich tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć.

— Jest świetny. Mimo, że z początku miał problem, żeby mnie zaakceptować... teraz mamy bardzo dobrą relację... 

Black pokiwał głową. Już w liście Aven wspomniał, że Annabeth jest macochą jego i Cynthii. Syriusz poczuł więc, jak wielki kamień spada mu z serca. Annie nie miała dzieci z tym całym Christopherem, więc nic jej tam nie trzymało. Mogła wrócić do domu, z nim. Musiał tylko ją do tego przekonać.

— A... — kontynuowała kobieta, patrząc nieśmiało na Syriusza — co u Heather? Opowiedz mi o niej, proszę... jaka jest? 

— Jest... — Black zastanowił się. Dla niego Heather była po prostu idealna, wspaniała, perfekcyjna. Były to jednak przymiotniki, które niewiele o niej mówiły. Zastanowił się więc przez chwilę i dopiero potem zaczął mówić. — Jest cudowna. Wiesz już, jak wygląda... od tamtych wakacji dużo się nie zmieniła. Ukończyła Hogwart... uczyła się dobrze, miała smykałkę do eliksirów, zupełnie, jak ty... choć Snape'a nienawidziła i z wzajemnością... ma przyjaciół... Rona i Hermionę, no i... Harry'ego... 

— Miała dobre dzieciństwo? — szepnęła Annie. — Wierzę, że zająłeś się nią... zastąpiłeś mnie i...

— Nie miałem szansy — wyjaśnił cicho Black, przełykając ciężko ślinę. Nie chciał częstować kobiety tymi dramatycznymi faktami z życia, przynajmniej nie na samym początku rozmowy, ale skoro rozpoczęła ten temat, nie zamierzał kłamać.

— Tamtej nocy... kiedy zniknęłaś... 

— To nie był mój wybór — przypomniała twardo brunetka, kiedy w jej umyśle na nowo pojawiły się tamte wspomnienia. — To Riley... Susan... wywabili mnie z domu na podwórko i... dałam się zaskoczyć... im i tej małej skrzatce...

— Wiem, że nie było to twoją winą, spokojnie Annie... — szepnął Black, odruchowo przysuwając się bliżej kobiety. — Ale... uznali cię za martwą i... winnym zostałem ja...

— Co? — Ann gwałtownie się wyprostowała. Zupełnie nie rozumiała, co takiego Syriusz do niej mówił. Jak mogli oskarżyć go o morderstwo własnej żony? — Kochaliśmy się... — powiedziała na jednym wydechu, zanim cokolwiek zdołała przemyśleć. — Kochałeś mnie, a ja kochałam ciebie... jak mogli pomyśleć, że cokolwiek mi zrobiłeś, jak...

— Oskarżono mnie o morderstwo Lily, Jamesa, Petera i ciebie...

Zamarła. Morderstwo Lily i Jamesa. Lily i Jamesa Potterów. Pięknej rudowłosej i przemądrzałego okularnika. Nie żyli. Rodzice Harry'ego nie żyli. Pierwsza łza popłynęła po policzku kobiety, gdy przypomniała sobie widok tej dwójki. 

— Voldemort ich zamordował, gdy stanęli w obronie swojego syna... na szczęście Harry przeżył — kontynuował powoli Syriusz — trafił do swojego wujostwa. Ja trzynaście lat spędziłem w Azkabanie, a... a Heather... znalazła się pod opieką Lucjusza Malfoy'a i jego żony.

Lucjusz Malfoy. Blondyn o zimnych, niebieskich oczach. Ślizgon, którego Annie usiłowała wyrwać ze szponów Voldemorta. 

— To przez niego zginęła Elenare... on sprowadził na nią śmierć... — syknęła kobieta, odruchowo zaciskając ręce w pięści. 

— Heather przez lata myślała, że jest córką Malfoy'ów. Dowiedziała się prawdy dopiero, gdy uciekłem z Azkabanu. Wtedy... stopniowo zaczęliśmy budować naszą relację... zamieszkaliśmy razem dopiero niedawno, gdy udało się oczyścić mnie z zarzutów... wtedy... wtedy razem z Remusem zaczęliśmy prowadzić swoje własne śledztwo przypuszczając, że żyjesz i... i tak, po wielu miesiącach... znalazłem się tutaj...

Annabeth milczała przez długi, długi czas. Musiała wszystko sobie poukładać. Stopniowo, gdy Syriusz z nią rozmawiał, przypominała sobie coraz to nowe fakty, a wydarzenia wydawały się bardziej szczegółowe. Pamiętała, że miała siostrę. Cudowną, słodką, dobrą do szpiku kości siostrzyczkę, która poniosła śmierć za niewinność. Pamiętała tchórzliwego Lucjusza Malfoy'a, zafascynowanego Czarnym Panem Regulusa Blacka. Pamiętała Lily, Jamesa, Remusa, Petera. Profesor McGonagall i profesora Dumbledore'a. Pamiętała swojego bliźniaka, Riley'a i swoją dawną przyjaciółkę, która okazała się morderczynią. Swoich okropnych rodziców.

— Jestem czarownicą — zadeklarowała nagle, wprawiając tym Syriusza w rozbawienie.

— Oczywiście. — Kiwnął głową. — I to cholernie dobrą. 

— To brzmi jak bajka...

— Naszemu życiu daleko od bajkowego... W naszym kraju trwa wojna, Annabeth. Dumbledore nie żyje, Voldemort wrócił i chce panować nad światem. Oczyścić go z mugoli... i to Harry jest tym, który może go powstrzymać... a my musimy mu pomóc...

Ostatnie słowa nie spodobały się kobiecie. Wstała, by powoli przechadzać się po pokoju. Ponownie słowa Blacka spowodowały mętlik w jej głowie. Nie wiedziała, co miała robić z własnym życiem, a Syriusz, celowo lub nie, wywierał na niej presję. 

— Ledwo powiedziałeś mi, że nasi przyjaciele nie żyją, a moja córka zaledwie kilka lat wie, kim tak naprawdę jest. I jeszcze dokładasz do tego wojnę, w której jestem zobowiązana pomóc? — syknęła.

Syriusz zmarszczył brwi, przez chwilę nie wiedząc, co powiedzieć. 

— Zwolnij trochę... — poprosiła znów, wzdychając ciężko. — Muszę... jakoś to sobie wszystko poukładać, przemyśleć... 

— Powiedziałaś, że pamięć ci wróciła...

— Tak, ale to nie znaczy, że wszystko rzucę i pojadę z tobą walczyć o świat, do którego od dawna nie należę! Nie masz prawa tego ode mnie wymagać!

To był moment, w którym Syriusza przeszedł zimny dreszcz. Zupełnie, jakby ktoś wylał na niego wiadro zimnej wody. Annabeth, która przed nim stała, nie była tą samą kobietą, którą zostawił w domu szesnaście lat temu. Która trzymała na rękach ich małą córeczkę i szeptała, by tylko Black na siebie uważał. 

Annabeth stojąca przed nim była kimś zupełnie innym. Najgorszy koszmar Blacka zdawał się właśnie spełniać.

— Nie chcesz ze mną wracać? — drżącym głosem zadał pytanie, na które tak cholernie bał się odpowiedzi. Musiał jednak zapytać. 

— Ktoś w ogóle powiedział, że zamierzam? 

— Twoja córka...

— Tu też mam córkę! — warknęła Ann, coraz bardziej sfrustrowana wszystkim, co się działo. — Mam Cynthię! Mam Avena! Lata właśnie dla nich byłam mamą, bo ich prawdziwa matka miała ich w dupie! To tutaj ułożyłam sobie życie, bo byłam sama cholerne szesnaście lat! I akurat teraz postanowiłeś mnie odnaleźć, złapać za frak i wrzucić w wasz świat ogarnięty wojną?!

— To też twój świat! Sądziłem, że nie żyjesz! Pochowali cię! Co miałem twoim zdaniem zrobić, gdy sam trzynaście lat siedziałem za kratami?! 

Annabeth czuła, że była niesprawiedliwa. Nie miała prawa osądzać Syriusza i mówić tych wszystkich rzeczy, ale prawda była taka, że nie radziła sobie z emocjami. To wszystko działo się za szybko, usłyszała zbyt wiele informacji, tak okrutnych, łamiących serce! Potrzebowała ciszy i wsparcia, a jedyne co dostawała to cholerną presję. Syriusz chciał, by wróciła do domu, a Chris upierał się, że Black to szaleniec, którego należy się pozbyć. W ogóle nie brał pod uwagę scenariusza mówiącego, że Ann zechce wrócić do biologicznej córki. 

A przy tym wszystkim serce Annabeth było rozerwane między dwa światy. Nawet jeśli jej uczucia wobec Chrisa powoli wygasały, wciąż kochała jego dzieci. A Syriusz? Czy wciąż żywiła do niego jakiekolwiek uczucia? Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania. Dlatego krzyczała. Krzyczała, bo nie znała odpowiedzi. 

— Czemu tamtej nocy wyszedłeś? — szepnęła. — Nie powinieneś był mnie zostawiać.

Syriusz otarł pierwszą łzę. 

— Masz rację.

~*~

— Remus, jak dobrze, że jesteś! — ucieszyła się Heather, gdy Bill wszedł do domu, prowadząc za sobą kilku członków Zakonu. 

Black rzuciła się na szyję wilkołaka, przytulając go mocno do siebie.

— I gratuluję ci synka — dodała, wpatrując się w Lupina, który uśmiechnął się szeroko.

— Dziękuję... — rzekł, składając pocałunek na czole dziewczyny. — Brakowało mi ciebie i twoich złośliwości...

— Och Remi... obiecuję, że to nadro...— Heather przerwała, gdy w drzwiach pojawiły się kolejne osoby. — MARCHEWY! — pisnęła, wskakując w objęcia Freda i George'a.

Tej dwójki zupełnie się nie spodziewała. Przynajmniej nie młodego ojca, bo gdzieś w głębi duszy łudziła się, że George faktycznie się pokaże. 

— Widać, kogo kochasz bardziej — naburmuszył się Remus.

— Wiesz, że ma do nas słabość — odparł Fred, gdy już zdołał wyswobodzić się ze szczelnego uścisku Black. — Ale my też za tobą tęskniliśmy, Czarna Zmoro. 

— Chyba byłaś grzeczna, co? Nie widzę wysadzonego kibelka, ani dziury w podłodze... — dodał George, rozglądając się po pomieszczeniu. 

— Bardzo śmieszne... 

— Później się pośmiejemy, nie mamy czasu — przerwał nagle Bill, zacierając ręce.

— Zakon już czeka. — Kiwnął głową Remus.

Heather poczuła, jak jej serce przyspiesza. Tylko na chwilę zapomniała, jaki był prawdziwy powód przybycia Remusa, Freda i George'a, i trzech osób, które widziała pierwszy raz w życiu. Niestety, Bill dość brutalnie postanowił jej o tym przypomnieć. 

— Więc chodźmy... 

— Remus, George, pomożecie mi z walizkami? — zapytała jeszcze Black, na co mężczyźni pokiwali głowami. 

Dziewczyna uśmiechnęła się i ruszyła na górę, po swoje rzeczy. Lupin i Weasley poszli za nią. Dopiero, gdy znaleźli się we trójkę w pokoju, Black zatrzasnęła drzwi. George i Remus spojrzeli na siebie.

— Dwoje do jednej walizy? Sama byś ją ściągnęła na dół — zauważył Remus.

— Albo zrzuciła oknem — dodał George.

— Tobie na łeb. — Heather wywróciła oczami. — Nie ściągnęłam was tu do walizki...

— To... do czego? — zdziwił się rudzielec, krzyżując ręce na klatce piersiowej. 

— Ktoś musi zawiadomić tatę — powiedziała Black. — Wiem, jak to zrobić, ale... obiecałam Harry'emu, że będę na siebie uważać, więc... potrzebuję ochotnika, który wybierze się ze mną na Grimmauld Place...

— Grimmauld Place? — zdziwił się Weasley.

— To konieczne... — Kiwnęła głową Heather, patrząc z ukosa na Remusa. 

Wydawało się, że mężczyzna natychmiast zrozumiał, o co chodziło. Chwycił walizkę i spojrzał na Black, uśmiechając się niepewnie. 

— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Mogę pójść sam...

— Ciebie nie posłucha... — sprzeciwiła się natychmiast czarnowłosa. — To musi być Black. Z krwi i kości...

— Nie wiem o co chodzi, ale idę z tobą, Zmorko — powiedział George, oplatając dziewczynę ramieniem. Spojrzał uradowany na Lupina, który wciąż nie wyglądał na przekonanego. A wszystko z jednej przyczyny; po prostu się martwił. — Nie patrz tak, pchełko. Jak rozrabiać, to tylko z nami.

— Z nami? — podłapała Heather.

— Oczywiście. Papa Fred idzie z nami. 

Black uśmiechnęła się na samą myśl. Znów we trójkę, zupełnie jak za dobrych czasów w Hogwarcie. 

— Brzmi dobrze...

— No dobra — westchnął Remus. — Bierzcie Freda i idźcie. Ja załagodzę gniew Molly... jakby to w ogóle było możliwe.

— Za maksymalnie godzinę będziemy w Norze — obiecała Heather.

— Jeśli nie, ruszymy bez was... uważajcie na siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top